I wtedy dostałam sms od kogoś z aktywistów – że nie wiedzą, czy ten chłopak w hipotermii na pewno trafił do szpitala. Wtedy się rozpłakałam. To, co my im dajemy tym pacjentom, to namiastka. To nie jest medycyna jaką znam. To są jakieś igrzyska śmierci
Spała krótko, ledwie zdążyła przyłożyć głowę do poduszki, zabrzęczał sms – pinezka, człowiek poza strefą. Zbudziła resztę, zebrali się w kwadrans, słyszałam, jak wstawiają wrzątek na słodką herbatę i tupią na drewnianych schodach.
Wróciła nad ranem i usiadła ciężko na łóżku obok. Dzieliłyśmy pokój, przyjechałam do nich poprzedniego popołudnia. Słyszałam jej pobudkę, nie spałam, kiedy wróciła.
„Ilu?" - zapytałam.
„Jeden. Hipotermia. Mieliśmy wieźć go do szpitala, wysłali po niego swoją karetkę. Przyjechała Straż Graniczna. Nie wiem, czy ten chłopak dojechał na oddział. Mam nadzieję, bo kolejnej nocy by nie przeżył".
Anna Borkowska ma 36 lat i specjalizację z anestezjologii i intensywnej terapii. Wie, co to znaczy dyżurować trzysta godzin w miesiącu, po studiach pracowała w kilku warszawskich szpitalach, a przez ostatnie dwa lata znieczulała pacjentki w Irlandii, w najstarszym szpitalu położniczym na świecie.
Do Polski wróciła latem 2021. „Pomyślałam, że odpocznę. Wezmę cztery, maksymalnie sześć dyżurów w miesiącu, wyremontuję mieszkanie, złapię oddech. We wrześniu dowiedziałam się o pomyśle zebrania medyków na granicy".
Kiedy spotkałyśmy się w ich bazie, trwał jej trzeci dyżur. Pamięta wszystkich spotkanych w lesie.
Jej pierwszy wyjazd: trzynaście osób, wśród nich czterolatka. Wierzgała i krzyczała, nie dawała się zbadać, bała się obcych ludzi w uniformach. „Ucieszyłam się. Jak się broni, znaczy że silna. Las jej jeszcze nie pokonał".
Kolejny: trzydzieści dwie osoby, wśród nich szesnaścioro dzieci.
„Pierwsze, co zobaczyłam, jak do nich dotarliśmy, to dłonie: małe, duże, wszystkie lodowate. Widziałam je w świetle czołówki, wyciągnięte w moją stronę. I głosy: Food! Water! Przez pierwsze kilkanaście minut tylko to".
A potem? Potem praca jak w przychodni:
Nie mam pojęcia, jak ci wszyscy ludzie przeszli taki kawał od granicy. I jak szli przez puszczę – nam zajęło prawie godzinę, żeby do nich dojść, byli naprawdę głęboko.
I tamto pojedyncze wezwanie:
„Młody chłopak, już prawie bez szans. Aktywiści szukali go pięć godzin. Wariował im GPS, w końcu mieli zawracać, kiedy usłyszeli jęki. Znaleźli go pod drzewem, już by stamtąd nie wstał. Zadzwonili po nas. Chłopak był w hipotermii, trzeba go było zabrać do szpitala. Z jakiegoś powodu dyspozytor kazał nam czekać na państwową karetkę. Razem z nią przyjechała Straż Graniczna. Przekazaliśmy pacjenta temu drugiemu zespołowi, powiedzieli, że biorą go do Białegostoku.
Wracaliśmy z tego lasu po czwartej rano, zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Oprócz nas było tam sporo ludzi – wszyscy w mundurach wojska lub Straży Granicznej. I wtedy dostałam SMS od któregoś z aktywistów – że nie wiedzą, czy ten chłopak na pewno trafił do szpitala. Wtedy się rozpłakałam. To, co my im dajemy, tym pacjentom, to namiastka. To nie jest medycyną jaką znam. To są jakieś igrzyska śmierci".
