0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Sławomir Kamiński / Agencja GazetaSławomir Kamiński / ...

Samoloty ciągną za sobą białe paski w powietrzu. Większość ludzi, w tym naukowcy, myślą, że są to sztuczne chmurki, które powstają, kiedy woda kondensuje natrafiając na cząsteczki ze spalin samolotu.

Ale jest też grupa ludzi, którzy widzą w tych chmurkach dowód na międzynarodowy spisek. Według nich, te białe ślady na niebie to trucizna, którą rządy każą rozpylać nad nami, aby zmienić naszą świadomość, otruć nas i przyspieszyć zmiany klimatyczne.

W sobotę, 29. sierpnia, zwolennicy tej teorii o „chemtrails” demonstrowali przed siedzibą Bundestagu w Berlinie ramię w ramię z ludźmi, którzy uważają zmiany klimatyczne za kłamstwo.

Obywatele Rzeszy Niemieckiej nie uznają Merkel

Byli tam też „Reichsbürger“, członkowie nieformalnego ruchu, który głosi, że Angela Merkel nie jest kanclerzem RFN, bo RFN nie istnieje, lecz jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, której Merkel jest szefem zarządu. Wobec tego, obywatele Niemiec są obywatelami Rzeszy Niemieckiej, która trwa do dziś.

Ruch rozdaje własne legitymację, posługuje się starymi symbolami (których część, ze względu na to, że i Trzecia Rzesza je wykorzystywała, jest zakazana) i gromadzi broń. W przeszłości policja zgarnęła członków tego ruchu za nielegalne posiadanie broni, w kilku przypadkach „Reichsbürger” stawiali policji zbrojny opór.

Pandemia to spisek

Obok „Reichsbürger” demonstrowali też zwolennicy innych teorii spiskowych, znanych też w Polsce: według nich pandemia COVID19 wymyśliło kilku bogatych ludzi tego świata, aby przeprowadzić masowe przymusowe szczepienia, które potem pozwolą im panować nad światem.

Nieprzypadkowo – jak przy wielu teoriach spiskowych – spiskowi przewodzą bogaci Żydzi, na przykład George Soros. Antysemityzm często łączy skrajną prawicę ze skrajną lewicą: jedni zwalczają rzekomy spisek Żydów, drudzy atakują politykę Izraela, a łączy ich przekonanie o sile tajemnych lobby czy to syjonistycznych, żydowskich czy izraelskich.

Od „Reichsbürger“ do antysemitów droga jest krótka, od obu do skrajnej prawicy, też. Od niedawna wszystkich łączy jedno, nawet jeśli ich teorie spiskowe się wzajemnie wykluczają: protest przeciwko polityce rządu wobec pandemii.

Spór o lockdown. "Starzy i tak by umarli za pół roku"

To z kolei łączy ich z wieloma obywatelami, którzy nie popierają ich teorii spiskowych, ale też uważają, że niemiecki „lockdown” był zbyt rygorystyczny. Że rząd federalny i rządy krajów związkowych poświęciły interesy przedsiębiorców i pracowników na korzyść relatywnie niewielkiej grupy ryzyka starszych i chorych ludzi, którzy, jak to ujął prowokacyjnie burmistrz miasta Tübingen, Boris Palmer, „i tak by za pół roku umarli.”

Wiemy, ilu ludzi zginęło z powodu infekcji koronawirusem, nie wiemy, ilu umarło z powodu braku dostępu do służby zdrowia podczas „lockdownu” albo popełniło samobójstwo z samotności.

Nie wiemy, czy decyzje podjęte w marcu 2020 roku były słuszne, ale wiemy, że niektóre inne państwa – Szwecja, Stany Zjednoczone, Brazylia, Burundi, Białoruś - prowadziły odmienną politykę, lekceważąc interes służby zdrowia, grup ryzyka i zdrowie publiczne i stawiając na gospodarkę.

W tych krajach ryzyko infekcji a nawet śmierci w wyniku pandemii było większe, ale swobody obywatelskie były mniej ograniczone niż w Niemczech. Wiemy też, że bardziej restrykcyjna polityka niektórych rządów, np. Rosji, nie zapobiegła rozprzestrzenianiu choroby.

