0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

W Wierchnim Larsie kolejki są dwie. W pierwszej stoją osobówki, w drugiej tiry, rowery, hulajnogi i deskorolki. To jedyne lądowe przejście między Rosją a Gruzją. Z zasady nie można przekraczać go pieszo, trzeba na kółkach. Od 22 września ten zakaz dotyczy tylko rosyjskiej strony, Gruzja puszcza wszystkich. Trzeba się tylko do niej dostać. Kolejka osobówek porusza się swoim tempem. Ta druga idzie tak: najpierw pogranicznicy odprawiają tira, potem wpuszczają po pięciu, czasem sześciu indywidualnych turystów. W obu kolejkach nikt się nie spieszy.

„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie

Stać! Dupy na rowery!

Jura pod okienko kontroli paszportowej kula się na deskorolce. Tuż za nim jedzie Timofiej na dziecięcej hulajnodze. Rozpakował ją z folii tuż przed granicą. Maksim i Aleksiej wjeżdżają na starych dziecięcych rowerach. Jest jeszcze Arkadij, największy z nich wszystkich, dobrze po czterdziestce. Ma najgorzej. Trafił mu się różowy dziewczęcy rowerek z kolorowymi wstążkami zwisającymi z kierownicy. Przyczepił do niego walizkę na kółkach i prowadzi do okienka.

Rosyjscy pogranicznicy patrzą na nich z pogardą. - Dlaczego opuszczacie Ojczyznę? Nie macie wstydu? - pytają.

Nie mają, ale milczą. Nie wdają się w dyskusję, chcą tylko wyjechać. Pogranicznicy zadają też standardowe pytania. - Skąd jesteś?

Odpowiadają krótko.

- Moskwa.

- Petersburg.

- Samara.

- Moskwa.

- Ufa.

- Powołanie dostałeś?

- Nie.

- Książeczka wojskowa jest?

- Jest.

- Służyłeś?

- Nie.

- Cel wyjazdu?

- Turystyka.

Wrogie spojrzenie. pieczątka, paszport. Każdy tak samo. I nagle: stojat! (stać!).

Wychodzi pogranicznik, zapala papierosa: „A teraz wszyscy sadzają dupy na swoje środki transportu i jazda do Gruzji!”.

A przecież każdy z nich ma plecak i walizkę na kółkach. Jura układa stopy na deskorolce, Timofiej ledwo odpycha się na hulajnodze, plecak go przegina. Maksim i Aleksiej próbują utrzymać równowagę na chłopięcych rowerach. Najgorzej ma Arkadij, nie jest w stanie jechać na dziewczęcym rowerku, jest za duży. Uderzałby kolanami o brodę, ale i to jest niemożliwe, bo jego rowerek nie ma łańcucha. Gramoli się na siodełko, do którego przywiązał walizkę i odjeżdża, odpychając się nogami.

Nie widziałam tej sceny. Opowiedzieli mi ją Maksim i Aleksiej.

mężczyzna na rowerze ciągnie walizkę na kółkach
Rosyjscy uciekinierzy i ich rowerki w gruzińskiej Stepancmindzie. Fot. Stasia Budzisz
rowery leżące na chodniku
składak z walizka na bagażniku

Najpierw lutowcy, teraz wrześniowcy

Kiedy rankiem 21 września Władimir Putin ogłosił „częściową” mobilizację, a minister obrony Siergiej Szojgu powiedział, że około 300 tysięcy rezerwistów zostanie wezwanych do „operacji specjalnej” w Ukrainie, do wielu Rosjan dotarło, że żarty się skończyły. Wojna nie jest gdzieś tam, ale puka do drzwi.

Najpierw na ulice wyszły rosyjskie miasta. Skończyło się zatrzymaniami i rozgromieniem protestujących. Masowo wystąpił Dagestan, na ulice Machaczkały wyszły kobiety. „Na Rosję nikt nie napadł!” – krzyczały, nie chciały swoich synów i mężów posyłać na nieswoją wojnę. Podobnie było Czeczenii.

