Wiele razy czekałem aż mi rozminują drogę. Chłopcy nosili te miny i odkładali na pobocze, a ja miałem przerażenie w oczach. „Ty się nie przejmuj. Trzeba 250 kg by wybuchły” - uspokajali. W moim otoczeniu nikt nie miał wypadku z minami, a bywaliśmy w terenach mocno zaminowanych. Na lotnisku w Hostomlu mówili: "Stawiaj nogę tam, gdzie widzisz asfalt”
Zdjęcie u góry: z FB Krzysztofa Kozy, po dostarczeniu zapasów dla oddziałów na lotnisku w Hostomelu, na tle zbombardowanego największego samolotu transportowego świata Mrii. Kwiecień 2022.
Polacy dostarczają pomoc humanitarną daleko w głąb Ukrainy, czasem aż pod sam front. Ryzykują. Ukraińcy: "Jesteście dla nas bohaterami".
Pięć historii.
Dokumentuje swoje jazdy na Facebooku.
„Najpierw zobaczyłem kawałek kobiecej garsonki, kobiecy but, a potem ciała. Leżała kobieta i 2 dzieci. Wyciągnęli ją z domu, zgwałcili i zabili na ich oczach”.
27 lutego już byłem w Przemyślu, by pomagać uchodźcom na granicy. Na Ukrainę pojechałem pierwszy raz na początku marca. I od wtedy cały czas tam jeżdżę. Spędziłem tam 48-50 dni, przejechałem 46 tys. km. Do Polski najdłużej wróciłem na 6 dni.
Zaczęło się od tego, że mój pracownik - mam firmę budowlaną - z Ukrainy poprosił, by ściągnąć mu żonę z Mirgorodu. Byłem przerażony, bo bombardowali to miasto. Szukałem informacji jak bezpiecznie tam dojechać. Wiedziałem, że po przekroczeniu Dniepru już tak nie jest. Czułem, że jest groźnie, bo gdy przejeżdżaliśmy przez most w Czerkasach latały nad nami samoloty, nie wiadomo jakie. Na blok-poście powiedzieli mi, że był desant w lesie. Jechaliśmy bez świateł, w wielkim stresie. Ale przywieźliśmy żonę pracownika i potem jeszcze wracałem tam po jej siostrę, koleżankę z dziećmi i pomoc wiozłem.
Mam dużo szczęścia – szybko poznałem dwóch bardzo wysoko postawionych Ukraińców. Otworzyli mi drzwi do wielu miejsc. Mam papiery zezwalające na jeżdżenie w czasie godziny policyjnej, jestem wolontariuszem administracji wojskowej. Gdy potrzebuję, dostaję hasła wojskowe na wjazd.
Bardzo szybko też poznałem katolickich zakonników z Winnicy. U nich zrobiłem sobie miejsce przerzutowe. Tam śpię, tam dowożą mi towar z Zachodu, a ja wiozę dalej na wschód. To bardziej efektywne, bo mogę dostarczać pomoc tam, gdzie inni się boją. Korzystam też z miejscowych wolontariuszy – oni wiedzą gdzie potrzeba, znają teren. Jeździmy 2-3 autami.
Na początku skupiłem się na pomaganiu kobietom z małymi dziećmi. Jeździłem daleko, tam, gdzie jest wojna. Sam - nie chciałem brać odpowiedzialności za innych. Niektórzy nie zdawali sobie sprawy, jakie tam jest ryzyko. Raz samolot przeleciał przed nami i strącili go niedaleko mnie. Nie wybuchł, wylądował. Jeszcze dymił, gdy dojechałem.
Kiedyś jadąc w stronę linii frontu zobaczyłem auto pełne ludzi na poboczu. Zabrakło im benzyny, gdy uciekali. Ostrzelali ich z kałasznikowa. I to niejednego – tak duże skupienie kul widać było z tyłu. Ludzi uratował bagażnik pełen walizek i toreb - zadziałały jak kamizelki kuloodporne.
Przez Kijów musiałem przemykać nocą bez świateł - bali się desantu.
Wiele razy czekałem aż mi rozminują drogę. Chłopcy z fajkami w gębie nosili te miny i odkładali na pobocze, a ja miałem przerażenie w oczach. „Ty się niczym nie przejmuj. Trzeba 250 kg by wybuchły” uspokajali. W moim otoczeniu nikt nie miał wypadku z minami, a bywaliśmy w terenach mocno zaminowanych. Na lotnisku w Hostomlu mówili: stawiaj nogę tam, gdzie widzisz asfalt”.