Z głównej drogi skręca się tu w grabową aleję, która prowadzi pod same drzwi drewnianego, piętrowego domu. Na szerokim podwórzu stoi rozsypanych kilka mniejszych budynków. Zaparkowana między nimi karetka wygląda jak zabłąkany rekwizyt nie z tego filmu. Za płotem rudy, łysiejący z dnia na dzień las. Dom, który ich ugościł, stoi kilkaset metrów od granicy stanu wyjątkowego. Tu mieszkają podczas dyżurów.
Pracują zawsze w trzy osoby: lekarz lub lekarka, ratownik-kierowca i drugi ratownik/ratowniczka lub pielęgniarka/pielęgniarz. Czasem znają się ze studiów, harcerstwa, ze szpitalnych korytarzy, ze wspólnych karetek. Czasem trafiają na dyżur z kimś, kogo wcześniej nie spotkali. Zmieniają się co dobę, czasem co dwie.
W jednym z budynków urządzili magazyn lekarstw, sprzętu i tego, co poza medycyną ratuje dzisiaj życia w lesie po drugiej stronie płotu:
I kolorowe naklejki dla dzieci, z napisem „dzielny pacjent”.
„Stoisz w środku nocy przed ścianą lasu i myślisz: nie ma szans, nie przejdziemy. A potem patrzysz w ekran telefonu i wiesz, że nie ma wyjścia, czekają na nas. Schodzisz ze ścieżki i ruszasz na tę ścianę, idziesz z nosem w telefonie – migająca kropka to ty i twój zespół. Przedzierasz się, przełazisz przez zwalone drzewa, na plecach sprzęt, w rękach woda, ubrania, jedzenie" – opowiada mi Mikołaj Łaski.
„Patrzysz pod nogi, znów w telefon i nagle – są! Zawsze mnie zaskakuje, że to już. A oni prawie zawsze najpierw się boją".
Mikołaj ma 34 lata, wygląda na dziesięć mniej, jest ratownikiem w Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej Państwowej Straży Pożarnej nr 6 w Warszawie. Na granicę przyjechał prosto z dyżuru.
„Tu jest wszystko na opak. Kiedy wychodzę z domu na służbę, mam nadzieję, że będzie spokojnie. Brak wezwań oznacza dobry dzień. Na granicy jest odwrotnie – jeśli telefon milczy, martwimy się, bo właśnie gdzieś nie dociera nasza pomoc".
Mikołaj przyjeżdża na Podlasie w czasie wolnym od służby.
„Mam 24-godzinne dyżury w straży i potem dwie doby wolnego. Często w tym czasie prowadzę szkolenia z pierwszej pomocy, ale póki mogę się przydać na granicy, chcę być tutaj" – mówi.
Kilka dni przed dyżurem Mikołaja, do bazy medyków przyjechał kurier z przenośnym aparatem do USG. Można nim sprawdzić, czy człowiek nie krwawi w środku, albo namierzyć schowaną żyłę, kiedy w odwodnione i wychłodzone przedramię trzeba się szybko wkłuć wenflonem. Można też zbadać brzuch ciężarnej.
„Za pierwszym razem to już był dziewiąty miesiąc, ta kobieta bała się, że niedługo zacznie rodzić. Dziecko było już zresztą gotowe, poród mógł się zacząć w każdej chwili. Po badaniu podziękowała i weszła głębiej w las, czekał tam na nią mąż i starszy synek.
Za drugim razem badaliśmy młodą dziewczynę, na półmetku ciąży. Jak to wyglądało? Jakby ktoś nałożył na siebie dwa kompletne niepasujące obrazki. Gęstwina, naprawdę się namęczyliśmy, żeby tam dojść. Na środku tego lasu dziewczyna – badała ją lekarka, ja klęczałem przy niej i trzymałem ekran.
Jej mąż odszedł na bok, ale kiedy zobaczyliśmy, że wszystko w porządku, zawołałem go: Popatrz, to twoje dziecko, tu ma głowę, tu nóżkę. Popłakali się oboje, pierwszy raz mieli robione USG. Mam dwuletniego synka, pamiętam dobrze, jak byliśmy z żoną na tym samym badaniu".
Siedzieli wszyscy na tej ziemi - punkty na mapie, które spotkały się i za chwilę się rozejdą. Ale na razie szary obraz na niewielkim tablecie wciąga ich, wymazuje tło.