Najszybciej jednak ruszył internet. Bilety lotnicze do Stambułu, Erywania, Baku, Ałmaty i innych krajów, do których Rosjanie nie potrzebują wizy, rozeszły się szybko. Ceny poszybowały. Samolot z Moskwy do Stambułu kosztował nawet 44 tysiące złotych, a trzeba było kupić bilet w dwie strony, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Znikały też bilety na loty wewnątrz federacji. Dużym zainteresowaniem cieszyły się niewielkie kaukaskie Mineralne Wody, położone zaledwie 230 kilometrów od jedynej lądowej granicy z Gruzją.

Tutaj także obywatele Rosji nie potrzebują wiz i na terytorium Gruzji mogą swobodnie przebywać przez 365 dni, otwierać firmy, rozkręcać biznesy czy kupować nieruchomości. I czują się tu dobrze. Mówią, że rozumieją gruzińskie zasady, nie muszą dawać łapówek i przede wszystkim mogą porozumiewać się po rosyjsku. Nie jest też dla nich zbyt drogo i mają już „swoich”, czyli tych, którzy przyjechali po 24 lutego albo wcześniej.

Od marca do czerwca do Gruzji wjechało 287 tysięcy obywateli Federacji Rosyjskiej. Na podstawie danych IDFI, szacuje się, że osiedliło się tu ponad 45 tysięcy Rosjan. Tylu otworzyło rachunki w gruzińskich bankach komercyjnych.

Mówi się tu na nich fiewraljata, (lutowcy) od rosyjskiego fiewrial, luty. Ci, co przyjechali po 21 września to sientiabrjata (wrześniowcy) albo mobile. Nie ma jednak jeszcze oficjalnych danych, ilu z nich zostało w Gruzji. Wiodąca partia, Gruzińskie Marzenie, nazywa ich „turystami” i, zdaniem opozycji oraz dziennikarzy, nie kontroluje, kto wjeżdża na terytorium kraju.

Nieoficjalnie podaje się, że granicę z Gruzją po 21 września przekroczyło 120 tysięcy Rosjan, z czego większość dostała się do kraju przez Wierchnij Lars.

punkt humanitarny dla Rosjan przy granicy gruzińsko-rosyjskiej
Punkt pomocy humanitarnej dla Rosjan przy granicy rosyjsko-gruzińskiej. Fot. Stasia Budzisz.

Sen o oponach i męskich ciałach

Od wystąpienia Putina Maksim boi się, że po niego przyjdą. Jest inżynierem, ma pierwszą kategorię, 33 lata, a jego pracodawca, gorący zwolennik wojny, od razu podał do komisji wojskowej listę pracowników. Na każdy dźwięk domofonu na chwilę staje mu serce. Drugiego dnia mobilizacji biorą szwagra, a kiedy rozmawiamy pod koniec września, szwagier jest już pod Iziumem. Bez przeszkolenia, ze starym sprzętem i w za dużym mundurze.

Maksim nie chce iść na wojnę, nie chce zostawiać żony i czteroletniego syna, ale jak zostanie w Rosji, to go powołają. „Wolę, żebyś był daleko, niż pod ziemią”, mówi żona i pomaga pakować rzeczy. Maksim leci z Samary do Moskwy najbliższym rejsem i czeka na lotnisku 16 godzin na samolot do Mineralnych Wód. Nie wychodzi na miasto, nie chce rzucać się w oczy. Czeka i obserwuje zmobilizowanych. Są pijani, głośni, wyglądają jak kryminaliści.

- Sinjaja armia i sztrafbat – mówi. – Niebieska armia, uzależniona od alkoholu i ludzie z karnego batalionu, złożonego z tych, których specjalnie zwolniono z zakładów na wojnę. Byli wśród nich Słowianie, ale nie za wielu. Większość to rdzenni mieszkańcy Syberii, Jakuci, Buriaci. Z mojego regionu też brali ludzi całymi wioskami. Nie zrobią tego ani w Moskwie, ani w Petersburgu, ale w zapadłej głubince, gdzie nie ma ani pracy, ani pieniędzy, ani perspektyw, a ludzie nie mają też prawa decydowania o sobie. Ładują każdego, kto się nawinie. Dostali kwoty, liczy się sztuka. Nie ma zasad.

