Szef MSZ Witold Waszczykowski twierdzi, że Polska nie powinna wchodzić do strefy euro, bo kraje używające wspólnej waluty rozwijają się wolniej. To manipulacja. Generalnie tak jest, ale ma to ograniczony związek z europejskim pieniądzem. Co nie znaczy, że Polska powinna się śpieszyć z wstępowaniem do eurozony
Rząd Prawa i Sprawiedliwości jest przeciwnikiem wstąpienia Polski do strefy euro. Politycy partii prześcigają się w argumentach przeciwko przyjęciu wspólnej waluty. Minister Waszczykowski dopuścił się jednak manipulacji lub nie rozumie zawiłości europejskiej ekonomii.
W strefie euro wzrost jest bardzo, bardzo niski. Poza strefą większość krajów rośnie z prędkością 3 lub 4 proc, np. Polska. Nie warto więc być częścią strefy euro.
Przekonuje, że wejście do strefy euro spowalnia wzrost gospodarczy. Dowodem jest to, że wzrost w krajach eurozony jest niższy niż u członków UE, którzy do niej nie należą. Jego zdanie poparł później w wywiadzie także wicepremier Jarosław Gowin.
Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza. Od 2008 roku, czyli mniej więcej od wybuchu kryzysu, średnia wzrostu gospodarczego strefy euro zdecydowanie zmalała i faktycznie wynosiła mniej niż w przypadku krajów poza strefą. Według danych Eurostatu średni wzrost 19 krajów strefy euro wyniósł tylko 0,4 proc. Średnia unijna nie była jednak o wiele wyższa – wyniosła tylko jakieś 0,6 proc. Gospodarki krajów, które nie korzystają z własnej waluty rosły szybciej – średnio o 1,4 proc. Nie była to jednak zawrotna różnica.
Jednocześnie istnieją różne odstępstwa od tej reguły.
Perspektywa Polski jest odrobinę skrzywiona, ponieważ w dekadzie 2005-2015 cieszyliśmy się najszybszym tempem wzrostu w całej Unii Europejskiej - aż 3,9 proc.
Z kolei, np. Słowacja w latach 2005-2015 rozwijała niemal równie szybko (średnia 3,6 proc.), mimo, że od 2009 roku należy do strefy euro. Bardzo szybko rozwijały się Luksemburg, Malta i Irlandia, również należące do eurozony - kolejno, 2,7, 2,9 i 3,4 proc.
Jeśli chodzi jednak o twierdzenie Waszczykowskiego, że kraje poza strefą euro rozwijały się ostatnio prędkością 3-4 proc., to jest to nieprawda. Według danych OECD w 2016 roku z prędkością 3 proc. rocznie lub wyższą rozwijało się tylko sześć krajów UE: Hiszpania, Irlandia, Luksemburg, Malta, Słowacja i Szwecja. Tylko jeden z nich (Szwecja) nie należy do strefy euro. Polska osiągnęła niezły wzrost (2,7 proc), ale wyraźnie mniejszy, niż wskazuje minister.
Takie wyjątki wskazują na to, że tempo wzrostu zależy od wielu czynników, a nie wyłącznie od przynależności do eurozony.
Jeśli chodzi o dłuższy zakres czasowy, to niskie wyniki wzrostu notowane były w ostatnich latach w całej Unii, a spowodowane były globalnym kryzysem ekonomicznym. Choć fakt, że kraje mające wspólną walutę faktycznie odczuły go mocniej. Powodów było kilka.
Po pierwsze, światowy kryzys był w dużej mierze kryzysem nadpłynności i nadmiernej finansjalizacji gospodarki. Zaczął się przecież od krachu na zachodnich rynkach finansowych. W świecie zachodnim, po niemal dwóch dekadach prosperity uzbierano takie nadwyżki kapitałowe, że niemal nie wiadomo było, co z nimi zrobić. Część inwestowano w gospodarkę realną na całym kontynencie – stąd, między innymi, olbrzymie stopy wzrostu w mniej rozwiniętych krajach Europy w latach poprzedzających kryzys (np. w Polsce, Czechach lub Słowacji).
Jednak poza tym, olbrzymia część zachodniego kapitału lokowana była w skomplikowanych instrumentach finansowych, które charakterem przypominały zwykłe kasyno i nie miały niemal żadnego oparcia w gospodarce realnej. W efekcie na europejskim rynku finansowym powstały olbrzymie bańki spekulacyjne, które w końcu pękły. Krach uderzył więc w pierwszej kolejności i najmocniej w kraje, w których sektor finansowy był najbardziej rozrośnięty – czyli np. w Wielką Brytanię i Francję. Widać to też wyraźnie po krajach biedniejszych. Np. Łotwie czy Estonii, w większej mierze opierających swoje gospodarki na międzynarodowych rynkach finansowych niż reszta średniaków, dostało się wyraźnie mocniej, niż Słowacji, Czechom, czy Polsce, które tak zaangażowane w te rynki nie były.
Po drugie, zadziałało prawo naczyń połączonych. Gdy bańka pękła, wzmogło to nieufność inwestorów zewnętrznych do całej strefy euro i negatywne efekty rozlały się po wszystkich krajach, które używały wspólnej waluty. Część zamożniejszych krajów północy być może poradziłoby sobie z zatrzymywaniem skutków kryzysu znacznie lepiej, gdyby do strefy euro nie należały gospodarki „słabsze”. Głęboki dołek w jakim znalazły się kraje południa, jak Hiszpania i Włochy, a także praktyczne bankructwo Grecji jeszcze bardziej wzmogły niepewność wobec całej strefy euro i osłabiły walutę na rynkach międzynarodowych. Rykoszetem dostały więc bardziej stabilne gospodarki - niemiecka, czy skandynawskie.
