W Polsce jest za mało lekarzy-specjalistów. Dodatkowo duża część emigruje do Europy Zachodniej – uratować nas mieli lekarze z Ukrainy, ale na razie procedura uzyskania prawa do wykonywania zawodu jest dla nich tak skomplikowana i droga, że zwyczajnie im się to nie opłaca. Kto będzie leczył Polaków?
Według danych OECD z 2015 roku Polska ma 2,3 lekarza na 1000 mieszkańców, podczas gdy średnia w grupie najbogatszych krajów świata, do której należymy, wynosi 3,3. Średnia w krajach Unii Europejskiej to 3,4.
Źródło: https://www.kingsfund.org.uk/publications/spending-and-availability-health-care-resources
A sytuacja się tylko pogarsza. Nie ma twardych danych dotyczących tego, ilu lekarzy i pielęgniarek wyjechało z Polski, ale OECD szacuje, że w 2015 roku było to ok. 10 procent. Z kolei według danych Komisji Europejskiej o nostryfikacji dyplomów, z Polski wyjechało ok. 6,5 tysiąca lekarzy i 6 tysięcy pielęgniarek – głównie do Wielkiej Brytanii i Niemiec.
Brytyjski odpowiednik Narodowego Funduszu Zdrowia, NHS, zapowiedział w sierpniu 2017, że zamierza wydać 100 mln funtów na pensję dla 2-3 tys. general practitioners, czyli lekarzy pierwszego kontaktu, którzy przyjadą na Wyspy z innych krajów.
Z kolei Komisja Europejska policzyła, że na Zachodzie Europy w 2020 roku wiek emerytalny osiągnie 60 tysięcy lekarzy i tylu będzie rocznie odchodziło na emeryturę. Zapotrzebowanie na młodych lekarzy z krajów Europy Środkowo-Wschodniej będzie nadal rosnąć, można ich zatrzymać w kraju jedynie przez podwyższenie zarobków i lepsze warunki pracy. Nadzieją dla polskich pacjentów mogliby też być lekarze ze Wschodu, głównie z Ukrainy – ale na razie, ze względu na drogi i skomplikowany proces nostryfikacji dyplomów, te nadzieje okazują się płonne.
Ratuje nas skuteczność lekarzy. Polscy lekarze udzielają więcej konsultacji i świadczeń niż w innych krajach: przeciętnie 7,1 konsultacji na obywatela na rok, podczas gdy w Wielkiej Brytanii wskaźnik ten wynosi 5,0, a średnia dla krajów OECD to 6,6 (dane OECD z 2015 roku).
Okazuje się, że nasi lekarze są bardzo sprawni. Skutecznie zapobiegają śmierciom noworodków, pacjentów z atakami serca, chorobom układu krążenia i dróg oddechowych.
Ola z Warszawy: "Choruję na Hashimoto, do tego dochodzą problemy z sercem. Mam kilka guzków, które są na szczęście pod obserwacją i na razie nie muszę ich wycinać. Z powodu bardzo słabego układu immunologicznego powinnam co trzy miesiące robić specjalistycznie badania i odwiedzać endokrynologa. Teoretycznie. W praktyce
dostanie się na wizytę do mojego lekarza prowadzącego na NFZ zakrawa o absurd, bo najbliższe terminy to 8 miesięcy do roku. Chociaż mam skierowanie, pozostaje mi wizyta prywatna. Za wszystko więc muszę płacić".
Sławek z Poznania: "Kiedy mam iść po poradę do lekarza, to zawsze kalkuluję, czy bardzo tego potrzebuję, czy nie. Jeśli to zwykłe przeziębienie, idę do przychodni. Wiadomo: internista przyjmie mnie w miarę szybko. Ale jeśli mam np. skontrolować i naprawić zęby, to zawsze za to płacę. Inaczej albo bym się nie doczekał wizyty (z bólu), albo i tak (z bólem) w końcu musiałbym za prywatną opiekę dentystyczną zapłacić.
Tak jest również w wypadku innych wizyt i porad specjalistycznych. Nie opłaca się na nie czekać, szkoda zdrowia. A co mają zrobić ci chorzy, których nie stać na prywatnych lekarzy? I dlaczego ci prywatni lekarze podbijają stawki i zawsze mają czas dla pacjentów z pieniędzmi, a ci, którzy nie mogą zapłacić czasem muszą czekać latami na wizytę? Nie wiem".
Iza z Wrocławia: "Najdłuższe kolejki są do endokrynologa. We Wrocławiu czeka się na wizytę siedem lat! W Brzegu 5 lat. Wg portalu kolejki.nfz.gov.pl najszybciej można dostać się do endokrynologa dziecięcego, chyba za 3 lata. A jeśli coś jest nie tak z hormonami, organizm bardzo szybko reaguje. Po siedmiu latach może z pacjenta nic nie zostać".