Samolotem lecą mężczyźni w wieku poborowym. Obok siada Aleksiej, 39 lat, nigdy nie służył i, póki co, nie podpada pod mobilizację, ma kategorię B. Gruzję planował już kilka lat, co roku spędza październik na Kaukazie. Fotografuje przyrodę, amatorsko, jest dyrektorem finansowym jednej z moskiewskich firm.

Kilka dni później opowie mi swój sen z końca 2021 roku. Śniły mu się setki ogromnych opon od traktorów. Leżały rzędem, poukładane jedna na drugiej. W każdej z nich poutykane były nagie męskie ciała w plastikowych workach. Po dwa na oponę. We śnie wie, że to wojna w Ukrainie. Ale nie wie z kim. Przekona się 24 lutego.

Do Ukraińców strzelać nie będzie. Tam się wychował, zaczynał szkołę, stamtąd ma dziadków i matkę. Nie chce być ani gruzem 200, jak Rosjanie nazywają martwych żołnierzy, których przywożą w cynkowych trumnach do domu, ani uznanym za propawszego bez wiesti, zaginionego bez wieści.

Dobrze wie, co Rosjanie robią z ciałami swoich żołnierzy. Nie chce być mięsem armatnim spalonym w przenośnym krematorium. Dlatego ucieka, choć sam przed sobą udaje, że łączy to z urlopem.

Odtąd Maksim i Aleksiej planują wszystko razem. We dwójkę raźniej.

Przeczytaj także:

Zdążyć przed referendum

W Mineralnych Wodach czeka na nich kierowca. Ładują się w szóstkę do pięcioosobowego samochodu. Ściśnięci jak sardynki, wciskają jeszcze pięć walizek i pięć plecaków. Trochę ponad dwieście kilometrów kosztuje każdego z nich 30 tysięcy rubli, dwa tysiące czterysta złotych.

- Na początku wszystko jest ok – mówi Aleksiej. – Niewygodnie i drogo, ale nie ma co narzekać, ludzie w Ukrainie mają gorzej. Kłopoty zaczynają się przed Władykaukazem.

To ostatnie miasto przed granicą z Gruzją. Wystarczy je zamknąć, by nie dopuścić ludzi do przejścia. Władze rosyjskie będą robić wszystko, by zminimalizować wjazd do miasta. Oprócz posterunków policji, którymi utkany jest cały Kaukaz Północny, Maksima i Aleksieja czekają dodatkowe objazdy i patrole, które zatrzymują wszystkich i wyłudzają pieniądze.

- Każdy taki postój kosztuje nas 50 dolarów, a jest ich pięć – wkurza się Aleksiej. - Prawie dostałem szału. Jestem obywatelem Rosji, nie popełniam żadnego przestępstwa, podróżuję taksówką po swoim kraju i muszę płacić za przejazd jakieś absurdalne sumy.

Na jednym z „postojów” grzebią im w rzeczach. Policjant komentuje aparat Aleksieja: „na Ukrainie będziesz fotkał martwych chochłow, a nie landszafty”. Chochły, tak mówi się w Rosji pogardliwie o Ukraińcach. Nikt z podróżnych nie komentuje. Policjant jest w mundurze, ma przewagę.

W końcu docierają na granicę. Chcą kupić miejsce u kogoś w samochodzie i dojechać do punktu granicznego. Ceny od 10 do 40 tysięcy rubli (700 - 3000 zł.) Czekania jest na pięć, może sześć dni. Długo. Jest 25 września, boją się, że nie zdążą do 30, kiedy Putin ogłosi wyniki referendum w Ukrainie. Wtedy władza może zamknąć granicę dla mężczyzn albo na granicy ich zmobilizują. Maksim i Aleksiej decydują się na rowery. Można je zamówić z dostawą na samą granicę.

Po kilku godzinach przywozi je Ormianin. Są chłopięce. Na Kaukazie trudno o rowery dla dorosłych, bo szanujący się dorosły kaukazczyk jeździ samochodem, ewentualnie konno, ale nie na rowerze. To wstyd, rowery są dla dzieci. Są zabawką, a nie środkiem transportu. Ale sprzedać można nie chowając pogardy dla kupujących. Są stare, dobite i drogie. Po tysiąc dolarów sztuka. To jedyny sposób, by dojechać do punktu granicznego szybciej niż samochodem.