W Donbasie, gdzie też wożę, trafiłem z żołnierzami do okopu, bo był ostrzał. Woziłem pomoc do Browarów pod Kijowem, gdy trwały tam walki, w Charkowie – do ostrzeliwanych dzielnic, np. Saltivka, czy Moskiewskiego Osiedla.
Tam bombardują każdego dnia i niczego ludzie nie mają, bo mało kto tam jeździ z pomocą. A mieszka tam nadal w piwnicach jakieś 150 tys. osób. Wyobrażasz sobie ile trzeba pomocy humanitarnej dla tej ilości ludzi?
Głównie dowożą ją lokalni wolontariusze, których jest mało. Z Mateuszem Lachowskim (dokumentalista, który relacjonuje wojnę dla TVN – red.) oglądaliśmy tam wtedy zbombardowany cmentarz polskich oficerów. Gdy zobaczyłem rakietę wbitą w grób to zacząłem na ruskich mówić „nieludzie”.
W metrze w Charkowie pękło mi serce. Kolejny raz. Na jednej stacji zobaczyłem ok. 150 dzieci. Malutkich, takich 1-5 -7 lat. Pytam się małej dziewczynki, jak długo tam jest. „48 dni. W nasz dom uderzyła rakieta i nie mamy do czego wracać”.
W Buczy i Hostomlu byliśmy 2 dni po tym, jak ruskie wojsko się wyniosło. Zapuściliśmy się daleko, 20 km dalej na północ. „Wczoraj wieczorem jeszcze tutaj gady byli”. To był moment, kiedy poczułem się dziwnie. Dodatkowo tego wieczoru ok. 20:00, zepsuł nam się tam samochód.
Gdzieś w okolicy Hostomla pierwszy raz emocjonalnie nie wytrzymałem. Na domu powiewały białe wstążki, duży napis „dzieci”. Najpierw zobaczyłem kawałek kobiecej garsonki, but, przytulanka, a potem ciała.
Leżała kobieta i 2 dzieci. Wyciągnęli ją z domu, zgwałcili i zabili na oczach dzieci. Tam ze mną byli żołnierze, też z Legionu Międzynarodowego, i nie było nikogo, komu nie poleciałyby łzy. Uwierz mi – to był bardzo trudny dzień.
Ogrom tego zła w Buczy jest tak wielki, że jeszcze nie trafił w całości do ludzi.
Totalnym szokiem były dla mnie zaminowane ciała. Żołnierze ukraińscy oznaczali je tak, by ich nikt nie dotykał.
Miny udawały też ciała – kurtka, czapka, rękawiczki, nie wiem co w środku, oprócz materiałów wybuchowych, ale charakterystyczny był wbity nóż w plecy. Widziałem z 15-20 takich min.
I mnóstwo bomb.
Ostatnio wiele razy słyszałem od chłopaków z oddziałów specjalnych, że w regionie Charkowa i w Donbasie dzieją się rzeczy jeszcze gorsze. Że Bucza i to był dopiero wstęp i zabawa.
Relacje z wyjazdów na FB zacząłem publikować dopiero po jakimś czasie – kolega mnie namówił. Trzeba coś pokazać ludziom, że się pomaga, by wpłacali na zbiórki.
Ukraińcy nauczyli mnie pisać, że blok-post jest w Kijowie choć był w Czernichowie, i na odwrót. Dla bezpieczeństwa i dezinformacji ruskich trzeba mieszać daty i miejsca. Minusem jeżdżenia z pomocą dla wojska jest to, że nie można mówić co się wozi i gdzie. Bo wożę teraz dużo pomocy dla żołnierzy.
Ostatni piątek byliśmy na linii frontu, w leśnych okopach, 2,5 km od ruskich pozycji. Nie mogę powiedzieć co dostarczyliśmy. Napisz, że pomoc militarną i humanitarną.
A tam, oddziałom obrony terytorialnej, mam wrażenie, że potrzeba prawie wszystkiego. Insulin, adrenalin, opasek zaciskowych, okularów taktycznych, urozmaiconego jedzenia... Gdy ruskie walą z gradów, to jest tornado. Bez okularów taktycznych siedzisz w okopie z głową między nogami i nic nie możesz zrobić. Z okularami można się jakoś opanować. Bez ochrony na uszy po godzinie wybuchów jesteś głuchy ze dwa dni. Miałem tak raz.
Najgorszy jest brak samochodów. Potrzebują ich, by wywozić rannych, albo szybko się przemieścić, lub jechać po amunicję. Bo jak nie mają to chodzą po nią na piechotę.