Tradycjne partie nie kwestionuja polityki rządu

Nie możemy więc powiedzieć, że polityka, jaką prowadziły władze Niemiec od marca, była „bez alternatywy” i jedynie słuszna. W demokracji można dyskutować i spierać się nawet o życiu i śmierci. Szkopuł w tym, że kto chce radykalnie zakwestionować politykę rządu wobec pandemii w Niemczech, nie może liczyć na poparcie żadnej z tradycyjnych partii politycznych.

Bo one wszystkie, w większym lub mniejszym stopniu, uczestniczyły w jej tworzeniu – albo w rządzie federalnym (CDU/CSU i SPD), albo w rządach krajów związkowych, z którymi – ze względu na ich konstytucyjne uprawnienia – Merkel musiała każdą zmianę polityki uzgodnić.

A w krajach związkowych współrządzą też prawie wszystkie partie, które na szczeblu federalnym są w opozycji (Die Linke, Zieloni i liberałowie).

AfD zagospodarowuje protest

Z jednym wyjątkiem: AfD (Alternative für Deutschland, Alternatywa dla Niemiec) nigdzie nie rządzi. Nawet gdyby się chciała przyłączyć do tego nieformalnego „rządu jedności narodowej”, który tworzyli Merkel i premierzy rządów krajów związkowych, to i tak niechęć pozostałych zepchnęłaby AfD na margines.

Niejako naturalnie popiera więc tych, którzy tak radykalnie protestują przeciwko polityce wobec pandemii. Wszystkie ruchy, partie i partyjki, które to robią, mają wspólny interes, aby to robić razem i zapomnieć przez moment o tym, co ich dzieli – bo dzięki temu, że razem występują, wywołują większe wrażenie na opinii publicznej, niż gdyby to robiły oddzielnie.

System partyjny w Niemczech nie jest aż tak spolaryzowany jak w Polsce, ale jest obecnie znacznie bardziej spolaryzowany niż kilka lat temu – głównie dzięki pojawieniu się AfD w parlamentach.

Nic dziwnego więc, że po manifestacji 29. sierpnia, kiedy grupa krewkich przeciwników rządu próbowała się wedrzeć do Bundestagu, zwolennicy „rządu jedności” widzieli głównie radykałów, „gotowych do przemocy” bojowników skrajnej prawicy, wariatów i zwolenników teorii spiskowych.

A politycy i zwolennicy AfD widzieli tam głównie „zatroskanych obywateli”, których pandemia pozbawiła miejsc pracy i środków do życia.

Te dwie wersje wcale nie muszą się wzajemnie wykluczyć, ale w warunkach polaryzacji obie strony muszą udawać, że się wykluczają, aby mobilizować swoich zwolenników i zdobyć przewagę w dyskursie publicznym.

Wtedy też debata szybko schodzi z meritum sprawy (czy jest alternatywa do obecnej polityki) na poziom prawny i moralny: demonstranci otwarcie i z premedytacją lekceważyli zasady higieniczne (które część uważa za zbędne, głosząc, że epidemię wymyślili rząd i bogacze tego świata), stosują przemoc i szerzą antysemickie hasła.

Po demonstracji nie widać wzrostu zakażeń

Z pewnym dystansem można powiedzieć, że owszem, na tej manifestacji pojawili się znane twarzy skrajnej prawicy (daleko na prawo od AfD), ale zarzut, że wielkie zgromadzenia ludzi bez masek przyspieszają rozprzestrzeniania się wirusa, na razie nie ma podstaw w statystykach.

Prawdopodobnie dlatego, że zarażenie się na świeżym powietrzu nie jest wcale takie łatwe jak pierwotnie sądzono. Mierzyć się tego nie da, bo brak wzrostu infekcji w Berlinie 10 dni po manifestacji nie musi świadczyć na korzyść manifestantów – dużą część z nich przyjechała z prowincji i tam wracała, a jeśli potem zachorowała, to obciąży to statystyki powiatów w Brandenburgii, Nadrenii, Saksonii albo nawet Bawarii – a tam urzędy nie muszą wcale wiedzieć, że część nowo zainfekowanych była w Berlinie.