- Zostało nam 12 kilometrów – mówi Maksim. – Nie spaliśmy już dwie doby, do granicy dotarliśmy po ciemku. Było już zimno.

Granica w Wierchnim Larsie jest pięknie położona. Ciągnie się przez wąwóz Darialski, wzdłuż szumiącego Tereku. Droga z Władykaukazu do gruzińskiej Stepancmindy liczy zaledwie 48 kilometrów, w normalnych warunkach pokonuje się ją w godzinę. Teraz jest inaczej. Jest osiem stopni Celsjusza i tłum zmęczonych ludzi pod płotem granicy, stoją na niej od kilku dni.

- Specjalnie wszystko spowalniali – mówi Aleksiej. – Ludzie nawet zaczęli krzyczeć, żeby otworzyli bramę. Wyglądało na to, że zaraz wybuchną zamieszki.

Wtedy otwiera się bramka i wychodzi z niej dwunastu mundurowych bez odznaczeń, za to z długą bronią. Stają w rzędzie.

- Przestraszyłem się – wspomina Aleksiej. – Byłem pewien, że zaraz ogłoszą zamknięcie granicy i każdemu z nas wręczą powiestki, czyli powołania do wojska. Stał już mobilizacyjny punkt, wszystko było możliwe. Obserwowałem tych mundurowych. Nie byli w stanie wytrzymać naszego wzroku. Jeszcze czegoś takiego nie przeżyłem.

W końcu wpuścili kolejną piątkę turystów.

Biznesmienty wożą za łapówki radiowozem

Za granicą leżą góry rowerów i hulajnóg. Są w większości tak zdezelowane, że tylko przeszkadzają w dalszej drodze. Lepiej się ich pozbyć. Po porzucone rowery podjeżdża samochód, ładuje je na pakę i wiezie w stronę Rosji. Prosto w ręce nowych rosyjskich kupców - uciekinierów. Maksim i Aleksiej swoje dziecięce rowerki sprzedali tuż za przejściem.

- Jakiś człowiek kupił je za 500 rubli (39 złotych) za sztukę – śmieje się Aleksiej. – A potem na naszych oczach poprowadził je pod bramkę pogranicznika i przekazał dalej. Pewnie znów poszły za tysiąc baksów.

Rowerowy biznes trwał do 29 września. Potem granicę można było przekraczać tylko samochodem. Na ten dzień trafił Sasza z Workuty. Poznaję go w Stepancmindzie, w guesthousie, gdzie razem mieszkamy. Wygląda jak żołnierz, dobrze zbudowany, zdecydowane ruchy. Słyszę jak rozmawia z żoną przez telefon. Gadają o przyrodzie, zabytkach i gruzińskim jedzeniu. Nie poruszają tematu granicy. Wybiera się do Batumi, kolega zaoferował mu darmowe mieszkanie. Tam poczeka na żonę. Będą chodzić po górach.

- Jestem chyba rekordzistą – chwali mi się później. – Cała droga od Władykaukazu do Stepancmindy kosztowała mnie tylko 4700 rubli, to jakieś 380 złotych. Zapłaciłem trzy tysiące za miejsce w autobusie i potem za taksówkę tutaj. Ale bałem się, że nie zdążę.

Została niecała doba do ogłoszenia wyników referendum i 30 kilometrów korka na granicy. Pięć dni stania.

- Nie dało się iść - mówi. – Mienty, czyli policjanci, łapali i wieźli od razu na komisariat we Władykaukazie. A to za duże ryzyko, bo nie wiesz, co z tobą zrobią. Nie schowasz się w krzakach, bo pilnowali nawet nocą. Łazili z latarkami. Oczywiście sami wozili na granicę za łapówki. Miejsce w radiowozie kosztowało 50 tysięcy rubli (4 tys. zł), eskortowali też lexusy na moskiewskich numerach, za dużo większe babki. Prawdziwe biznesmienty. Droższe miejsce było tylko w pogotowiu. Ci liczyli sobie 80 tysięcy rubli, (6,3 tys. zł) za dowóz do granicy.