Nie ma już drzew i czarnego nieba, a pochyleni nad ekranem USG przyszli rodzice mówią to, co w każdym języku niesie tę samą mieszankę nadziei i czekania na przyszłe życie: „To chłopiec, czy dziewczynka?”.
„Ponad dwadzieścia lat w karetce, szesnaście – na dyspozytorni, trzy fale Covid-19, policz sobie, ile to telefonów od duszących się ludzi, do których nie mogę wysłać karetki. To wszystko mam na karku, a jeszcze nie byłem tak wściekły" – mówi Maciej Kotarba, który na granicę przyjechał z Krakowa.
Siedzimy przy długim stole w bazie medyków. „Jestem przyzwyczajony do tego, że mniej więcej wiem, co dzieje się z człowiekiem, którego ratuję. Że trafił do szpitala, że jest bezpieczny, że go leczą. A tutaj to nie działa. Jeszcze nigdy coś takiego mnie nie spotkało, a robię w ratownictwie całe dorosłe życie".
Rozmowę przerywa nam telefon. W słuchawce kobiecy głos, prawie krzyczy, dobrze ją słyszę:
„Ludzie, grupa ludzi. Dzieci. Kobieta w ciąży i niemowlę w torbie. Zabierają ich!”.
Dzwoni z Białowieży. Maciej może jej tylko powiedzieć, że musi dzwonić pod numer 999, do głównej dyspozytorni. Białowieża leży w strefie. „Nic nie możemy zrobić” – tłumaczy. Kobieta mówi coś jeszcze, już chyba nie do słuchawki, rozłącza się.
Maciej patrzy przez chwilę na wyświetlacz, spotykamy się wzrokiem. „W piątki mamy konsultacje z psycholożką. Myślałem, że nie potrzebuję, ale chyba skorzystam".
Odkłada telefon na parapet. Tego dnia sygnał zabrzęczy jeszcze kilka razy:
Kilka dni później trafiam na Facebooku na relację mieszkanki Białowieży. Opisuje, jak na przykościelnym parkingu zobaczyła kilka osób, wśród nich kobietę w ciąży i czworo dzieci. Było tam również niemowlę, schowane przed chłodem w torbie turystycznej. Wszystkich zabrała Straż Graniczna.
Na fotografii, załączonej do tego wpisu, widać odciśnięty w leśnym błocie świeży ślad buta. Kobieta zrobiła to zdjęcie podczas porannego spaceru z psem.
Ślad jest mały, zostawiła go stopa kilkulatka.
Doktor Orest Stach jest anestezjologiem i wszystko, co przyniosły ze sobą minione fale pandemii, przeszło przez jego oddział w warszawskim szpitalu na Banacha. Rzędy łóżek z chorymi, setki tracących wydolność płuc, dużo śmierci, mało tlenu.
„Covid i granica mają coś wspólnego" – mówi mi dzisiaj. - Bezsilność.
To uczucie wróciło do mnie na granicy. Tylko że w tym drugim przypadku mamy wszystko, żeby skutecznie pomagać, to nie jest skomplikowana medycyna. Infekcje, hipotermia, zatrucia – ludzie nie powinni na to umierać, nie w tym kraju, nie, kiedy stoimy z karetką i lekami kilka kilometrów od nich – mówi.
Żeby przyjechać na granicę, wykorzystał swoje wolne dni w pracy.
Dziewczyna, którą ratowali, umarłaby. Była bez butów, po jej stopach widać było, że długo szła w samych skarpetkach. Były spuchnięte i mocno zaczerwienione, podczas II wojny światowej na takie obrażenia mówiło się „stopa okopowa” - cierpieli na nią żołnierze, brodzący godzinami w zimnej wodzie. Dziewczyna spała głęboko, czasem udawało się ją dobudzić, coś wtedy mówiła i znów odpływała. Podobno szła w większej grupie, musieli ją zostawić.
Medycy zdjęli z niej przemoczoną kurtkę, dotknęli czoła – wydawało się ciepłe, ale brzuch był już całkiem zimny.