Robert z Warszawy: "Kilka tygodni temu byłem chory. Coś grypopodobnego – niby nic poważnego, ale trudno było mi cokolwiek przeczytać, nie mówiąc już o pisaniu. Niedaleko od domu mam przychodnię. Poszedłem tam, kiedy uznałem, że leczenie domowymi sposobami jest nieskuteczne. Byłem dwa razy - w poniedziałek i we wtorek. Przychodnia jest czynna od 8 rano, a ja byłem tam około 8:05. I za każdym razem usłyszałem to samo: że nie ma już numerków na dziś, mogę co najwyżej siedzieć i czekać, może doktor przyjmie. A może nie.
Za drugim razem nerwy mi puściły i dałem odczuć pani w okienku moją irytację. A ona na to powiedziała z uśmiechem: »Inni pacjenci ustawiają się w kolejce od 7.00, jeszcze przed otwarciem przychodni«. Dałem sobie spokój i grypę zaleczyłem w domu sam, choć wlokła się niemiłosiernie. Rozumiem, że w państwowej opiece zdrowotnej są katastrofalne problemy z dostaniem się do lekarzy-specjalistów, choć to oczywiście nie jest normalne.
Ale żebym nie mógł się umówić na wizytę do lekarza pierwszego kontaktu?"
Ula ze Szczecina, teraz mieszka w Warszawie: "W porównaniu ze Szczecinem dostać się do lekarza w Warszawie zakrawa na cud. W Szczecinie szłam, rejestrowałam się do lekarza i za 2-3 godziny byłam przyjęta. W Warszawie zapomnij, że dostaniesz się do lekarza pierwszego kontaktu tego samego dnia. Z zatruciem pokarmowym chodziłam dwa dni pod rząd (trwało ono już od tygodnia). Wtedy nauczyłam się , że trzeba przyjść do lekarza jeszcze przed otwarciem przychodni, np. o 6 rano i ustawić się w kolejce.
W Warszawie boję się być chora, bo wiem, że jak masz błahą chorobę i nie wstaniesz o 6 rano, to zajmie Ci ze dwa dni, żeby dostać się do lekarza. A kogo stać, żeby np. mając zapalenie spojówek, tracić dwa dni pracy na dostanie się do lekarza.
Do ginekologa są zawsze ogromne kolejki, a jak masz coś pilnego i chcesz się dostać, to pielęgniarka przy innych pacjentach pyta Cię: - A po co Pani chce się dostać, jak Pani nie jest zapisana? Bo jak na te pigułki dzień po, to ja na pewno Pani nie zapiszę. Chodzę więc prywatnie do ginekolożek, po 200 zł za wizytę. Mam szczęście, że mnie na to stać. Ale co z innymi?"
Paweł z Warszawy: "Od czasu, kiedy zgłosiłem się do lekarza pierwszego kontaktu z nietypowymi dolegliwościami, do pierwszych jasnych diagnoz minęło półtora roku. Ten upływ czasu nie był jednak spowodowany specyfiką badań kardiologicznych czy laryngologicznych, ale odległymi – średnio półrocznymi – terminami na zapisy do wykonujących je specjalistów. Jako osobie z rodziny pracownika służby zdrowia i tak udało mi się czas oczekiwania znacząco skrócić".
Ola: "Ostatnio próbowałam zapisać się do endokrynologa. Pani w recepcji zaproponowała mi termin 15 marca 2019 roku. Ale kiedy dowiedziała się, że ja do tej pory leczyłam się u nich prywatnie, a teraz chciałabym zapisać się na NFZ, zaproponowała mi 5 kwietnia 2019.
Okazało się, że jest stworzona oddzielna kolejka dla pacjentów, którzy leczą się na fundusz. Są trzy kolejki: dla pacjentów stałych, nowych i komercyjnych. Czyli mam wybór: albo będę płaciła w nieskończoność, albo nie będę się leczyć. To błędne koło: jeśli będę płacić i leczyć się u was jako pacjentka komercyjna, nie mam szans na wizytę na fundusz? Próbowałam też zapisać się do kardiologa. W przychodni na Pradze 8 miesięcy oczekiwania, na Żoliborzu terminy na sierpień. Na pytanie dlaczego, pani na recepcji powiedziała po prostu: bo mamy za mało lekarzy. Brakuje specjalistów, bo wyjechali za granicę. Ci, którzy zostali, nie wyrabiają, bo pacjentów jest mnóstwo. Kolejne rządy rozłożyły służbę zdrowia na łopatki".
