Polska prawica coraz sprawniej operuje artystyczną propagandą. „Wolność we krwi” - widowisko z okazji Święta Wojska Polskiego - wizualnie porażała i pokazywała wyraźny progres w porównaniu z nieudolnym Smoleńskiem. Tym bardziej warto zwrócić uwagę, czego w tym spektaklu nie było
„Stojąc przed wyborem między walką a świętym spokojem, wybierzemy walkę” – przemawiał Radosław Pazura do tłumu warszawiaków i zgromadzonych przed telebimami w 16 miastach, a chwilę wcześniej prezydent Andrzej Duda ogłaszał, że to dzięki Polakom upadł mur berliński. Przeświadczenie o nierozerwalnym związku polskości z bohaterstwem i naszej niepodważalnej roli w dziejach świata miały być kluczem do interpretacji spektakularnego widowiska „Wolność we krwi”, zorganizowanego przez Narodowy Bank Polski przy współpracy Orlenu na 100-lecie polskiej niepodległości.
Ta historia kilku pokoleń polskiej rodziny, podsumowująca ostatnie sto lat z wykorzystaniem multimedialnych technik i muzycznych przebojów, z kilkudziesięciometrową sceną, orkiestrą i chórem to kolejna po Koronie królów próba upowszechnienia PiS-owskiej polityki historycznej. Polska prawica coraz sprawniej operuje artystyczną propagandą – „Wolność we krwi” wizualnie porażała i pokazywała wyraźny progres w porównaniu z nieudolnym "Smoleńskiem" czy chaotyczną "Historią Roja".
Opowieść zaczyna się 11 listopada 1918 roku, gdy rodzi się Wicia Poleska, dziś 100-latka, która tłumaczy polską historię swojej zaciekawionej 18-letniej wnuczce. W materiałach towarzyszących spektaklowi czytamy, że Polescy to „zwykła polska rodzina”, ale jedna z osi fabuły to szabla przekazywana z pokolenia na pokolenie, używana w insurekcji kościuszkowskiej, powstaniach listopadowym i styczniowym.
Zwykła polska rodzina to zatem według PiS rodzina o korzeniach szlacheckich, broń Boże pochodząca z awansu chłopskiego czy środowisk robotniczych.
Takie niuanse mogłyby zaburzyć cukierkową narrację, a przecież i sami Polacy uwielbiają nawiązania do tradycji szlacheckiej, z jej dworkami i mitologią.
Dwudziestolecie międzywojenne widzimy głównie przez pryzmat radości z odzyskania kraju i żywiołowego pragnienia jego obrony w czasach wojny polsko-bolszewickiej. II RP była dobra i tyle, nie ma co się nad tym rozwodzić, bo może trzeba byłoby powiedzieć np. o rozkładzie demokracji, antysemityzmie czy olbrzymim rozwarstwieniu. Dlatego niemal od razu przechodzimy do września 1939, niemieckiej inwazji i wojny obronnej, której w widowisku towarzyszył utwór "Długość dźwięku samotności" Myslovitz. Według samego zespołu, piosenka została wykonana bez zgody jego członków. „Wiesz, lubię wieczory / Lubię się schować na jakiś czas / I jakoś tak, nienaturalnie / Trochę przesadnie, pobyć sam” – wybrzmiewał tekst, gdy na telebimie żołnierze Wehrmachtu przekraczali granicę, a na telebimach pojawiły się flagi Trzeciej Rzeszy.
Wybuch powstania warszawskiego to z kolei energiczny i wesoły "Mój jest ten kawałek podłogi" w wykonaniu grupy Mr Zoob, kojarzący się raczej się z prywatką niż z ofiarą żołnierzy i cywilów. Ciekawe, że twórcy widowiska nie zdecydowali się na pieśni powstańcze albo często używane w takich opowieściach patetyczne hity Jacka Kaczmarskiego czy Perfectu. Wybrali przeboje uwielbiane przez Polaków różnych pokoleń niczym w kinowym musicalu. Momentami wypadało to jednak groteskowo – np. gdy podczas opowieści o otwarciu ognia do robotników podczas poznańskiego czerwca, odegrano utwór pop-rapera Mroza "Nie mamy nic do stracenia". Kapitalnie wypadło za to marszowe wykonanie "Witajcie w naszej bajce" z "Akademii Pana Kleksa", które towarzyszyło tanecznemu układowi zomowców ze stanu wojennego. Było trochę śmiesznie, a trochę strasznie, co – zdaje się – dobrze odzwierciedla wspomnienia Polaków o tamtym czasie.
Komunista to też Polak
Zaskoczeniem może być też fakt, że sympatyczna Wicia po wojnie zostaje ideową komunistką, a jej siostrzeniec zdobywa pozycję radiowej gwiazdy, czytając zakłamujące rzeczywistość newsy. To interesujące odejście od konwencji dehumanizacji komunistów, jaką znamy choćby z filmu "Wyklęty". Tam sympatycy władzy nie mają uczuć, a jedynie piją, rzucają przekleństwami i bezwzględnie torturują, za co spotyka ich zasłużona śmierć. W spektaklu z 15 sierpnia 2018 widzimy, że postawy Polek i Polaków wobec życia w PRL były zróżnicowane i niekoniecznie czarno-białe. Stoi to niejako w opozycji do słów premiera Mateusza Morawieckiego, że w 1968 roku Polski „nie było w ogóle”, a zamiast tego istniał „reżim komunistyczny”.
