0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Tymon Markowski / Agencja GazetaTymon Markowski / Ag...

Od lat funkcjonuje u nas mit na temat ochrony zdrowia: to dziurawe wiadro, do którego nie należy dolewać, zanim się go nie uszczelni. Z lubością powtarzają to kolejni politycy w kolejnych kadencjach. A już szczególnie ministrowie finansów. Dziś, za sprawą protestu rezydentów znowu głośno się mówi o finansach systemu zdrowia i znowu politycy przypominają, że przecież pieniędzy przybywa.

Więc dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze?

Dwadzieścia lat temu, kiedy premier Jerzy Buzek przymierzał się do przestawienia systemu zdrowia z budżetowego na ubezpieczeniowy, eksperci oszacowali, że składka na powszechne ubezpieczenie zdrowotne powinna wynieść 11 proc. Nie zgodził się na to wicepremier Leszek Balcerowicz, bo o tyle mniej dostałby budżet państwa z podatków. Składka zdrowotna bowiem w całości miała być odejmowana od PIT-u.

W rezultacie zapadła decyzja polityczna, że składka wyniesie 7,5 proc. Za rolników, którzy nie są opodatkowani PIT-em, składki za pośrednictwem KRUS opłaca budżet państwa. Od 1999 roku, czyli daty wejścia w życie reformy, do dzisiaj składka wzrosła z 7,5 do 9 proc., przy czym dzisiaj od podatku odliczamy 7,75, a dodatkowo z własnych zarobków dopłacamy 1,25 punktu procentowego.

Składka jest duża czy mała? Jest za mała!

W Czechach składka wynosi 15 proc. Rezultat widać gołym okiem. O ile u nas kolejki na badania i wizyty u specjalistów mierzy się w miesiącach, to w Czechach w dniach i tygodniach. Wskaźniki 5-letnich przeżyć w chorobach nowotworowych w Czechach są wyższe niż nasze prawie we wszystkich typach nowotworów. Polscy pacjenci ze Śląska i Małopolski coraz częściej wyjeżdżają do Czech na operację zaćmy, której nie mogą się doczekać latami u siebie. Płaci za to NFZ.

Ostatni Europejski Konsumencki Indeks Zdrowia plasuje Czechy na 15. miejscu rankingu, Polskę na 34. Czechy doganiają „starą” Europę, my wyprzedzamy Albanię.

Polityczna decyzja o okrojeniu składki zaważyła na dalszych losach systemu. Natychmiast się okazało, że pieniędzy nie starcza. Dla placówek koszty leczenia w części okazały się wyższe od stawek, jakie kasy chorych płaciły za to leczenie.

Dyrektorzy mają ciąć i oszczędzać

Uporanie się z tym problemem państwo zrzuciło na dyrektorów placówek. Mieli oszczędzać i ciąć zbędne koszty. W ochronie zdrowia najpoważniejszy element kosztów to płace. Nastąpiła więc moda na oszczędzanie.

Strategia oszczędzania polegała w dużej mierze na cięciu funduszu płac w każdym z zakładów zdrowotnych. Personel medyczny przestał być sferą budżetową, a jego płace przestały być zmartwieniem ministra finansów.

Wszyscy pracownicy medyczni liczyli, że reforma przyniesie im podwyżki pensji, bo tak im obiecywano. Tymczasem stanęli przed groźbą zwolnień z pracy. W początkowych latach od wejścia w życie reformy pracę straciło kilkadziesiąt tysięcy pielęgniarek, co z całą pewnością przyczyniło się do pogorszenia opieki nad pacjentami w szpitalach, ale nie podniosło pozostałym pielęgniarkom zarobków na przyzwoity poziom. Dodało im za to pracy.

Inną strategią oszczędzania była praktyka przerzucania kosztów na innych.

Lekarze podstawowej opieki zdrowotnej, starając się uchronić własny budżet przed wydatkami, zamiast zlecać badania potrzebne do diagnozy, coraz chętniej odsyłali własnych chorych do specjalistów, a ci – do szpitali.

