0:000:00

0:00

"Siedzimy na bombie z opóźnionym zapłonem" - tak powrót uczniów do stacjonarnego nauczania opisuje wiceprezydent Warszawy Renata Kaznowska. Zagraniczna prasa pisze o "polskim eksperymencie". Ministerstwo Edukacji Narodowej zaklina rzeczywistość i po pierwszym tygodniu ogłasza sukces.

  • Jak realnie wygląda sytuacja w polskich szkołach?
  • Kto odpowiada za bezpieczeństwo uczniów i pracowników?
  • Jakie wyzwania ujawniły pierwsze tygodnie?
  • Jak układają się relacje władz lokalnych z rządem?

OKO.press sprawdza w samorządach. OKO-wy specjalista od edukacji i samorządów Anton Ambroziak wyruszył w podróż po Polsce. Na początek Kraków. Rozmowa z wiceprezydent Krakowa, Anną Korfel-Jasińską.

Spotykamy się w Urzędzie Miasta na ul. Wszystkich Świętych, 200 metrów od Rynku. W rozmowie, choć merytorycznej i swobodnej, czuje się napięcie, bo pozycja samorządu jako organu prowadzącego szkoły jest potrójnie trudna.

Z jednej strony musi odpowiadać na obawy nauczycieli, z drugiej – na lęki lub roszczenia rodziców. A za partnera ma rząd, który powinien tworzyć jak najlepsze warunki do prowadzenia oświaty, ale podkłada samorządowcom nogę. A liczyć się z nim trzeba.

Anton Ambroziak, OKO.press: Jak wygląda sytuacja szkół w Krakowie?

Anna Korfel-Jasińska, zastępca prezydenta Krakowa ds. edukacji, sportu i turystyki: Na pierwszym spotkaniu z dyrektorami, na którym rozmawialiśmy o reżimie sanitarnym, wytycznych i dobrych praktykach, zacytowałam im słowa Jana Wróbla, dyrektora niesamorządowej szkoły w Warszawie, który twierdził, że na pewno będzie gorzej, niż słyszymy z ministerstwa, ale z pewnością będzie też lepiej, niż czytamy w prasie. I to, póki co, się sprawdza.

Pamiętajmy, że jako Kraków przygotowywaliśmy się na najczarniejszy scenariusz. Pod koniec sierpnia Ministerstwo Zdrowia ogłosiło alert epidemiczny dla miasta. Staliśmy się strefą żółtą, a wzrost zachorowań wskazywał, że niewykluczone, iż trafimy do strefy czerwonej.

Dyrektorzy hurtowo kupowali płyny do dezynfekcji i maseczki. Szkoły dostały też zapasy środków ochronnych od wojewody i MEN. Równolegle apelowaliśmy do rodziców, by mieli świadomość, że także oni są odpowiedzialni za zachowanie reżimu sanitarnego przez ich dzieci.

Oczywiście szkoła, w sensie wychowawczym, dba o to, by uczniowie usłyszeli o obowiązku częstego mycia rąk, dystansowania się czy noszenia maseczek w przestrzeniach wspólnych, ale bez współpracy nie osiągniemy pożądanych efektów.

Mieliśmy też w planie wprowadzenie w wybranych szkołach edukacji hybrydowej na początku roku szkolnego. Była to zresztą rekomendacja części naszych dyrektorów, szczególnie w liceach czy technikach, gdzie uczy się bardzo dużo uczniów.

Pamiętajmy, że w ubiegłym roku podwójny rocznik spowodował, że w niektórych szkołach jest ciasno. Podobnie zresztą jest w szkołach podstawowych, gdzie po reformie uczy się osiem, a nie sześć roczników uczniów. W Krakowie mamy szkołę podstawową przy ul. Judyma, do której uczęszcza blisko tysiąc osób.

I właśnie w takich szkołach chcieliśmy rozpocząć rok szkolny w warunkach hybrydowych. Zdalne nauczanie nie miało być dedykowane wszystkim uczniom. Nauczyciele mówili nam, że nie wyobrażają sobie, by pierwszoklasiści zaczynali przygodę edukacyjną przed komputerem. Dzieci nie znają przecież ani koleżanek i kolegów ani wychowawcy. Nie mają też biegłości w posługiwaniu się narzędziami informatycznymi – czym innym jest gra na tablecie, a czym innym świadome korzystanie z narzędzi edukacyjnych.

Dyrektorzy i kadra proponowali, by klasy świetlicowe, czyli te, w których uczniowie są mniej samodzielni, oraz ósmoklasiści przygotowujący się do egzaminów wrócili do szkół. A reszta, przynajmniej początek roku szkolnego, zaczęła w trybie zdalnym.