Zawiozłem żołnierzom 3 samochody. Terenówki to ich marzenie, ale oni cieszą się ze wszystkiego, nawet ze starego passata za 3 tys. zł. Ja wziąłem dwa transity i jedno vito, za w sumie 25 tys. zł. Jeden wozi rannych w Donbasie, drugim jeździ komandir w Mikołajewie, a trzecim dowożą tam jedzenie i amunicje na pozycje.
Z tych wyjazdów do końca życia zapamiętam dziewczynkę w charkowskim metrze. Stałem z boku i oglądałem przedstawienie teatralne. Podeszła do mnie pod koniec. Miała tak z 7-9 lat. Zapytała, czy może sobie ze mną zrobić zdjęcia. Bo my dla nich jesteśmy bohaterami.
A to przecież oni nimi są. „To wy walczycie” mówię im. „Ale to wy jesteście, tu choć nie musicie”. odpowiadają mi ze łzami w oczach.
Mam pracowników z Ukrainy, którzy rozumieją co robię. Mnie ciągle nie ma, a oni pracują. I to dużo uczciwiej. Z samej wdzięczności.
Chcesz pomóc? Pomagam.pl/my_z_ukrainy/
Najchętniej to bym poszedł tam napier.... ruskich ale żona nie chce mnie puścić. Więc pomagam.
Zaczęło się od tego, że 2 tygodnie karmiliśmy uchodźców na granicy w Zosinie. 2 tony kiełbasy wydaliśmy z grilla. Jeśli ktoś mnie w tym roku zaprosi na grilla to mu chyba wp.... - taki mam teraz wstręt. W Zosinie ogrzewaliśmy Ukraińców w namiotach – 120 mkw – załatwialiśmy im mieszkania, spanie, woziliśmy ich.
Wreszcie zrobiliśmy kurs z lekami na raka do chorych dzieci we Lwowie, a później z łóżkami. Do Kijowa dojechaliśmy dzień po tym, jak Ruskie wyszli z Buczy (początek kwietnia - red.). Leki, żarcie w słoikach itp. wolontariusze z Kijowa zawieźli to na Buczę. Tydzień temu wróciliśmy stamtąd i z Irpienia, Czernichowa, oraz jednostki wojskowej pod nim. Pojechaliśmy tam w 4 autami. Ziemniaki, buraki, pietruszkę, zupy, 5 tys. konserw.....
Rozwaliło mnie jak żołnierze z jednostki, przy nas otwierali słoiki i od razu jedli. Tak byli głodni. Żarcia w tej jednostce brakuje najbardziej. Oni tam głodują. W całej okolicy nie zobaczysz kota, psa, kozy, konia, krowy... nic. Wcześniej już ruskie nie mieli co, to zjedli.
Gdy zostawiliśmy im towar, to podeszło do mnie dwóch majorów. Zerwali naszywki z ramion i oddali mi. „Będziesz miał problemy w Ukrainie to pokaż to” Jeden z nich miał łzy w oczach. „Nigdy się nie spodziewałem, że Polacy mi życie uratują”.
Ducha do walki im nie brakuje, ale chu... się walczy z pustym bebzolem. A było widać, że większość z nich właśnie co walczyła - oczy mieli takie puste. Przeżyli jakieś piekło na ziemi.
Już 100 km wcześniej na blok-postach terytorialsi nam mówili, by tam do tej jednostki jechać. Bo tam nie ma nic. O śpiwory i koce, które przywieźliśmy to się tam prawie bili. Nawet oddaliśmy im swoje. Bo oni śpią w garażach po czołgach, na ziemi, bez łóżek, koców... W tej jednostce byliśmy pierwszą pomocą humanitarną od początku wojny!
W szpitalu dziecięcym w Czernichowie też nam tak powiedzieli. A ten ma teraz 350-370 dzieci. Tylko tam zostawiliśmy 2 tony mąki, od cholery jedzenia, pampersów, leki itp.
Do Czernichowa mało kto jeździ, bo mosty powysadzane, a jeśli są to pozarywane. Pisało maks 2 t a my ważyliśmy dobre 7 t, jak nie lepiej, i jechaliśmy. Drogi takie, że u nas na najgorszym PGR-ze to mają autostrady. W drodze do Czernichowa, na poboczu co kawałek niebieskie tabliczki – MINY. Jak ktoś chciał lać, to tylko przy samochodzie.
W Buczy, gdy dostarczyliśmy jedzenie od tyłu szkoły, to z przodu czekało na nie 1,5-2 tys. ludzi. Masakra!
Ruszamy znów 30 kwietnia (rozmowa z OKO.press odbyła się dwa dni wcześniej -red.)
Kolega jedzie słoiki odebrać z huty pod Opolem, by było w co gotować zupy - folwark w Pszczewie je robi.