W ten sposób procent chorych w szpitalach wzrósł ponad potrzeby zdrowotne społeczeństwa. Koszty leczenia globalnie wzrosły, choć każda z placówek zdrowotnych działała racjonalnie. Tyle że ze swojego punktu widzenia.

Abdykowanie państwa

To były koszty abdykowania państwa z funkcji organizatora opieki zdrowotnej. Zamiast kooperacji nastąpiła konkurencja. I konkurencja wszystkich ze wszystkimi doprowadziła do tego, że zamiast leczyć pacjentów, system ewoluował w kierunku wykonywania procedur medycznych.

Każdy dyrektor starał się, by wykonywano więcej tych najbardziej opłacalnych, a mniej tych przynoszących straty.

I w pogoni za opłacalnością zgubiono gdzieś leczenie pacjenta.

Przestawienie systemu zdrowia z budżetowego na składkowy dało niewątpliwą korzyść – pieniędzy z roku na rok przybywa w miarę bogacenia się społeczeństwa. Ale tych pieniędzy od początku skalkulowano za mało i przybywa ich w stopniu niewystarczającym.

Mimo wieloletniej praktyki cięcia kosztów szpitale się zadłużają i co parę lat zachodzi konieczność zdejmowania z nich garbu zadłużenia.

Wydajemy 6,3 proc. PKB, ale razem z wydatkami prywatnymi

Najnowszy raport opracowany przez ekspertów dla Pracodawców RP pokazuje liczby, nad którymi warto się pochylić.

Roczne wydatki na zdrowie w Polsce (i publiczne, i prywatne) stanowiły 6,3 proc. PKB, co w 2015 roku dało 113 mld zł. Średnia dla krajów OECD wynosiła wtedy 9 proc. PKB. Czechy, Słowacja i Węgry wydają na zdrowie wyższy odsetek PKB, nie mówiąc już o 15 krajach „starej” UE.

Od 15 lat odsetek wydatków na zdrowie prawie u nas nie urósł, choć w tym samym czasie średnio w krajach OECD nastąpił wzrost o 1,8 punktu PKB. Zamiast gonić inne kraje rozwinięte, systematycznie się od nich oddalamy.

Możemy uważać, że cały świat się myli i marnuje pieniądze, ale polscy pacjenci też chcieliby być leczeni nowoczesnymi lekami, badani nowoczesnymi urządzeniami i jeść w szpitalu jak człowiek, a nie bazować na tym, co rodzina przyniesie z domu.

Nowoczesne, innowacyjne leki dają nadzieję setkom tysięcy pacjentów, ale kosztują co najmniej kilka razy więcej niż leki poprzedniej generacji. Miesięczna kuracja pacjenta z nowotworem potrafi kosztować kilka tysięcy zł, wieloletnia – odpowiednio więcej. Pacjenci nie bardzo się orientują w kosztach, bo są to leki refundowane. Nie do wszystkich leków mają dostęp polscy pacjenci, bo na to brakuje pieniędzy.

Budżet zdrowotny mieści w sobie pieniądze prywatne i publiczne

Co roku z własnej kieszeni zasilamy ten budżet w prawie jednej trzeciej. Jest to jeden z najwyższych wskaźników w Europie i świadczy o nie najwyższym stopniu solidaryzmu społecznego. Ale też i o kiepskiej organizacji systemu zdrowia.

Ewenementem bowiem w prywatnych wydatkach jest to, że

ponad 10 proc. całego rocznego budżetu na zdrowie stanowią wydatki na leki bez recepty. Żaden inny kraj OECD nie wydaje procentowo aż tyle.

To chyba pośrednio pokazuje, jakie są trudności w dostępie do lekarzy. Zamiast czekać w kolejce, wielu Polaków wybiera samoleczenie.

Natomiast niemal wszystkie wydatki publiczne na zdrowie pochodzą z naszych składek.

NFZ pokrywa 86 proc., budżet państwa 9 proc, a resztę samorządy lokalne.

Reforma zdrowia z 1999 roku przyniosła dobre i złe skutki.