Wielu polityków z prezydentem Steinmeierem na czele traktowało tę manifestację jako „atak na demokrację”, a całą sytuację jako apogeum głębszych zmian zachodzących w Niemczech. Według nich to niepokojący objaw nieufności do polityki, instytucji, mediów, to dowód na wzrost radykalizmu (szczególnie skrajnie prawicowego) i ogólnej destabilizacji.

Czubek góry lodowej? Zaufanie do państwa rośnie

To, co się dzieje obecnie w Niemczech na tle pandemii, faktycznie jest czubkiem góry lodowej, ale ta góra ani nie pojawia się nagle, ani nie jest aż tak groźna, jak malują ją kasandryczne wypowiedzi czołowych polityków niemieckich.

Sondaże długofalowe, przeprowadzone przez wiele lat według tej samej metodologii i tak, aby ich wyniki można porównać z innymi krajami, pokazują, że w ostatniej dekadzie wzrosło zaufanie Niemców do instytucji państwa i do filarów systemu politycznego.

Jeśli chodzi o całe Niemcy, to trudno mówić o „nieufności do instytucji”, zaufanie jest bowiem większe niż przed kryzysem migracyjnym w 2015 roku, jest ono też wyższe niż w większości innych krajów europejskich.

Niemcy zaufanie do służb publicznych wykres

Zaufanie do służb publicznych w Niemczech. Źródło: World Value Survey

Niemcy zaufanie do rządu

Zaufanie do rządu w Niemczech. Źródło: World Value Survey

Niemcy zaufanie do obcych wykres

Zaufanie do osób innej narodowości w Niemczech.

Źródło: World Value Survey

Zaufanie do chadecji rośnie, do AfD maleje

Wszystkie twierdzenia, tak bardzo popularne w Polsce, jakoby za zmiany w systemie partyjnym Niemiec, za wzrost populizmu i za poparcie dla skrajnej prawicy odpowiada kryzys migracyjny 2015 roku, można między bajki włożyć.

Między 2005 i 2020 dość wyraźnie wzrosło bowiem, powoli ale stabilnie, zaufanie do „ludzi innej narodowości”.

Chadecja, z tak znienawidzoną przez skrajną prawicę kanclerz Merkel na czele, nadal jest na czele sondaży i po wyborach do Bundestagu w przyszłym roku bardzo trudne będzie tworzenie rządu bez chadecji.

Jeśli dziś „wielka koalicja” chadecji i socjaldemokratów nie ma już większości w sondażach, to nie z powodu słabości chadecji, lecz z powodu słabości socjaldemokratów. Od początku pandemii spada też poparcie dla AfD, a drugą co do wielkości poparcia partią są cały czas Zieloni.

Kryzys strefy euro, ratowanie Grecji, kryzys finansowy i potem kryzys migracyjny w 2015 roku wprowadziły prawicowo-populistyczną AfD do Bundestagu i do wielu parlamentów regionalnych – ale pandemia sprowadziła tę partię z powrotem na ziemię. Poparcie dla niej oscyluje teraz wokół 10 procent, z tendencją spadkową.

Gdzie ten kryzys demokracji

Trudno więc mówić o „kryzysie demokracji”, „braku zaufania do polityki” i „politycznej destabilizacji” w Niemczech. Faktem jest – i pokazują to statystyki przestępczości – że przy ogólnie spadającej przestępczości rośnie liczba aktów przemocy, jakie popełniają skrajna prawica i – nieco mniej dynamicznie – skrajna lewica. I – co jest niejako naturalnie w starzejących społeczeństwach – rośnie też (ale mało dynamicznie) poczucie zagrożenia przestępczością.

W przeciwieństwie do lat 70. i 80., kiedy RFN wstrząsnęły zamachy skrajnie lewicowej „Frakcji Armii Czerwonej”, to obecnie skrajna prawica stanowi większe zagrożenie dla demokracji i dla porządku publicznego niż skrajna lewica albo terroryzm islamistyczny.

Problem ten potęguje fakt, że ani skrajna lewica, ani islamiści nie mogą liczyć na poparcie w aparacie przemocy (w policji, wymiarze sprawiedliwości i w armii), podczas gdy ostatnie miesiące i lata pokazały, że wśród policjantów, prokuratorów i wojskowych jest sporo zwolenników „polityki twardej ręki”, autorytarnych rozwiązań i ksenofobii.