Po drodze pełno porzuconych samochodów. Policyjna laweta zabiera je na parking. Odebrać je będą mogli tylko właściciele, ci, którzy uciekli do Gruzji. Kierowcy zostawiają je też pod sklepami, na płatnych parkingach. Chowają w nich dokumenty, kluczyki w schowkach i dzwonią do Aszota, Ormianina z Władykaukazu, który za tysiąc dolarów przewozi im auta do Gruzji.

punkt pomocy humanitarnej dla Rosjan uciekających do Gruzji
Punkt pomocy humanitarnej dla Rosjan uciekających do Gruzji. Fot. Stasia Budzisz

Ile za rowerek?

Czwartego dnia po ogłoszeniu mobilizacji rosyjska organizacja Education for Action zorganizowała punkt pomocy humanitarnej. Można dostać wodę, zupę, leki czy pieluchy. Działa też wi-fi, a wolontariusze rozdają karty sim gruzińskich operatorów. Obok czekają taksówkarze gotowi podwieźć do najbliższego miasteczka, Stepancmindy albo do Tbilisi, a nawet Erywania.

Ceny w Stepancmindzie sięgają petersburskich, ale restauracje są przepełnione. Wszędzie słychać Rosjan. Zostają w miasteczku albo jadą dalej. Pod fontanną spotykam Goszę, Timę i Annę. Samochód zostawili pod sklepem w drodze do granicy, udało im się kupić miejsce w autobusie. Każde za 10 tysięcy rubli (800 zł). Szukają kupca na zdezelowane rowery. Gruzinka chce kupić rower dla syna. Gosza przelicza z rubli na gruzińską walutę i proponuje 500 lari za sztukę. Gruzinka odchodzi, ale zostawia numer telefonu.

Tłumaczę Goszy, że średnia wypłata w Gruzji to 800 lari. Nie wierzą, ale dzwonią do Gruzinki i trzy rowery idą za 300 lari.

Gosza jest zły, bo dużo kosztowała ich podróż.

- A ile zapłaciłeś za te rowery? – pytam.

- Nic. Zabrałem je z neutralnej zony.

Dezerterzy w guesthausie

Maksim jest smutny, zastanawia się, co ma zrobić – zostać w Gruzji, czy jechać dalej. Może Turcja, może Kanada? Nie ma już pracy. Szef go wyrzucił i nie wypłacił pensji za ostatni miesiąc. Przyjdzie mu sprzedać dom. W powrót do Rosji nie wierzy.

- Nie wiem, czy musiałem w życiu o coś tak zabiegać, jak o przekroczenie tej granicy – mówi. – Ale jak już przekroczyłem, to nogi się pode mną ugięły. Nie mam żadnego planu, nie wiem, gdzie się zatrzymać i co będę robił. Celem było tylko przejść na drugą stronę. Nie wiem nawet, czy się cieszę. Moja rodzina jest tysiące kilometrów stąd, nie wiem, czy ich jeszcze zobaczę. Uciekłem od śmierci. Dziwnie nawet mówić te słowa.

Aleksiej wierzy, że niedługo wróci do Moskwy. Zostawił tam mieszkanie w centrum, daczę pod miastem, kilka rodzajów broni sportowej, drogi rower, który składał przez kilka lat. Kosztował go 2,5 tys. euro. Żartuje teraz, że trzyma go na następną ucieczkę. Żal mu życia, jakie prowadził: rautów, jachtów, wakacji w kurortach, najbardziej wymarzonego BMW 320 w kolorze indygo.

- Na szczęście nie zdecydowałem się nim jechać. Ta droga by mnie kosztowała pewnie tyle, ile on sam.

Sprawdzam, w polskim salonie cena takich aut zaczyna się od 150 tys. zł. W Moskwie taki model kosztuje 290 tys. zł.

Siedzimy przy zastawionym jedzeniem stole w guesthousie. Prym wiedzie Arczil, gruziński gospodarz. Maksima, Aleksieja i Wołodię, reżysera filmowego z Moskwy, żartobliwie nazywa dezerterami. Kiedy jesteśmy sami, trochę się podśmiewamy z historii, które nam opowiadają, ale Arczil prosi bym przy nich się opanowała. Nie chce, by czuli się źle pod jego dachem.

