0:000:00

0:00

Wściekłość po obu stronach Karpat - tego należy się spodziewać po odwołaniu zapowiadanego na dziś (13 stycznia) koncertu węgierskiego zespołu nurtu „rocka narodowego” Hungarica. Miał zapewnić pielgrzymce kibiców na Jasną Górę wyjątkową oprawę, zwłaszcza, że zespół jest w Polsce już znany, ma wśród naszych nacjonalistów fanów, a może i wyznawców, bo choć jest, jak trzeba, czysto węgierski, to śpiewa też po polsku.

Odwołanie koncertu może się wiązać z doniesieniem stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, iż Hungarica wspiera neofaszystów. Otwarta Rzeczpospolita napisała w liście protestacyjnym, że członkowie zespołu „wspierają działalność neofaszystowskiej partii Jobbik oraz Gwardii Narodowej, uznawanej za organizację neonazistowską”.

Kłopot w tym, że Jobbik jest jak najbardziej legalną partią i co więcej – zasiada licznie w węgierskim parlamencie.

Otwarta Rzeczpospolita nazwała Gwardią Narodową tak zwaną Gwardię Węgierską, w istocie neofaszystowską organizację powstałą w 2007 roku i dwa lata później zdelegalizowaną, ale która później przemieniła się w Ruch Nowej Gwardii Węgierskiej, a obecnie funkcjonuje jako „Stowarzyszenie Ochrony Tradycji i Kultury Gwardia Węgierska” – mam świadomość jak bardzo to brzmi pokrętnie, ale historia Gwardii Węgierskiej jest zawiła i pełna przeobrażeń, podobnie jak Jobbik przeszedł krętą drogę od paramilitarnej w zasadzie organizacji po partię parlamentarną, która mundury zamieniła na garnitury i zmiękczyła zdecydowanie swój przekaz.

Zarówno Jobbikowi jak i Gwardii należałoby poświęcić osobne teksty, ale poświęćmy chwilę na samą Hungarikę.

Gorliwie ukochali Polskę

Nie pierwsze to kłopoty Hungariki w Polsce, zespół miał grać i na skutek protestów finalnie nie zagrał już na Politechnice Warszawskiej oraz na UMCS w Lublinie, ale jednak rok temu zagrał w Warszawie, a należy się spodziewać, że w przyszłości zagra znowu. Jasno też z powyższych ujawnień wynika, że nie tylko kibicowskie serca biją szybciej, gdy słyszą rytmy Hungariki, ale podobnież jest ze studentami – co zdaje się być kolejną przesłanką, że oto powracają w jakiejś formie lata trzydzieste zeszłego wieku.

Kiedy wokalista węgierskiego zespołu Hungarica śpiewa „Rotę” i to śpiewa po polsku, nie trzeba być wzmożonym godnościowo prawicowcem z Marszu Niepodległości, żeby poczuć wzruszenie – ja czuję i przyznaję się do tego bez wstydu.

Przyznaję się, że imponuje mi gorliwość, z jaką węgierscy nacjonaliści ukochali Polskę i determinacja, z jaką przełamują ograniczenia językowe, uczą się polskiego i polskiej historii, a jak wiadomo, popularne jest nawet na Węgrzech kibicowanie polskim zespołom piłkarskim, co należy już uznać za wyjątkową perwersję.

Krótko mówiąc: Polska nie zobaczy - a miała zobaczyć i miała w sobotę posłuchać - prawdziwej gwiazdy. Gwiazdy, która (dodajmy z ambiwalentnym poczuciem dumy)

ukochała Polskę, polską historię oraz oczywiście polsko-węgierską przyjaźń i braterstwo, czemu regularnie daje wyraz śpiewając nawet po polsku, a w empikach dostać można ich dwa lata temu wydaną polskojęzyczną (!) płytę „Przybądź Wolności!”.

Na dziele tym znajdujemy wielkie przeboje Hungariki zaadaptowane dla polskich braci z gościnnym udziałem zasłużonych tuzów nadwiślańskiego hard rocka – Grzegorza Kupczyka i Andrzeja Nowaka. Kupczyk, kiedyś rozdzierający nasze serca swym przejmującym wokalem (to on wszak śpiewał w Turbo „Dorosłe dzieci”!), teraz zawodzi histerycznie, jak przystało na rasowego metala, o biało-czerwonej fladze ma się rozumieć.