Spostrzeżenie, że część Polaków wybrała – wbrew temu, co mówi Radosław Pazura – właśnie święty spokój, a nie walkę, musiało zostać skontrowane: brat Wici, tzw. żołnierz wyklęty, ginie skatowany w stalinowskim więzieniu. I choć nie można tego nazwać fałszowaniem historii, spektakl daje mylne przeświadczenie, że obydwie postawy były reprezentowane w równym stopniu.
Prawda jest jednak taka, że ilościowo nasi rodacy o wiele chętniej wstępowali do partii, niż decydowali się na partyzancką walkę z nową władzą.
Jak można się spodziewać, w PiS-owskim widowisku sympatyzujący z władzą przez naiwność czy oportunizm bohaterowie stopniowo zmieniają zdanie: pomagają im słowa rodziny, naoczne doświadczenie przemocy komunistów, codzienny trud życia w planowanej gospodarce. Wicia musi kupować wódkę na wesele na czarnym rynku, od prywaciarza, bo jak mówi, za Gomułki „nic nie było”. Wejść na "słuszną drogę antykomunizmu pomagają też słowa Jana Pawła II, któremu poświęcono tu wiele miejsca. Dyskretnie przemilczano fakty takie jak heroiczna odbudowa kraju pod okiem władz PRL czy wcześniej niespotykany dostęp do edukacji i awansu społecznego dla chłopów i robotników.
Tak samo jak bezrefleksyjnie mamy doceniać II RP, tak samo okres władzy ludowej ma być z definicji całościowo zły.
Wałęsa nie istniał
W natłoku wątków tego ponaddwugodzinnego widowiska łatwo było nie zauważyć, że pewne wydarzenia zostały przemilczane.
Brak Lecha Wałęsy, brak wyborów 4 czerwca 1989 roku, „Solidarność” sprowadzona do kilku ogólnikowych haseł, a Zagłada do tego, że Polacy pomagali Żydom.
Z kolei wydarzenia po upadku komunizmu potraktowano wstrzemięźliwie, jakby ziściły się słowa Fukuyamy o „końcu historii”. Są tu sukcesy polskich sportowców, nagrody dla współczesnej architektury, w zasadzie jedyne polityczne wydarzenia to wejście do NATO i Unii (to drugie pokazane w pozytywnym świetle jako „zostanie częścią Zachodu”, pomimo trwającego konfliktu PiS z Brukselą) oraz katastrofa smoleńska. To pewne zaskoczenie, biorąc pod uwagę retorykę partiif wobec III RP i jej instytucji.
W materiałach towarzyszących wystawie próżno szukać informacji, jaki był jej koszt – żadna z państwowych imprez na warszawskim pl. Piłsudskiego nie była zorganizowana z takim rozmachem, a specjalne strefy z transmisją ulokowano w kilkunastu miastach Polski. OKO.press wysłało zapytanie o koszty do rzeczników NBP i Orlenu, czekamy na odpowiedź.
Próżno szukać nazwiska reżysera, choć realizacja takiego widowiska powinna być powodem do dumy. Dziwi też nieco, że wydarzenia nie zdecydowała się transmitować Telewizja Polska – źródło decyzji pozostaje tajemnicą, ale prorządowi komentatorzy nie szczędzili krytyki w mediach społecznościowych. Niewykluczone, że to rezultat narastającego konfliktu między szefem NBP Adamem Glapińskim a premierem Morawieckim. Tylko w ostatnich tygodniach Glapiński krytykował założenia reformy emerytalnej i Pracownicze Plany Kapitałowe, nad którymi pracuje Ministerstwo Finansów.
Po finale spektaklu z eksplozją biało-czerwonego konfetti i wspólną zabawą do piosenki "Ta sama chwila" Bajmu, gdy na scenie wspólnie śmiali się obok siebie zomowcy i powstańcy (to chyba niezamierzona symbolika), zastanawiałem się,
jak takie wydarzenie wyglądałoby, gdyby w roku 2015 wybory wygrało PO. Czy również mielibyśmy do czynienia z taką pompą i zaangażowaniem państwowych spółek?
A może powstałoby coś na kształt nieudolnej akcji „Orzeł morze” z wielkim ptakiem z czekolady, którego finalnie nie można było nawet zjeść, bo zabraniały tego przepisy sanitarne? Może obchody byłyby równie nieatrakcyjne, jak rządowe wydarzenia na Święto Niepodległości – tak bardzo bez ikry, że z przejęciem tej rocznicy nie miała najmniejszych problemów skrajna prawica z Ruchu Narodowego i ONR?
Z pewnością możemy założyć, że PiS uczy się na swoich błędach. Polityka historyczna będzie miała coraz atrakcyjniejszą formę.
O sukcesie takiego podejścia świadczą choćby doświadczenia Rosji, gdzie Kreml pompuje miliony rubli w „patriotyczne” multimedialne wystawy. A kiedy absurdalne paski z TVP i horrendalny scenariusz "Smoleńska" zostaną zastąpione przez widowiska na miarę "Wolności we krwi" – na pewno nie wybitne, ale działające na wyobraźnię – to mówić o wypaczeniach retoryki rządu będzie nam coraz trudniej.
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Komentarze