Nie kwestionowałam też opinii dyrektorów liceów, którzy mówili, że klasy pierwsze oraz klasy maturalne powinny rozpocząć edukację w trybie stacjonarnym. Jedni muszą się poznać i nauczyć funkcjonowania w nowej szkole, drudzy – przygotowywać do matury.

Natomiast klasy drugie bez przeszkód mogłyby rozpocząć rok szkolny nauką zdalną. To na pewno uspokoiłoby część rodziców i nauczycieli, a z czasem pozwoliłoby zweryfikować, czy na pewno wszyscy bezpiecznie mogą uczyć się stacjonarnie.

Na drodze, jak zresztą w całej Polsce, stanął sanepid, który ogłosił, że nauka zdalna lub hybrydowa to scenariusz rekomendowany dla tych placówek, w których wykryto zakażenia.

Takie są przepisy. Nie wystarczy zgoda organu prowadzącego i decyzja dyrektorów, którzy najlepiej znają sytuację w szkołach oraz placówkach. Dyrektorzy muszą również uzyskać pozytywną opinię sanepidu. Pozytywnych opinii dyrektorzy nie otrzymali. No i tu zawiesiłabym głos, gdyby nie ostatnia sytuacja w VI Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie.

W pierwszych dniach wykryto zakażenie u jednej z nauczycielek. Część kadry – jako tak zwane osoby z kontaktu – trafiły na kwarantannę, a mimo to dyrektor nie uzyskał pozytywnej opinii sanepidu na naukę hybrydową do czasu wyników testów. W mojej ocenie sytuacja była na tyle poważna, że szkoła powinna taką opinię otrzymać.

Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, bo wyniki nauczycieli były ujemne. Jesteśmy jednak na samym początku roku szkolnego. Przed nami sezon zachorowań na grypę. Tak jak mówiłam, Kraków prowadzi wiele dużych szkół liczących po kilkaset uczniów. Mamy też bursy i internaty, gdzie mieszkają uczniowie z przeróżnych szkół.

Liczba kontaktów jest nieprawdopodobna, dlatego tak ważne staje się przesłanie o wspólnej odpowiedzialności.

Jak to wygląda w praktyce? Z całego kraju spływają sygnały o rodzicach, którzy kwestionują zasady panujące w szkołach.

Miałam przyjemność uczestniczyć w rozpoczęciu roku szkolnego w dwóch szkołach. W jednej z nich w sali gimnastycznej zebrała się tylko jedna klasa, która w ubiegłym roku uzyskała najlepsze wyniki nauczania. To był dziwny i smutny widok.

Byłam też na rozpoczęciu roku szkolnego w nowym zespole szkolno-przedszkolnym na osiedlu Gotyk. W auli były dwie klasy pierwsze. Tylko znad maseczek było widać śmiejące się oczy uczniów. Ale to, że każdy z nich miał na ustach maseczkę, świadczy o tym, że zostali przygotowani przez rodziców. To nie mogła być jeszcze praca nauczycieli, tylko poważne potraktowanie sprawy w domach.

Ale oczywiście zdarza się też, że rodzice się buntują i odmawiają np. mierzenia temperatury swoim dzieciom przed wejściem do przedszkola czy szkoły. Nie chcę nikogo oceniać, ale wydaje mi się, że to podejście tych, którzy nie znają nikogo, kto chorował, i uważają, że COVID istnieje tylko w przekazach medialnych.

Zupełnie zmieniamy optykę, gdy na własne oczy widzimy bliskich poważnie chorujących lub borykających się przez tygodnie czy miesiące z powikłaniami. Może jesteśmy też narodem buntowniczym, który nie lubi, jak mu się cokolwiek nakazuje. Ale w tej sytuacji działanie "na złość" to przejaw kompletnej nieodpowiedzialności.

Dyrektor z jednej strony ma olbrzymią odpowiedzialność, a z drugiej - odebrano mu decyzyjność.

To też nie jest do końca tak, że dyrektor nic nie może. Aby wesprzeć dyrektorów zorganizowaliśmy specjalne szkolenia, by dyrektorzy potrafili tłumaczyć, dlaczego koronawirus jest tak niebezpieczny. Chodzi o sposób zakażeń oraz powikłania. Wyposażyliśmy ich też w wiedzę o narzędziach prawnych, z których mogą korzystać. Mam nadzieję, że ułatwi to ich codzienną pracę, rozmowy z uczniami, ich rodzicami, pracownikami.

Mam też nadzieję, że dzięki naszym szkoleniom dyrektorzy są pewniejsi własnych decyzji, mają lepiej opracowane procedury i regulaminy wewnętrzne, a także potrafią udzielać bardzo merytorycznych, wyczerpujących odpowiedzi na pytania rodziców związane z zagrożeniami i przeciwdziałaniem zakażeniom.

Strach wypycha nauczycieli z zawodu?

Póki co nie mamy takich sygnałów. Trudno powiedzieć, co będzie, gdy liczba zachorowań wzrośnie.