Andrzej Nowak, podpora TSA w burzliwych dla polskiego rocka latach osiemdziesiątych, pamiętny z tego, że z pasją rzeźbił na wiośle w takich hitach jak „Trzy zapałki” czy „51”, od dawna już deklaruje swój patriotyzm i umiłowanie polskości stojąc na czele zespołu Złe Psy, znanego choćby z piosenki „Urodziłem się w Polsce”. Nowak już ponad pięć lat temu grał gościnnie na płycie Hungariki „Test és vér” (Ciało i krew), już na tamtym albumie pojawił się utwór „Polak-Węgier”, od tego czasu miłość rozkwitła i dziś Hungarikę możemy oglądać i fetować w Polsce, jako i Kárpátia już przecież miała u nas całe trasy koncertowe.

Rock narodowy, elektorat Jobbiku

Węgierska muzyka rockowa popularna była w Polsce już w latach siedemdziesiątych, za sprawą oczywiście zespołów Omega i Locomotiv GT, dziś znów jest hołubiona, tym razem dzięki kapelom z kręgu „nemzeti rocka”, czyli „rocka narodowego” – znamienna zmiana.

Bycie punkowcem, metalowcem czy szerzej – zbuntowanym przedstawicielem subkultury młodzieżowej, nie wyklucza bycia nacjonalistą.

O ile tradycyjnie muzyka rockowa, szczególnie w krajach anglosaskich, tworzona była przez rockmanów o postawie raczej lewicowej, to na Węgrzech „nemzeti rock” czyli „rock narodowy” to nie żadna cudaczna nisza, ale prawdziwy główny nurt, herosi rocka narodowego nie cisną się w dusznych małych klubach, ale są profesjonalistami, grają na stadionach, a scena narodowa ma nawet własne spore festiwale.

Takie kapele, jak wściekle popularna Kárpátia, flagowy zespół „nemzeti rocka”, cieszy się popularnością, jak nie przymierzając w Polsce T.Love czy Kult, a stojący na czele Kárpátii János Petrás to ktoś jak węgierski Kazik czy Muniek, tyle że można go zobaczyć w tradycyjnym węgierskim stroju narodowym.

Romantikus Erőszak (Romantyczny gwałt), Ismerős Arcok (Znane Twarze) to też nie są amatorskie składy kojarzone tylko przez garstkę ziomków, to jest nurt silny, prężny i wśród węgierskiej publiczności popularny, tak jak silny jest skrajnie prawicowy Jobbik, bo zarówno zespoły, jak i ich fani to jest właśnie elektorat Jobbiku.

Szał na rocka narodowego zaczął się na Węgrzech u progu lat dwutysięcznych, wówczas to powstały, a przede wszystkim zyskały popularność kapele czerpiące zarazem z rocka, bluesa i muzyki ludowej, grające melodyjnie, mocno i z mocnym przesłaniem narodowym, choć nie unikające rzewnych ballad, często zakładane i słuchane przez ludzi ze środowiska skinheadów, z czasem jednak wypłynęły poza ten relatywnie wąski krąg odbiorców, stając się gwiazdami mainstreamu, a ich płyty rozgościły się masowo na półkach wielkich sklepów, choćby Alexandry, węgierskiego odpowiednika empiku.

Powstała cała sieć dystrybucji tej muzyki, własne audycje radiowe, potem sprofilowane stacje, festiwale, wspólnota – bo przecież ten przekaz, narodowy, radykalny, tożsamościowy, właśnie opiera się na wspólnotowości, na wzajemnym wsparciu emocjonalnym, na połączeniu łzawego wzruszenia z demonstracją siły fizycznej.

Tęsknota za utraconymi ziemiami

Popularność tej muzyki brała się z resentymentu, podobnie jak siła skrajnie prawicowego Jobbiku, wszak wielu wiodących muzyków „nemzeti rocka” to działacze radykalnej prawicy, ale że trudno zdobyć wielką popularność wśród młodzieży piosenkami, dajmy na to o niecnotach Żydów i Cyganów, teksty narodowych kapel oscylują raczej wokół sentymentu za utraconymi węgierskimi ziemiami, wokół odwiecznej węgierskości Siedmiogrodu, piękna rodzimej przyrody (a nawet wybitności węgierskiej palinki) i chwały węgierskiego oręża, to są tematy łatwo trącające struny duszy zarówno młodych jak i starszych Madziarów.