Hipotermia to refren, który powtarza się przy co drugiej relacji z granicy. Przychodzi w ustalonym porządku, zdobywa kolejne zasieki w ciele i głowie, niezatrzymana – nie bierze jeńców.
Najpierw organizm słabnie, człowiek czuje ogarniające poczucie zimna. Ciało chce się bronić, wprawia więc w drżenie wszystkie mięśnie, by samo się ogrzać. Temperatura spada, nawet do 32 stopni Celsjusza. Ale człowiek jest jeszcze przytomny.
W drugim stopniu hipotermii mięśnie przestają drżeć. Nie mają już siły krzesać własnego ciepła, temperatura spada o kolejne cztery stopnie. Przestaje pracować głowa – powieki ciążą, świadomość wyłącza się, przychodzi apatia i ostatecznie zagłusza resztki woli walki, by przejść jeszcze te kilka kroków.
W trzecim stopniu człowiek jest już nieprzytomny, a temperatura jego ciała waha się od 28 do 25 stopni. Dochodzą zaburzenia rytmu serca, oddech spłyca się, tętno spowalnia.
W czwartym stopniu zatrzymuje się krążenie.
W piątym w kartę zgonu wpisuje się „zamarznięcie”.
Tamta dziewczyna nie zamarzła, bo dotarli do niej aktywiści i wezwali medyków. Kiedy okrywali ją kocami termicznymi i podłączali podgrzaną do 37 stopni Celsjusza kroplówkę, mówiła coś cicho w języku, którego nie rozumieli. W pachwinach położyli jej specjalne saszetki z ciepłym płynem. Ogrzewając ją od zewnątrz i od środka, zawieźli do szpitala. Przez cały ten czas nie odzyskała świadomości.
Orest cały czas ma to przed oczami: Stoją wszyscy – on i dwoje ratowników z jego zespołu, troje aktywistów, dwoje policjantów, a potem jeszcze dwoje ratowników z państwowego pogotowia, które dyspozytor wysłał do nich, by przekazali im pacjentkę. Dziesięć osób nad skuloną, potarganą dziewczyną, która szła przez tydzień boso przez puszczę.
Kiedy Orest wrócił do domu, jego dzieci (ma ich troje, od 6 do 12 lat) zapytały: „Pomogłeś komuś, tato? - Przytaknął: "Tak, takiej dziewczynie". To im wystarczyło.
Zapamiętał, że ma na imię Fatima.
Weronika Bujko-Kiersnowska, podobnie jak Anna Borkowska, jest anestezjolożką. Znają się od trzydziestu lat, mają wspólną paczkę przyjaciół, przez krótki czas pracowały razem w warszawskim Centrum Onkologii.
„Byłyśmy razem na tej akcji, gdzie było ponad trzydzieści osób, w tym połowa dzieciaków. To była chyba nasza największa interwencja i cieszę się, że Ania była wtedy z nami" – mówi. Pytam, co zapamiętała najmocniej.
„Mam całą głowę tych obrazów, chyba niczego już nie zapomnę".
Świeże ślady żubrów – wygniecione wielkimi brzuchami w leśnej ściółce.
„Pamiętam obłędne słońce i takie pomieszanie zachwytu ze strachem, nadstawialiśmy uszu, czy gdzieś zza drzew nie wyjdzie na nas stado żubrów. Zamiast nich usłyszeliśmy »Help me!«”.
Ślady psich zębów na nodze młodego mężczyzny. Guz na jego czole i na głowie jego towarzysza, podbite oko, siniaki na tułowiu. Ślady spotkania z białoruskimi pogranicznikami.
Uprzejmy uśmiech innych mężczyzn, kiedy dziękowali za suche spodnie. „Nie trzeba, zaraz znów się zamoczą" – powiedzieli. To były jedyne osoby ze wszystkich spotkanych na granicy, które chciały się ujawnić Straży Granicznej i wrócić na Białoruś.
Pod granicą zgubili swoje rodziny, musieli po nich wracać. Jeden z nich miał białe podeszwy stóp, wygląda to tak, jakby ktoś podkleił stopę mokrym pergaminem. Zmieniła mu skarpetki, założyła suche buty, pożegnała, kiedy wsiadał do samochodu Straży Granicznej.