Pamiętajmy, że wielu pracujących nauczycieli osiągnęło już uprawnienia emerytalne, a to oznacza, że decyzję o odejściu mogą podjąć z dnia na dzień.

Przekazaliśmy oczywiście dyrektorom wytyczne GIS, które jasno mówią, że starsi nauczyciele nie powinni m.in. pełnić dyżurów na korytarzach. Zarządzanie nauczycielskimi kadrami w tej sytuacji jest zdecydowanie większym wyzwaniem niż w ubiegłych latach.

Dobre praktyki naprawdę mogą zdziałać wiele. W sali lekcyjnej, jeśli wielkość na to pozwala, można pozostawić puste miejsca w pierwszych ławkach, by zachować dystans. Nauczyciel z jednej klasy przechodzi do drugiej, ma mnóstwo kontaktów. Myślenie strategiczne to też prewencja zakażeń.

Teraz trudny temat, czyli pieniądze. MEN mówi, że samorządowcy zaoszczędzili na nauce zdalnej, więc mogą teraz samodzielnie zabezpieczyć szkoły.

Nie będę polemizowała z argumentacją MEN, chciałabym jednak, by zawsze była ukazywana szersza perspektywa. To tak jak z dochodami samorządów przedstawianymi przez ministerstwo finansów – mówi się, że w ostatnich latach odnotowano wyraźny wzrost, ale nikt nie dodaje, że są to w dużej mierze pieniądze na 500 plus, które wpływają do budżetu miasta, by ostatecznie trafić do beneficjentów.

Jeżeli mówimy o oszczędnościach, to musimy postawić sprawę jasno. Oczywiście, uczniowie będąc w domach, nie korzystali z oświetlenia sal dydaktycznych, więc koszty energii spadły. Nie zużywali w szkole wody. Ale bieżące utrzymanie budynków nie zniknęło. Musieliśmy je remontować, a na początku pandemii także ogrzewać.

Każda złotówka, której nie wydaliśmy na media, została w szkole, przeznaczona m.in. na środki ochrony osobistej. Pieniądze wydawaliśmy już w maju na przedszkola. To nie są oszczędności, tylko przesunięcia w ramach budżetu na zadania oświatowe.

Rząd twierdzi, że edukacja jest zadaniem samorządu. A władze lokalne alarmują, że wydatki na oświatę rosną lawinowo, a subwencja z budżetu centralnego nie wystarcza.

Potwierdzam. Nie wystarcza. Musimy mieć świadomość, że edukacja jest jednym z wielu zadań samorządu. W Krakowie prowadzimy ponad 300 jednostek oświatowych samorządowych, dotujemy szkoły i placówki prywatne, obejmujemy edukacją 135 tys. uczniów, zatrudniamy 13 tys. nauczycieli i 4 tys. pracowników administracji i obsługi. A to oznacza, że wydatki niemal każdej szkoły liczymy w milionach.

Kraków od lat dopłaca do subwencji i COVID-19 jest dla nas kolejnym momentem, by przypomnieć, że tak ważne zadanie publiczne jest niedofinansowane na poziomie państwa. Przy okazji strajku nauczycieli mówiłam, że to najwyższy czas, by zacząć poważną rozmowę o systemie edukacji w Polsce. Dziś funkcjonujemy od problemu do problemu.

Na oświatę z budżetu miasta wydajemy 1,7 mld zł, około 45 proc. kosztów edukacji finansujemy sami.

A przecież gdy mówimy o finansowaniu zadań oświatowych, to mamy na myśli nie tylko szkoły czy przedszkola samorządowe, ale także dotowanie szkół i placówek niesamorządowych.

Jeśli chodzi o wychowanie przedszkolne realizowane przez różne podmioty – przedszkola samorządowe, niesamorządowe, punkty przedszkolne, inne formy wychowania przedszkolnego, to z budżetu państwa otrzymujemy środki wystarczające na pokrycie 15 proc. kosztów – czyli 85 proc. to kwoty z podatków i opłat lokalnych. A więc rozwój instytucji edukacyjnych finansuje nie kto inny jak mieszkańcy.

Podobnie jest z dowozami. Przepisy mówią, że gdy dziecko mieszka powyżej 3-4 km od szkoły, albo jeśli jest uczniem niepełnosprawnym, ma prawo do bezpłatnego dowozu do szkoły. Jednak tego zadania subwencja oświatowa nie obejmuje, a jest to niebagatelna kwota w skali roku – ok. 6 mln zł.

Nie każda gmina jest tak zamożna. A dziś oferta edukacyjna i poziom oświaty zależy w dużej mierze od zamożności samorządu. Tak nie powinno być. Nie mówimy przecież o systemie oświaty w gminie czy powiecie, ale o oświacie w Polsce. Każde dziecko ma prawo do tak samo wysokiego standardu edukacyjnego. W ten sposób skazujemy dzieci zamieszkałe w biedniejszych regionach Polski na gorszy start.