W przypadku słabeuszy, szczególnie Grecji, wyszły też na jaw wady konstrukcji strefy euro. Brak rozsądnego mechanizmu redystrybucji, który pozwoliłby na ratowanie regionów doświadczających gospodarczych problemów, czy dopasowanej do potrzeb poszczególnych krajów możliwości kontroli podaży pieniądza. Kraje takie jak Grecja straciły podstawowe narzędzia polityki monetarnej – przede wszystkim zdolność bronienia swych gospodarek przez deprecjonowanie wartości własnej waluty. A poważny kryzys kilku elementów układanki spowodował reakcję łańcuchową.
Kwestia odbudowy wzrostu po kryzysie to już inna historia. Udało się to różnie w różnych krajach i miało ograniczony związek z przynależnością od strefy euro.
Niektóre państwa odbudowały wzrost w oparciu o tzw. optymalizację podatkową – to te kraje, które przy pomocy rozmaitych ulg podatkowych kuszą zagraniczne firmy, by zarejestrowały się u nich, lub dają u siebie „schronienie” pieniądzom tych firm, tak by nie zostały one opodatkowane w innych krajach. Państwa te w pewnym sensie podkradają wzrost swoim europejskim partnerom. Przykłady to właśnie Luksemburg, Malta czy Irlandia. Ta ostatnia osiągnęła w 2015 roku niebywałą stopę wzrostu na poziomie 26,3 proc. To właśnie efekt zarejestrowania tam mnóstwa zagranicznych spółek zachęconych możliwościami uniknięcia opodatkowania.
Jednak to, że kraje takie jak Polska czy Słowacja rozwijają się szybciej niż Niemcy i Francja nie ma związku z walutą, tylko z pewnymi ekonomicznymi prawidłami. Zamożnym krajom jest po prostu trudniej się rozwijać niż biedniejszym. W ekonomii tłumaczy się to m.in. pojęciem granicy rozwoju.
W rozwoju czy to społecznym, czy gospodarczym państwa każdy kolejny zarobek poprawia sytuację trochę mniej. Każdy kraj najszybciej jest w stanie rozwijać się na najniższym pułapie dochodu i pokazują to historie niemal wszystkich państw. Na najniższym poziomie rozwoju łatwo też zorientować się, co dokładnie zrobić, żeby się rozwijać. W przypadku bardzo biednego państwa, w którym nadal żyje duży odsetek analfabetów zainwestowanie w powszechny dostęp do szkół z pewnością da zawrotne efekty. Z każdym kolejnym etapem rozwoju, np. tym średnio-wyższym, na którym jest teraz Polska, Czechy, czy Słowacja - robi się coraz trudniej, ale ciągle jeszcze łatwiej, niż w przypadku najbogatszych gospodarek zachodu i północy. Żeby uzyskać wzrost produkcji, w niektórych sektorach przemysłu w Polsce, Czechach czy na Słowacji, wystarczy, że przedsiębiorcy kupią najnowsze technologie z Zachodu i to już wyraźnie zwiększy wydajność.
W gospodarce niemieckiej czy francuskiej przemysł jest już nasycony najnowocześniejszymi technologiami, postęp w wydajności nie odbywa się więc tak łatwo. Często potrzebne są do tego niemal rewolucyjne zmiany technologiczne, które zazwyczaj muszą być poparte długoletnimi badaniami i wielkimi nakładami pieniężnymi. Pomysłem "na skróty" było rozwijanie abstrakcyjnych mechanizmów finansowych, jak miało to miejsce przed kryzysem.
Innymi słowy - po kryzysie rozwój poza strefą euro jest szybszy, bo własnej waluty używają w większości kraje (poza Wielką Brytanią i Szwecją), które należą do grupy średnio rozwiniętych (a zatem łatwiej rozwijających się). Wzrost wewnątrz strefy euro zaniżany jest za to przez trudniej rosnące, największe i najbardziej rozwinięte gospodarki.
Polska nie musi się spieszyć ze wstąpieniem do strefy euro, której konstrukcja ma pewne strukturalne wady, wspomniane powyżej i dopóki nie zostaną one naprawione, wprowadzenie europejskiej waluty może nam się nie opłacać. Znanym krytykiem strefy euro jest np. noblista w dziedzinie ekonomii Paul Krugman - przyjęcie wspólnej waluty przez słabsze gospodarki porównał do założenia im kaftanu bezpieczeństwa. Konstrukcja strefy nie pozwala na wykonywanie typowych w sytuacjach kryzysowych ruchów, które normalnie mogłyby złagodzić uderzenie kryzysu.
Więcej pisał o tym dla OKO.press Adam Traczyk:
Przynależność do strefy daje za to pewne polityczne korzyści – przybliżyłaby Polskę do centrum wspólnoty i dałaby możliwość większego uczestnictwa w kluczowych dla przyszłości UE rozmowach. To szczególnie istotne teraz, gdy coraz częściej pojawia się pomysł Europy dwóch prędkości i reformy systemu monetarnego uwzględniającego m.in. wspólny budżet i zwiększenie kompetencji Europejskiego Banku Centralnego. Pytanie tylko, czy w obecnej sytuacji Bruksela i kraje członkowskie będą w ogóle chciały przyłączyć Polskę do tego grona.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Socjolog, absolwent Uniwersytetu Cambridge, analityk Fundacji Kaleckiego. Publikował m.in. w „Res Publice Nowej”, „Polska The Times”, „Dzienniku Gazecie Prawnej” i „Dzienniku Opinii”.
Komentarze