Wspomnienie Wielkich Węgier, tych sprzed traktatu z Trianon, Węgier, w skład których wchodził Siedmiogród, dzisiejsza Słowacja, obecnie ukraińskie Zakarpacie czy teraz w granicach Serbii znajdująca się Wojwodina to nieśmiertelny motyw przecież nie tylko rewizjonistycznej sztuki, ale w zasadzie wielkiej części węgierskiej kultury.

Do tego jednak dochodzi w przypadku narodowych kapel choćby sławienie węgierskiej armii czasów II wojny światowej, a nie tylko huzarów szarżujących na austriackie wojsko w czasie powstania 1848 roku. A królewska armia honwedów w II wojnie stała od początku do końca po stronie Hitlera i nie zmieni tego nawet więcej niż życzliwy stosunek admirała Horthy’ego do Polaków (był Horthy wielbicielem Piłsudskiego) i swoista opieka nad polskimi uchodźcami na Węgrzech po klęsce wrześniowej. Horthy Horthym, ale przecież

w środowisku Jobbiku i „nemzeti rocka” równie silny jest, a może silniejszy, kult strzałokrzyżowców, czyli prawdziwych węgierskich faszystów, którzy objęli krwawo władzę po obaleniu przez Niemców regenta Horthy’ego.

I o ile węgierscy narodowcy, w tym także muzycy „nemzeti rocka”, mają jednoznacznie wrogi stosunek do ościennych krajów, traktowanych jako okupanci rdzennych ziem węgierskich, do Polaków i polskiej historii mają z kolei stosunek jednoznacznie pozytywny, a wręcz miłosny – wygląda na to, że i politycznie, i kulturowo, i emocjonalnie Polacy i Węgrzy są na siebie skazani, i jest to uczucie jeszcze silniejsze zdaje się, niż w roku 1848, kiedy polski legion walczył po stronie węgierskiej przeciw Austrii, a generał Bem przechodził spektakularnie do węgierskiej historii, a nade wszystko legendy.

Polski husarz i węgierski huzar

Cechą dystynktywną tej twórczości jest jej bezbrzeżny patos – zarówno jeśli idzie o samą muzykę, jak i słowa. Przekaz zawsze jest wzniosły, niezłomność aż bije z każdego riffu gitarowego i każdej strofy tekstu, nie ma tu miejsca na żart, ironię, nie ma miejsca na żadną wątpliwość, jeśli obejrzeć teledyski Hungariki – dostępne licznie na YouTube – to i strona plastyczna tej twórczości bije rekordy nadęcia, a wszystko traktowane jest ze śmiertelną powagą.

Kadr z teledysku Hungariki "Haza és hűség / Ojczyzna i wierność". Polak husarz (z lewej) właśnie uratował Węgra - huzara (z prawej) i obaj odjeżdżają w dal

Naturalnie wzmożeni narodowo muzycy chętnie, prócz własnych rymów, sięgają po klasykę poezji, choćby znany wiersz Sándora Petőfiego „Armia siedmiogrodzka”, zresztą napisany ku czci jej dowódcy Józefa Bema, przez jego ordynansa, bo był Petőfi przecież ordynansem polskiego wodza, dziś z pewnością bardziej znanego i kochanego na Węgrzech niż w Polsce.

Związek polsko-węgierski, ten mocno obecny w „nemzeti rocku” opiera się naturalnie na synergii węgierskiego i polskiego bohaterstwa, walki i cierpienia, nie jest przecież tak, że to zespolenie bierze się z tego, iż Węgrzy szaleńczo kochają filmy Wajdy, a Polacy Istvána Szabó, że jedni wręcz nie mogą wytrzymać bez muzyki Chopina, a drudzy Ferenca Liszta, że nad Dunajem zaczytują się nieprzytomnie polską literaturą współczesną, a nad Wisłą – węgierską.

Jeden jest tylko łącznik – wspólna walka, wspólnota krwi, bohaterstwa, uciemiężenia i zrywania kajdan. To wspólnota polskiego husarza i węgierskiego huzara, jak na teledysku Hungariki do piosenki „Ojczyzna i wierność”, gdzie skrzydlaty jeździec przybywa z odsieczą samotnemu huzarowi, ostrzeliwanemu przez austriackich żołnierzy i na końcu razem, koń w koń, odjeżdżają w siną dal.