I wreszcie – twarz chłopca, którego chciała poczęstować batonikiem. Maluch pokręcił głową i powtarzał w kółko: „Water!”. Kilkulatek może tej nocy poznał swoje pierwsze słowo po angielsku.
Weronika wróciła do domu kilka godzin po tym, jak karmiła, poiła i osłuchiwała w środku lasu szesnaścioro dzieci. W domu czekała na nią trójka własnych. Mąż zabrał dzieciaki na dwór, pomogła umówiona wcześniej przyjaciółka.
„Położyłam się i próbowałam zasnąć, udało się może na godzinę. Tego dnia nie miałam siły nic mu opowiadać. Dopiero dzień później. Wtedy płakałam pierwszy raz".
Drugi – na spotkaniu online z naszą psycholożką. Co tydzień możemy przegadywać z całym zespołem to, co widzieliśmy i czuliśmy na granicy. Kiedy mówiłam, jeden z kolegów musiał zgasić światło w pokoju, z którego się łączył. Płakał ze mną.
„Medycy na co dzień robią w nieszczęściu" – mówi mi Kaja Filaczyńska – „Ale tego, co zobaczymy na granicy, nikt się nie spodziewał".
To ze skrzynki Kai wyszedł list do szefa MSWiA, w którym medycy proszą ministra Kamińskiego o zgodę na wjazd do strefy objętej stanem wyjątkowym. Podpisało go 21 lekarzy, lekarek, ratowników i pielęgniarek, również Kaja.
Jest endokrynolożką, jedną z koordynatorek całej akcji i współautorką listu. - Minister odpisał nam po kilku dnia – nie udziela zgody. Poprosiliśmy o pomoc prymasa Polski, to nic nie dało. Ale nas było już czterdzieścioro i zdecydowaliśmy, że jedziemy na granicę i tam czekamy na zgodę. A dopóki jej nie mamy, działamy poza strefą.
„Wiesz dlaczego was nie chcą wpuścić?" - pytam.
„Wiem co nam mówią. Na przykład to, że nasza obecność będzie obciążeniem dla Straży Granicznej, która będzie musiała nam zapewnić bezpieczeństwo podczas wyjazdów na akcje. Ale ta sama Straż i tak eskortuje karetki systemowe. Dzięki nam te karetki mogłyby skupić się na obsłudze lokalnych wezwań. Myśleliśmy, że po to tam pojedziemy: pomóc państwu ogarnąć system w kryzysie, odciążyć lokalne służby medyczne, dać rządowi czas na to, żeby wzmocnić tamtejsze szpitale.
Mija kolejny miesiąc i nic o tym nie słyszymy. Nie ma tam więcej lekarzy. Jest za to więcej wojska. I więcej zgonów".
Po powrocie do domów, prac i rodzin, myślą o pacjentach z lasu.
Myślą o tych, których spotkali na chwilę. O chłopaku pogryzionym przez psa, o jego towarzyszu z rozbitą głową. O kobiecie w dziewiątym miesiącu ciąży i jej starszym synku. O samotnym mężczyźnie, do którego przedzierali się po śladach żubrów, o dwóch innych, którzy sami oddali się w ręce Straży Granicznej, żeby w białoruskim lesie szukać swoich rodzin.
Piszę do Oresta, czy wie co z Fatimą. Odpisuje natychmiast: „Nie, ale ciągle o niej myślę. Co można jeszcze dla niej zrobić?". Wspólnie sprawdzamy, co się z nią dzieje. Ja mam dobre wiadomości – kiedy odzyskała świadomość, podpisała pełnomocnictwo, a to oznacza, że ma prawniczkę, która ją reprezentuje. Poprosiła o ochronę międzynarodową. Orest ma gorsze wieści – w szpitalu dostała zapalenia płuc, trzeba ją było podłączyć pod respirator, do tego przestały działać jej nerki.
Podobno leczenie działa. Trzeba czekać. Do Polski przyjechali rodzice Fatimy - na co dzień mieszkają legalnie w Niemczech. Codziennie odwiedzali ją w szpitalu.
Mikołajowi Łaskiemu mogę przekazać wspaniałą wiadomość – dziewczyna w piątym miesiącu ciąży i jej mąż złożyli wniosek o ochronę międzynarodową. Wyszli z lasu, są bezpieczni.