Gdyby zostawić ochronę zdrowia na garnuszku budżetu, środków byłoby mniej, bo od początku III RP każdy minister finansów miał ważniejsze sprawy do załatwienia niż zdrowie społeczeństwa. I w corocznych wydatkach budżetu państwa zdrowie zawsze było na szarym końcu.

Ale z drugiej strony wzrastające wydatki na leczenie obywateli mogłyby być lepiej wydawane.

Państwo zbyt chętnie zrezygnowało z roli regulatora systemu, licząc na to, że z problemami upora się rynek. A rynek ma to do siebie, że księgowy jest ważniejszy od lekarza, i jakby się nie zaklinali kolejni politycy, kasa jest ważniejsza od pacjenta.

Dziś mamy 660 łóżek szpitalnych na każde 100 tys. mieszkańców, a np. w Szwecji 250

Na leczenie szpitalne przeznaczmy relatywnie dużo dlatego, że kuleje opieka ambulatoryjna. Szpital jest ostatnią deską ratunku dla pacjenta, któremu należy zrobić szybko badanie, by zacząć go leczyć.

NFZ prawie połowę swego budżetu wydaje na szpitale i mało jest krajów, które mają takie proporcje. Ale system zdrowia nie zna próżni, jeśli jest deficyt w jakiejś dziedzinie usług, wzrastają potrzeby w innej. Przebudowa systemu i likwidacja dużej części łóżek wymaga i dodatkowych inwestycji, czasu oraz pieniędzy. A także konsekwencji w działaniu poszczególnych ekip rządzących, czym nasza klasa polityczna pochwalić się nie może.

Najpierw była komercjalizacja szpitali, teraz mamy kurs na dekomercjalizację, najpierw były kasy chorych, potem NFZ, potem zapowiedzi jego likwidacji, teraz – nie wiadomo.

Wszystkie te pociągnięcia kolejnych ekip rządzących były wykonywane bez dodatkowych pieniędzy i jak się należało spodziewać, oszałamiającego sukcesu nie przyniosły.

W ostatnich dniach Medicover, firma oferująca usługi medyczne na abonament, przedstawiła analizę pokazującą, ile ZUS traci na kiepskim leczeniu polskich pacjentów.

Okazuje się, że

koszty związane z absencją chorobową mogłyby być o prawie 12 mld zł rocznie niższe, gdyby publiczny system zdrowia był zorganizowany tak, jak w tej prywatnej firmie.

Bo pacjenci w Medicover - i innych tego typu firmach prywatnych - krócej czekają na badania i leczenie, system jest skomputeryzowany i lekarz mniej obciążony biurokracją, firma zaczęła stosować wskaźniki jakości leczenia.

Nasz publiczny system niby jest skomputeryzowany, bo NFZ co miesiąc dostaje miliony informacji, z których nic nie wynika, bo nie są dostatecznie analizowane.

"Mamy maksimum informacji i minimum wiedzy" – mówił o NFZ jeden z byłych prezesów. Wypełnianie koniecznych dokumentów to dla lekarzy czasochłonna męka, która kradnie czas poświęcony pacjentom. Ale prawdziwa informatyzacja systemu ciągle jest w sferze zapowiedzi.

Mamy za mało lekarzy, a marnujemy ich umiejętności, obciążając zadaniami, które z powodzeniem mogliby wykonywać ich pomocnicy. Tyle że na to potrzeba pieniędzy.

Mamy za dużo szpitali, ale na przebudowę systemu potrzeba pieniędzy.

Mamy demografię, która pokazuje, że tempo starzenia się naszego społeczeństwa jest najszybsze w Europie, a potrzeby zdrowotne rosną razem z wiekiem. Bez dodatkowych nakładów z tym problemem się nie uporamy.

Czas wreszcie skończyć z praktyką przelewania z pustego w próżne i zasilić ten system dodatkową pulą pieniędzy. Wszystkie statystyki międzynarodowe pokazują, że polski system ochrony zdrowia jest skrajnie niedofinansowany.
;

Komentarze