Dlaczego Moskwa nie chodzi na protesty?

W gruzińskiej kuchni spędzamy cztery długie noce. Dużo rozmawiamy. Tuż przed moim wyjazdem czuję, że „dezerterzy” chcą się wygadać. Wyrzucić z siebie granicę.

- Był taki moment w wąwozie, już w neutralnej zonie, że zrobił się długi ludzki korek – mówi Wołodia. – Piękna pogoda, prażyło słońce, słychać było Terek. Ktoś mdlał, komuś było słabo, ktoś płakał. Odwróciłem się, zobaczyłem tysiące ludzi, którzy po raz pierwszy dowiedzieli się, że wojna jest naprawdę możliwa. W życiu ciągle mamy jakiś cel, na który czekamy. Teraz też czekaliśmy, ale nie w kolejce do Ikei, ani po jedzenie, ale żeby siebie uratować.

Pomyślałem: a gdyby było odwrotnie? Że nie czekamy w kolejce, by wpuściła nas Gruzja, ale żeby nas zmobilizowano, bo ktoś na nas napadł i dobrowolnie idziemy na wojnę. I dotarło do mnie, że my uciekamy, bo nie chcemy tępo podarować życia swojej ojczyźnie, a je dla niej zachować.

Aleksieja dopadały podobne myśli. Patrzył na tłum i myślał, że to jest przecież armia Rosji, która opuszcza swój kraj. - Wydawało mi się, że właśnie my, inteligencja, zrobimy w Rosji rewolucję - mówi.

- Ale właśnie siedzicie teraz przy gruzińskim stole, jecie chinkali i pijecie czaczę. Dlaczego nie zostaliście? – pytam.

- Na granicy było nas dużo, miałem nawet poczucie, że wszyscy się tam zebraliśmy. Ale tam, w Rosji, jest nas mało. Europa ma pretensje, że wielka Moskwa nie chodzi na demonstracje, a to jest proste. Większość jej mieszkańców to przyjezdni. Nie mają lekko. Wynajmują drogie mieszkania, płacą ogromne kredyty, wielkie hipoteki i znikąd pomocy. Jeśli stracą pracę, w której spędzają większość życia, będą musieli wrócić na prowincję. Nie są u siebie, ciągle walczą o przetrwanie. Pójście na demonstrację to dla nich zbyt duże ryzyko.

Pytam Maksima o prowincję.

- Można powiedzieć, że jesteśmy obywatelami wielkiego imperium, które dysponuje ropą, gazem, brylantami, ale zwyczajnego człowieka nie stać na leki czy normalne jedzenie. Nie może nic załatwić bez łapówki. Żyjemy jak nędznicy, ale nędznicy, którzy wierzą w telewizor. Bo tylko on pokazuje naszą wielkość. Ludziom na prowincji wydaje się często, że tak jest ułożony świat: oni są niewolnikami, taka ich rola, mają wypełniać rozkazy tych z góry. Bo ci z góry wiedzą lepiej.

- Do trzydziestki wydawało mi się, że da się tę mafię strącić z tronu – wtrąca się Aleksiej. - Dziś już wiem, że nie. U nas ludzie są po prostu źli. Nie ma czegoś takiego jak solidarność, każdego interesuje tylko koniec własnego nosa. Myślimy, że nam się wszystko należy, a inni zrobią coś za nas. I teraz też tak jest. Uciekliśmy, siedzimy za pełnym gruzińskim stołem i czekamy aż wyzwolą nas Ukraińcy.

;
Na zdjęciu Stasia Budzisz
Stasia Budzisz

Stasia Budzisz, tłumaczka języka rosyjskiego i dziennikarka współpracująca z "Przekrojem" i "Krytyką Polityczną". Specjalizuje się w Europie Środkowo-Wschodniej. Jest autorką książki reporterskiej "Pokazucha. Na gruzińskich zasadach" (Wydawnictwo Poznańskie, 2019).  

Komentarze