„W armii generała Bema/za ojczyznę toczę bój/Polak Węgier dwa bratanki/W opiece nas ma/aniołów rój/Jeśli Bóg z nami, kto przeciw nam?/Czeka nas zwycięstwo/Nigdy nie przegramy/Nie, nie nigdy/Wspólne walki o wolność/Nie są snem, lecz rzeczywistością/Ojczyzna i wierność/Po śmierci zaś chwała i wielkość” – śpiewa częściowo po węgiersku, a częściowo po polsku Hungarica.

„Nem, nem, soha!”, czyli „Nie, nie, nigdy!” to zresztą wplecione tutaj słynne zawołanie powstałe po traktacie w Trianon w 1920 roku i żywe do dziś, deklaracja, że Węgry nigdy nie pogodzą się z poćwiartowaniem kraju, z utratą dwóch trzecich ziem, z Siedmiogrodem na czele.

Jeśli ktoś chce jeszcze mocniejszych wzruszeń to Hungarica oferuje mu piosenkę „Lengyel, Magyar – Polak, Węgier” z przesławnym „Polak, Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki”, obowiązkowo także hołd ofiarom Katynia w utworze „Ziemia uświęcona krwią”, ale prawdziwym skarbem jest śpiewana po polsku przez węgierskich rockmanów „Rota”, a także „Rozkwitały pąki białych róż” – prawdziwy szacunek, bez cienia ironii, należy się za śpiewanie po polsku, owszem, z wyraźnym węgierskim akcentem, ale z bezbłędną wręcz wymową i szczerym zacięciem; niejeden słuchacz łzę serdeczną musiał uronić, a niejeden polski wokalista mógłby się uczyć dykcji, bo nieraz łatwiej zrozumieć tekst podawany z najwyższym skupieniem przez Węgra, niż seplenienie rdzennych polskich gwiazd estrady.

Polska się nieustannie uczy od Węgrów

Muzycy Hungariki grali już w Warszawie, odwiedzali polską stolicę w czasie Marszu Niepodległości, dwa lata temu mieli całą trasę po Polsce, ich wizyty w zasadzie nie są niczym nadzwyczajnym: przyjeżdżają w pewnym sensie do siebie, tak jak kiedyś do Polski przyjeżdżały zespoły nieznane poza swoim macierzystym krajem, ale nad Wisłą otoczone wyjątkową estymą.

Tym bardziej jeśli swoje piosenki poświęcają w wielkiej mierze polskiej historii, tym bardziej jeśli wykonują je częściowo po polsku, tym bardziej jeśli sięgają po święte pieśni jak wspomniana „Rota”.

Przecież jakby przyjechał do Warszawy jakiś węgierski zespół i zaśpiewał po polsku pod Sejmem „Wolność kocham i rozumiem” to też byście się pobeczeli ze wzruszenia, drodzy Kodziarze, i chcieli im urządzać trasy koncertowe po całym kraju.

Zresztą polska scena muzyczna ośmielona węgierskimi sukcesami podnosi dumnie głowę i uderza w narodowe tarabany – coraz większą popularnością cieszą się ewidentnie inspirowane madziarskim przykładem zespoły Horytnica czy Contra Mundum, ten drugi lansowany swego czasu osobiście przez ministra Piotra Glińskiego.

Polska nieustannie czegoś uczy się od Węgier, nie tylko politycznie. Obecnie jest Warszawa politycznym wasalem Budapesztu, ale i kulturowo się nim staje, ze swojej strony Polacy mogą zaoferować Węgrom co najwyżej Marsz Niepodległości, na który co roku przybywają delegacje naddunajskich nacjonalistów. Spodziewam się, że w setną rocznicę odzyskania niepodległości będziemy tu mieli prawdziwy węgierski festiwal.

Autor tego tekstu Krzysztof Varga, to pisarz (autor kilkunastu książek, najnowsza powieść to "Langosz w jurcie", 2016, trzykrotny finalista Nagrody Literackiej Nike: za "Tequilę" w 2002, "Nagrobek z lastryko" w 2008 i "Gulasz z turula" w 2009), pisze felietony do Dużego Formatu, zwierza się w nich często ze swego nałogu oglądania złych filmów i czytania jeszcze gorszych powieści, syn Polki i Węgra. Wybitny znawca sportu, zadziwia też znajomych obszerną wiedzą na tematy wojskowe.

Komentarze