Maciej Kotarba myśli o pięciu młodych chłopakach, których ratowali z wyziębienia. Osobiście odstawiał ich do szpitala. Następnego dnia dowiedział się, że zabrała ich stamtąd Straż Graniczna. Byli już na Białorusi.
Duża grupa, w której było szesnaścioro dzieci, wyszła z lasu dzień po interwencji medyków. W towarzystwie kamer, posłów i prawników poprosili o ochronę międzynarodową. Są teraz w jednym z zamkniętych ośrodków dla cudzoziemców.
Ta historia może mieć szczęśliwe zakończenie, ale codziennie dzieją się kolejne.
„Jest coraz gorzej" – mówi Kaja Filaczyńska. „Na początku bywały dni, że nie mieliśmy żadnego wyjazdu. Ja sama mój pierwszy dyżur na granicy spędziłam głównie na segregowaniu leków i sprzętu. Teraz bez przerwy wyjeżdżamy na akcje, nadal możemy to robić tylko poza strefą. Niedawno domawialiśmy sprzęt i na liście znalazły się zestawy do ogrzewania noworodków. Miesiąc temu nie uwierzyłabym, że sprzęt do porodu będzie potrzebny, teraz jestem gotowa na wszystko.
W świecie, w którym żyłam do tej pory, istniały jakieś zasady. Na przykład takie, że woda, jedzenie i pomoc medyczna to minimum, które należy się każdemu w kraju Unii Europejskiej w XXI wieku. Okazało się, że tak nie jest. I ja się na to nie zgadzam".
Kryzys nie skończy się za tydzień. My zostajemy tu do 15 listopada. Potem przekazujemy pałeczkę innej organizacji medycznej, część naszych ludzi już zapisuje się na kolejne dyżury. Robimy to wszystko poza pracą, kosztem rodzin, urlopów, odpoczynku. Tylko nie pacjentów – ja od początku całej akcji nie odwołałam ani jednej wizyty.
Na skrzynkę mailową Medyków, oprócz zgłoszeń od osób chętnych do włączenia się do akcji i pytań od dziennikarzy, przychodzą też inne wiadomości. Pisane łamaną angielszczyzną, czasem po polsku, przez automatycznego tłumacza w telefonie:
"Proszę pomóżcie. Weszliśmy do Polski więcej niż raz, ale zawracają nas do granicy z Białorusią. Wiem, że Europa to humanity. Dlaczego Polska nie jest humanity?".
"Moja matka jest na granicy polsko-białoruskiej. Nie dostała jedzenia i wody od siedmiu dni. Była w Polsce i poprosiła o azyl, ale odmówiono jej".
"Mój brat jest przetrzymywany w Polsce od miesiąca i nic o nim nie wiem, czy możesz mi pomóc go znaleźć i uspokoić?".
"Umierają z zimna, a my nie znamy angielskiego i polskiego. Nie mogą się ruszać. Proszę". Do tej ostatniej wiadomości zdjęcia. Kilka, może kilkanaście wtulonych w siebie osób, niektórzy okutani śpiworami, inni leżący na gołej ziemi. Między kolanami jednego z mężczyzn siedzi dziecko. Spod za dużej czapki widać tylko różowy smoczek.
Ja też dostaję wiadomość. W dniu, w którym wracam z bazy medyków do Warszawy, znajoma pisze do mnie:
„Zobacz, to brzmi jak ponury żart”.
Klikam w załączony link. To konto na Facebooku Prezydenta Andrzeja Dudy i post, który czytam kilka razy, siedząc na dworcowej ławce pokrytej szronem: "W czasie spotkania z premierem Mateuszem Morawieckim wystąpiłem z inicjatywą wysłania konwoju humanitarnego na granicę z Białorusią. Trzeba pomóc imigrantom koczującym po białoruskiej stronie granicy".
*Imię jednej z bohaterek zostało zmienione. Celowo nie podaję narodowości pacjentów, opisanych w reportażu - nie ma ona znaczenia podczas oceny i pomocy medycznej, udzielanej przez służby ratownicze.
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.
Komentarze