Pojawienie się AfD w parlamentach i mediach dało głos tym (nielicznym w stosunku do całej ludności) obywatelom, którzy nigdy nie ufali państwu, ale nie byli w stanie tego wyartykułować. Byli oni bierni, wycofali się z debaty publicznej i rzadko oddawali głos w wyborach (bo partie które im odpowiadały nie miały szans na przekroczenie progu wyborczego).

Teraz uczestniczą w kształtowaniu sytuacji politycznej w sposób zaskakujący i dla establishmentu politycznego odpychający - naruszając tabu, poprawność polityczną, dobre obyczaje i dogmaty, ukształtowane przez dekady.

Spadło zaufanie do mediów

Niemniej, jeśli mamy do czynienia z kryzysem zaufania to – jak pokazują sondaże – jest to w pierwszym rzędzie spadek zaufania do mediów. Ten zaś zaczął się już długo przed 2015 rokiem, o czym świadczy fakt, że już w 2014 roku – podczas rosyjskiej interwencji na Ukrainie i ekspansji ISIS w Iraku i Syrii – połowa ankietowanych podała w sondażach, że ich zdaniem „media manipulują” i „ukrywają prawdę” o sytuacji na Ukrainie i w Iraku.

W odniesieniu do konfliktu na Ukrainie takie wyniki odzwierciedlały prorosyjskie tendencje i oddziaływanie rosyjskiej propagandy, która w Niemczech trafiła na podatniejszy grunt niż ukraińska wersja wydarzeń.

Naprawdę zastanawiający był natomiast brak zaufania u tak dużej liczby ankietowanych wobec doniesień medialnych o Iraku, bo w niemieckim obiegu wówczas nie istniała żadna kontr-narracja o tym konflikcie, a propaganda ISIS docierała tylko do statystycznie marginalnych grup radykalnych muzułmanów w Niemczech.

Założenie, że za podejrzeniem o tym, że „media manipulują”, kryje się ogólna nieufność do nich (a nie wiedza o faktach, które one rzekomo ukrywają), potwierdzają sondaże. Podczas gdy zaufanie do państwa i jego instytucji rosło cały czas, zaufanie do mediów spadło.

Dotyczyło to jednak telewizji bardziej niż prasy – i po 2015 roku ten trend się odwrócił i teraz zaufanie do tradycyjnych mediów znowu rośnie, choć jednocześnie spadają nakłady gazet i kurczy się oglądalność telewizji.

To, co się wydarzyło 29. sierpnia przed budynkiem Reichstagu, jest więc faktycznie czubkiem góry lodowej, ale ta góra nie jest reprezentatywna dla całych Niemiec a jej czubek nic o państwie ani narodzie niemieckim nie mówi.

Ona dowodzi, że pewna niezbyt duża, licząca co najwyżej kilkanaście procent mniejszość, która kilka lat temu jeszcze siedziała cicho w domu i udzielała się jedynie w mediach społecznościowych, nie angażowała się publicznie i często nawet nie poszła głosować w wyborach, teraz zabiera głos i robi to w sposób prowokacyjny, głośno i radykalnie, właśnie po to, aby uchodzić za wielki ruch, którym nie jest.

Tych, którzy demonstrowali w Berlinie bez masek, dystansu i pod rozmaitymi hasłami, nie łączy żaden spójny, wspólny program, oni nie mają żadnego lidera, żadnej wspólnej organizacji, żadnej ideologii.

Właśnie dlatego głoszą teorie spiskowe i sprzeczne ze sobą hasła. Być może kiedyś z nich powstanie jakiś ruch, podobnie jak 12 lat temu kryzys finansowy, nieufność wobec mediów i podobnie chaotyczne ruchy antyislamskie spowodowały powstanie AfD, ale obecnie są oni bardzo daleko od tego.

Sojusz z AfD, to konieczność, bo to daje większy rozgłos i zapewnia zainteresowanie mediów. I tu jest pewien paradoks, bowiem te wszystkie widowiskowe, głośne, chaotyczne protesty bez masek, dystansu i z wewnętrznie sprzecznymi hasłami i teoriami spiskowymi, mają jeden cel: zwracać na siebie uwagę mediów – tych samych mediów, którym protestujący tak głęboko nie ufają.

Klaus Bachmann, profesor politologii Uniwersytetu SWPS

;

Komentarze