System oświaty wymaga patrzenia nie z perspektywy politycznej, nie z perspektywy kadencji, ale spojrzenia 20–30 lat przed siebie. Oprócz pieniędzy, o których tyle mówimy, potrzebne są też zmiany w kształceniu nauczycieli oraz przebudowanie podstaw programowych.

Czy rzeczywiście dziecko w klasie czwartej ma mieć akademicki podział przedmiotów? A może jednak zintegrowane przedmiotowo nauczanie z realizacją projektów, wdrażające do współdziałania, współpracy w grupie, wypracowania rozwiązań, ale też osiągania kompromisów, mówienia, ale i słuchania argumentów innych, z włączaniem nie tylko szablonowej wiedzy, ale również praktycznego zastosowania elementów ekonomii, prawa i etyki? Może warto docenić również takie umiejętności?

Ale chyba za daleko się zapędziłam, bo ja jestem organem prowadzącym, a nie nadzorem pedagogicznym (śmiech).

Mówi pani, że nie chce się przepychać z ministrem edukacji...

Powiem więcej – współpracujemy.

Mimo że rząd przerzuca na samorząd zadania publiczne?

Nie będę narzekać. Mamy też przykłady dobrej współpracy. Gdy przepisy dotyczące zabezpieczenia szkół powstawały w pośpiechu w resorcie edukacji, zwróciliśmy się do ministra Piontkowskiego z prośbą o korektę. I kilka propozycji faktycznie zostało przyjętych.

Staramy się reagować i działać wspólnie. Konfrontacja nic nie da.

Ale jednak samorząd jest zmuszony uzupełniać luki w centralnym systemie.

To jest bardzo trudne. Od lat sygnalizujemy potrzebę wprowadzenia możliwości nauki zdalnej. Kilkanaście lat temu, gdy nikt nie myślał o pandemii, naszym argumentem byli uczniowie, którzy chorują i nie mają możliwości skorzystania z nauczania indywidualnego. Tacy uczniowie byli zagrożeni brakiem promocji do kolejnej klasy.

My, jako samorząd, możemy dać narzędzia, tak jak teraz, gdy we współpracy z Microsoftem przygotowaliśmy spójne narzędzie do nauki zdalnej. Ale przecież nie wypełnimy ich treściami. One powinny zawierać jednolite konspekty, zadania, filmy, tak żeby każdy uczeń w Polsce, niezależnie od tego, gdzie mieszka, miał do nich dostęp.

Staramy się też wychodzić z inicjatywą doskonalenia zawodowego nauczycieli. Naszymi priorytetami są specjalne kwalifikacje, tj. nauczanie języków obcych, ale również terapia pedagogiczna i socjoterapia, aby nauczyciele byli przygotowani do pracy z uczniami z niepełnosprawnościami. Oferujemy też możliwość podnoszenia kompetencji cyfrowych.

A możecie zachęcić nauczycieli, by zostali w zawodzie? Od lat związki zawodowe alarmują, że luka wiekowa się powiększa, chętnych do pracy w szkołach brak, co w perspektywie lat oznacza zapaść systemu edukacji.

Już dziś realizujemy uprawnienia płacowe nauczycieli w większym stopniu, niż wymagają tego przepisy. Nie tylko zapewniamy gwarantowane średnie wynagrodzenie, ale nadpłacamy. W 2019 roku było to 41 mln zł.

Oczywiście, jako organ prowadzący, możemy kształtować pensje, ale z regulacji prawnych jasno wynika, że możemy je sfinansować tylko z dochodów własnych, wskazując tym samym źródło finansowania. A to oznacza, że rada miasta musiałaby podnieść jakiś podatek i dedykować uzyskane w ten sposób środki na oświatę. W mojej ocenie to najgorsze rozwiązanie. Konfrontujemy dwie grupy – jedni muszą dać, żeby drudzy mogli dostać.

Niewielkie pole manewru daje też dodatek motywacyjny, który miał różnicować wynagrodzenie ze względu na efekty pracy nad uczniem. Trudno też przyciągnąć fachowców, którzy nie skończyli studiów pedagogicznych, a mogliby zostać świetnymi nauczycielami przedmiotów zawodowych. Powiedzmy jasno, kwoty nie są imponujące.

Czasem dyrektorzy mówią, że ośmieszają się, proponując pracę w szkole.

Gdy szefowa salonu fryzjerskiego, która ma przyjść do szkoły zawodowej na godzinę zajęć, przeliczy, jaką w tym czasie kwotę zarobi w salonie, to raczej nie należy spodziewać się entuzjazmu z jej strony, gdy usłyszy propozycję kwoty wynagrodzenia.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze