0:000:00

0:00

„Zakończymy stan wyjątkowy, jak zostanie przywrócony pokój i bezpieczeństwo” - zapowiedział w maju turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan, przejmując znów przewodnictwo swej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) na jej nadzwyczajnym kongresie. Stan wyjątkowy parlament wprowadził jednomyślnie rok temu, w odpowiedzi na nieudaną próbę zamachu stanu 15 lipca.

Od tej pory ponad 140 tysięcy ludzi, w tym tysiące sędziów, prokuratorów i policjantów, a także nauczycieli i nauczycieli akademickich straciło pracę; wystarczy cień podejrzenia o nieprawomyślność. Rozwiązano półtora tysiąca organizacji, a mienie skonfiskowanych przez państwo firm szacuje się na 15 miliardów dolarów. Ponad 50 tysięcy ludzi, w tym ponad 120 dziennikarzy, zostało aresztowanych.

Wszystko to na mocy przepisów stanu wyjątkowego, przedłużanych co trzy miesiące przez niejednomyślnych już, lecz przerażonych posłów. Przyjęta w stanie wyjątkowym ustawa drastycznie ograniczyła ich immunitet, i za kratami siedzi już trzynastu parlamentarzystów z kurdyjskiej i lewicowej Demokratycznej Partii Narodów (HDP). Skazany został jednak dotychczas tylko jeden: Enis Berberoğlu ze świeckiej Ludowej Partii Republikańskiej (CHP).

Tureccy prokuratorzy, którzy nie stracili pracy, hurtowo aprobują aresztowania, lecz nie spieszą się z wnoszeniem aktów oskarżenia. Dowody są kruche, wyroki mogą się władzy nie spodobać, a z resztą najważniejsze, że jej domniemani i rzeczywiści przeciwnicy siedzą; wyroki zawsze zdążą otrzymać.

Stan wyjątkowy? Nie ma powodu by go znosić

Obiecawszy, że tak znakomicie się sprawdzający stan wyjątkowy kiedyś mógłby zostać zniesiony, prezydent pojął jednak, że się zagalopował: ktoś mógłby zrozumieć jego słowa jako dowód, że w Turcji pod jego rządami pokoju i bezpieczeństwa brak.

„Po cóż mielibyśmy go kończyć? – ciągnął w swym majowym przemówieniu. – Szkoły są czynne. Fabryki pracują. Wszystko odbywa się normalnie.”

Istotnie, trudno odmówić mu racji: w Turcji panuje normalność, można wręcz powiedzieć: wyjątkowa normalność. W warunkach stanu wyjątkowego przeprowadzono nawet referendum konstytucyjne, dające prezydentowi niemal pełnię władzy i odbierające parlamentarzystom nawet prawo do składania interpelacji. Przegrana mniejszość przeciwników tych „dobrych zmian” protestuje, że głosy na niepodstemplowanych kartach, które w niektórych okręgach przesądziły o wyniku, uznano za ważne. Jakby to jakaś pieczątka, a nie wola narodu, rozstrzygać miała o tym, co ważne, a co nie.

Wydawać się mogło, że tej wyjątkowej normalności nic nie jest w stanie zakłócić, aż posła CHP Berberoğlu skazano na 25 lat więzienia za szpiegostwo. Zanim w 2015 r. został po raz pierwszy wybrany do parlamentu, Berberoğlu był szanowanym dziennikarzem. To zapewne sprawiło, że – jak udowodniła prokuratura – to on przekazał gazecie „Cumhüryiet” nagrania wideo, dokumentujące zawartość jadącej do Syrii ciężarówki, zatrzymanej przez turecką żandarmerię syryjskiej granicy.

Kierowca wylegitymował się jako agent tureckiego wywiadu i odmówił pokazania ładunku; na żądanie prokuratora żandarmi ciężarówkę otworzyli – i okazało się, że przewozi ona broń, przeznaczoną, jak następnie ustalono, dla ISIS. Gdy „Cumhüryiet” napisała o tym po raz pierwszy, Erdoğan - wówczas jeszcze premier – zaprzeczył. Twierdził, że żandarmi i prasa kłamią na rozkaz jego przeciwników politycznych, a ciężarówka przewoziła pomoc humanitarną.

Rok później, po ujawnieniu wideo, musiał przyznać, że pomoc była jednak zbrojna. „Tak, to była broń. No i co z tego?” – dla syryjskich Turkmenów jakoby, nie dla ISIS. Zapowiedział też, że zdrajcy winni tego ujawnienia zostaną ukarani. Berberoğlu dostał najpierw dożywocie, ale sąd zmniejszył mu wyrok do 25 lat. Can Dündar, naczelny gazety, dostał 5 lat i 10 miesięcy in absentia – zdążył wyjechać za granicę (przedtem przed gmachem sądu usiłował go zamordować „oburzony obywatel”); siedzi jego następca i połowa dziennikarzy gazety. Wszystko to mieściło się jeszcze w ramach normalności nadzwyczajnej – aż Kemal Kiliçdaroğlu postanowił wyruszyć z Ankary do Stambułu po sprawiedliwość.

Przywódca opozycji z charyzmą księgowego

68-letni, chudy i drobny Kiliçdaroğlu, przewodniczący laickiej socjaldemokratycznej Ludowej Partii Republikańskiej (CHP), poprzednio prezes tureckiego ZUS, z charyzmą starszego księgowego, nie sprawiał wrażenia, by nadawał się na wodza opozycji. I faktycznie nie popisał się odwagą, gdy zgodził się, obok Erdoğana i Devleta Bahçeli, przywódcy ultraprawicowej Partii Ruchu Narodowego (MHP), wziąć udział w gigantycznym wiecu na stambulskiej Yenitepe, by w trzy tygodnie po puczu świętować jego klęskę.

Na wiec przyszły, według rządowych mediów, trzy miliony rozradowanych obywateli, dumnych, że udało im się obronić demokrację: w niektórych miejscach zwykli ludzie bez broni stawali na drodze czołgom puczystów, co przyspieszyło ich klęskę. Ale na wiecu nie było nikogo z HDP: kurdyjską partię Erdoğan potępił, jako ekspozyturę terrorystów z PKK i generalnie wroga narodu, i na wiec nie zaprosił.

Dla ultraprawicowej MHP decyzja ta była jedynie potwierdzeniem tego, co zawsze głosili, i stała się podstawą przejścia skrajnej prawicy od opozycji do sojuszu z Erdoğanem, wcześniej uważanym przez nich za mięczaka w kwestii kurdyjskiej. Ale dla demokratów z CHP bojkot kurdyjskiej partii, która natychmiast potępiła pucz i była, jak i przedtem, w pierwszym szeregu obrońców demokracji, powinien był być niedopuszczalny.

Kiliçdaroğlu winien był w odpowiedzi zbojkotować wiec w Yenitepe. Wprawdzie jego partia głosowała później przeciwko ograniczeniu poselskich immunitetów, i generalnie coraz bardziej represyjnej polityce rządu (wniosła też skargę na możliwe fałszerstwa wyborcze w referendum) – ale mleko już się rozlało.

Co gorsza, przywódca CHP ani razu nie wyraził solidarności z prześladowanymi znów przez policję i wojsko tureckimi Kurdami. Dla setek tysięcy ofiar stanu wyjątkowego od dawna było jasne, że państwo, które obywatele obronili przed puczystami, wpadło mimo to w ręce wrogów demokracji, tyle, że innych. Dla Kiliçdaroğlu najwyraźniej dopiero sprawa Berberoğlu stała się przełomowa.

686 tysięcy kroków po sprawiedliwość

Kiedy jednak ten drobny starszy pan w czapce, niosąc na kijku małą okrągłą tarczę z wypisanym słowem „adalet” (sprawiedliwość) wyruszył, w dniu skazania swego kolegi z poselskiej ławy z Ankary – siedziby rządu, do Stambułu – gdzie mieści się więzienie, w którym Berberoğlu zaczął odsiadywać wyrok, jego „Marsz po sprawiedliwość” wydawał się tanim chwytem medialnym, a w najlepszym wypadku gestem Don Kichota.

Kiliçdaroğlu towarzyszyło kilkuset sympatyków, którzy stopniowo jednak zaczęli się wykruszać. Trwał jeszcze ramadan, kiedy muzułmanie poszczą od świtu do zmierzchu: marsz w 40-stopniowym upale, kiedy nie można wypić nawet łyka wody, wydawał się nad siły. Chodziło zresztą nie tylko o post: 450-kilometrową trasę, częściowo przez góry, trzeba było pokonać w ostrym tempie, 20 km dziennie, by zdążyć na zaplanowany z góry wiec w Stambule, w dzielnicy Maltepe.

I po co cały ten wysiłek, rozumowali zapewne, skoro od puczu władza nie cofnęła się ani razu, ani o krok? I skoro Erdoğana nadal popiera, choć nie we wszystkim, większość obywateli? A zwłaszcza, skoro jego przeciwnicy są przez rządową propagandę, potulne media i zwykłych sympatyków władzy opluwani jako równocześnie güleniści (od nazwiska Fetullaha Gülena, emigracyjnego duchownego muzułmańskiego i byłego sprzymierzeńca Erdoğana, którego prezydent teraz oskarża o sprawstwo puczu), terroryści kurdyjscy, liberałowie oraz stronnicy ISIS (to nieważne, że wszystkie te grupy walczą ze sobą jeszcze bardziej zajadle, niż władza walczy z nimi)?

Opozycja jest organizacyjnie słaba, gospodarka ma się jeszcze nieźle, a zwykły Turek się cieszy, że Turcja wstaje z kolan i nie poddaje się europejskim dyktatom (prezydent właśnie powiedział, ze jeśli UE ostatecznie odrzuci Turcji, to będzie to dlań „ulga”). Nie warto.

A potem, na trasie marszu, do starszego pana z hasełkiem na kijku zaczęły dołączać setki, tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Pojawiały się, po raz pierwszy, pobożne muzułmańskie kobiety w chustach, i chłopi anatolijscy, twardy rdzeń elektoratu AKP. Ktoś zmarł na zawał podczas forsowania gór w deszczu; nie zniechęciło to pozostałych. Nie zniechęciły ich też wrogie okrzyki, niekoniecznie reżyserowane przez władze, jakimi ich gdzieniegdzie witano; wiele ludzi jest naprawdę przekonanych, że – jak powtarza w nieskończoność prezydent – opozycja jest nie tylko w służbie terrorystów i obcych, ale także po prostu gardzi zwykłym człowiekiem. Ale trudno było to krzyczeć w twarz śmiertelnie zmęczonym ludziom, słaniającym się na opuchniętych nogach.

Gdy dotarli po 25 dniach do Stambułu, było ich ponad dwieście tysięcy. Na końcowym wiecu 9 lipca … no właśnie. Nie wiadomo. Organizatorzy podali, że było ich na Maltepe 1,6 miliona.

Natychmiast wykpił ich gubernator Stambułu, oczywiście z AKP, który stwierdził, że na tej przestrzeni zmieścić się może maksymalnie 75 tysięcy ludzi. Gubernatora skrytykowała turecka Izba Geodetów, która wyliczyła, że pojemność na Maltepe to półtora miliona, a przy maksymalnym ścisku – dwa miliony. Potem było jeszcze gorzej: poseł z CHP Özgur Özel przypomniał, że kiedy miał tam wiec ówczesny premier z AKP Ahmet Davutoğlu, media donosiły o dwóch milionach uczestników właśnie, a teren był zajęty w trzech czwartych. „Jeśli wówczas były dwa miliony, to nas były trzy”, konkludował dodając, że na marszu też liczyli każdy krok:

686 tysięcy kroków z Ankary do Stambułu, po sprawiedliwość.

Zapowiedział, że podaruje gubernatorowi liczydła. Kiliçdaroğlu na wiecu powiedział, że ten marsz odmienił Turcję. Skoro media zostały zakneblowane, uprawnienia parlamentu odebrane a sądy upolitycznione - dodał –

„jest tylko jedno miejsce dla naszego żądania sprawiedliwości, i jest nim ulica”.

Media cytują sześćdziesięcioletnią, noszącą muzułmańską zasłonę Bedihę, która powiedziała: „Tu nie chodzi o religię dla nas, ale o sprawiedliwość dla wszystkich, i dla naszych wnuków, o postęp, o dziennikarzy, o chusty (których noszenie w instytucjach państwowych było wcześniej, za rządów CHP, zabronione). Jest tyle okrucieństwa w tym kraju ale, z Bożą pomocą, po tym marszu to się skończy”.

Może.

Wszystko zależy od tego, czy starszemu panu – na którego zaczynają mówić, nie tylko ze względu na mizerną posturę, „Gandhi” – uda się przekonać Bedihę, że istotnie można walczyć i o prawa dziennikarzy, i o prawa noszących chusty kobiet. Że to nie jest albo-albo, ale i-i.

W Turcji władza, ta i poprzednia, zrobiła wiele, by udowodnić społeczeństwo, że między „religią dla nas” a „postępem” jest sprzeczność, i że trzeba wybierać. Większość, co nie jest zaskakujące, wybrała religię. Jeśli „Gandhiemu” uda się przekonać Turków, że jest to fałszywy wybór, jego marsz może istotnie być początkiem przemiany. Jeśli nie – zostanie wyszydzony jako „ostatni zryw pokonanej mniejszości, która tak bardzo chciała pozbawić Turków ich religii, że gotowa była w tym celu buty na drogach zdzierać”.

Będzie po temu świetna okazja: w sobotę 15 lipca przypada pierwsza rocznica puczu. Przewidziane są masowe publiczne nabożeństwa dziękczynne i wiece poparcia, zaś grupy rekonstruktorów odtworzą dramatyczne wypadki sprzed roku, bez wątpienia pokazując przy tym, jakie było prawdziwe oblicze puczystów. „Gandhi” w ostatniej chwili wykorzystał okazję, by zapracować na własną twarz. Zanim mu ja dorobią.

Udostępnij:

Konstanty Gebert

(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.

Komentarze