Natalia jest z zawodu lekarzem, ale pracuje jako opiekunka osób starszych. Dlaczego? Natalia pochodzi z Ukrainy. W Warszawie istnieje spory rynek ukraińskich lekarek, które pracują jako opiekunki. W porównaniu do Polek są tańsze, pracują na czarno, a ich kwalifikacje sprawiają, że są chętnie zatrudniane. Natalia mieszka w domu pacjenta, oprócz opieki zajmuje się gotowaniem, a czasem też innymi pracami domowymi. Czy myśli o próbie zatrudnienia się w Polsce w zawodzie?
"Nie ma szans. Nie jestem tu traktowana poważnie. Prędzej dostałabym pracę jako sprzątaczka w szpitalu".
Na razie nadzieję na to, że wakaty po lekarzach emigrujących z Polski wypełnią lekarze ukraińscy okazały się płonne. Co musiałaby zrobić Natalia, żeby zatrudnić się w Polsce jako lekarka? Prawo do wykonywania zawodu w Polsce mają lekarze, którzy zdobyli dyplomy w krajach Unii Europejskiej. Lekarze wykształceni poza Unią Europejską muszą nostryfikować dyplom oraz zdać egzamin z języka polskiego i Lekarski Egzamin Końcowy. A potem – odbyć 13-miesięczny staż w szpitalu, zazwyczaj na zasadzie wolontariatu.
Jak ocenia portal rynekzdrowia.pl, cały proces trwa od 6 miesięcy do dwóch lat, a jego łączny koszt – łącznie z kosztami mieszkania, wyżywienia, tłumaczenia dokumentów, wizy, itp. – sięga nawet 10 tysięcy złotych.
Dodatkowo trzeba za coś żyć podczas odbywania bezpłatnego rocznego stażu. Mało kto może sobie na to pozwolić. Jeśli jednak komuś uda się przejść tę procedurę, otrzymuje prawo do wykonywania zawodu i może pracować – ale w konkretnej placówce, której dotyczy zezwolenie na pracę wydane mu przez wojewodę.
Jak widać, procedura jest droga i skomplikowana. Mało tego – są kraje UE, np. Czechy, gdzie wynagrodzenia lekarzy-cudzoziemców są atrakcyjniejsze niż w Polsce, a droga do ich zatrudnienia dużo prostsza. Dlatego w marcu minister Szumowski zgłosił się do ministra nauki Gowina z "postulatem uproszczenia procesu nostryfikacji dyplomów lekarzy z krajów nienależących do Unii Europejskiej". Minister Gowin zadeklarował, że postulat jak najbardziej popiera i że jego ministerstwo "w pilnym trybie przygotuje odpowiednią nowelizację". W odpowiedzi na pytanie OKO.press o szczegóły tej nowelizacji w kwietniu 2018 otrzymaliśmy następującą odpowiedź z Ministerstwa:
"Ministerstwo Zdrowia zwróciło się do MNiSW z postulatem dotyczącym rozszerzenia Rozdziału II ustawy z dnia 22 grudnia 2015 roku o zasadach uznawania kwalifikacji zawodowych nabytych w państwach członkowskich Unii Europejskiej na obywateli (zarówno polskich oraz z państw trzecich – spoza UE), którzy nabyli kwalifikacje zawodowe w państwach »trzecich«. Potrzeba ta wynika ze zwiększającego się zapotrzebowania na kadrę medyczną.
W związku z powyższym Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego rozważa zastosowanie analogicznych rozwiązań systemowych, obowiązujących w UE (tzw. ogólny system uznawania kwalifikacji zawodowych). Umożliwiłyby to uznanie w Polsce pełnych kwalifikacji zawodowych osobom, które nabyły kwalifikacje w »państwie trzecim«, a zamierzającym wykonywać swój zawód w Polsce. W ministerstwie trwają intensywne prace nad zmianami, chcemy jak najszybciej przygotować wstępny projekt. W ciągu dwóch najbliższych miesięcy przedstawimy jego założenia."
Materiał reporterski zebrała Aleksandra Gieczys-Jurszo.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Absolwentka studiów europejskich na King’s College w Londynie i stosunków międzynarodowych na Sciences Po w Paryżu. Współzałożycielka inicjatywy Dobrowolki, pomagającej uchodźcom na Bałkanach i Refugees Welcome, programu integracyjnego dla uchodźców w Polsce. W OKO.press pisała o służbie zdrowia, uchodźcach i sytuacji Polski w Unii Europejskiej. Obecnie pracuje w biurze The New York Times w Brukseli.
Komentarze