W Sierakowie restauracja wzięła ponad 200 kg słoniny do przetopienia na smalec. Ukisiliśmy tonę kapusty. Dziś przyjeżdża też z Anglii tir z towarem.
W tej jednostce pod Czernichowem chcieliśmy zostawić tonę mąki. „Panie nie zostawiaj. U nas nie ma kuchni. Rozwalone”. Więc wczoraj założyliśmy zrzutkę na 8 tys. zł na kuchnię polową, a dziś już mamy. Przyjechał gość do mnie. „Musiałem sprawdzić, czy to nie fejk. Ale widzę, że wy się tu w tańcu nie pier...e. Kasę już masz na zrzutce”.
Kupiłem też podgrzewacze pod butle gazowe, paleniska – by drewnem palić i grzać. Wieziemy też masę śpiworów, koce, kasze, warzywa... Dużo towaru. Jedziemy aż w 6 aut. Kolega z Legii Cudzoziemskiej jedzie ze mną, by tam rozminowywać.
Profil na FB https://www.facebook.com/tomek.sikora.336
4 razy woziłem pomoc, oprócz tego wysłaliśmy też 5-6 samochodów. Gdzie? Do Winnicy – tam jest ok. 40 tys. uchodźców; Połtawy - 120 tys., a przewinęło się 1,5 mln, oraz Charkowa. A teraz już głębiej, w ługański okręg. Tam są ogromne potrzeby. Jedzenie dla dzieci, ubrania itp
W drodze na Kijów jest fragment zaminowany – trzeba go omijać. Boryspol też. Na północ od Kijowa nawet lokalni merowie mówią Ukraińcom, by nie wracali, bo ludzie wylatują w powietrze.
Widziałem zaminowane wielkie łąki, pola, całe PGR-y, z tabliczkami „miny”.
Jedna z wolontariuszek opowiadała, że gdy wywozili ludzi, w nocy spadł śnieg i prawie wjechali w minę na asfalcie. Wyszli i przez 5 km szurali nogami po asfalcie, by wyczuć je i znieść na pobocze.
Wolontariusze, którzy rzucają rzeczy na front, sprawdzają w kartonach czy nie ma podrzuconego GPS-a. Bo ruskie mieliby gotowe koordynaty. Jazda przez zaciemnione miasto w godzinie policyjnej, jest trudna. Gdy gasisz silnik na głównym placu takiego miasta, to jesteś w absolutnej czerni i ciszy.
Ja przed każdym wyjazdem rzygam z napięcia, choć przecież nie jeździmy na front. Niektórzy kierowcy w trasie rezygnują. Mieliśmy tira, który zawrócił spod samej granicy, bo ostrzelali wtedy kolej we Lwowie.
Samochody z wolontariuszami z Belgii miały jechać na Połtawę. Gdy dojechały do Winnicy, to spadły tam wtedy rakiety na wojskowe budynki. Belgowie wypakowali więc towar w Winnicy i zawrócili. Inny kierowca zawrócił przed mostem na Połtawę - mosty zaminowane, a on bał się, że nie będzie miał jak wrócić.
Trudne jest przewożenie ludzi z PTSD – zespołem stresu pourazowego. Są nieprzewidywalni. 84-letnia kobieta opowiadała mi o tym, jak sąsiedzi zginęli, jak bombardowali ich domy i chichrała się przy tym, jak Pippi Langstrumpf. Wyskoczyła mi na drogę sarna, babcia złapała mnie za ręce i zabiłem to zwierzę.
Wrażenie robią po drodze wielkie roboty inżynieryjno-lądowe. Kopią wielkie doły, wycinają całe zagajniki, ciężarówki przywożą szyny, a gdy wracasz widzisz, że z tego już są bunkry z otworami na lotnisko. Imponuje mi ten ogólnonarodowy zryw - wszyscy chcą bronić swojej ziemi,
Potrzeby obecne? Wszystko dla dzieci, higiena, a dla wojska zabieram zestawy taktyczne – opaski antykrwotoczne, krótkofalówki, lornetki, celowniki termowizyjne, drony. Potrzeba kamizelek, bez wkładów balistycznych – te robią sobie sami z resorów. Zwiadowcom potrzebne są podpaski - wkładają je w buty, bo przez 2-3 dni w lesie, pochłaniają im wilgoć, pot.
Woźmy na Ukrainę to, czego tam nie ma. Nie zabieramy tam wody, a tym głównie są słoiki z zupą bo spalalibyśmy ropę, za którą płacimy Putinowi. Dobre intencje mogą w ten sposób finansować tę wojnę.
Jeżdżę od pierwszego dnia wojny, najpierw na granicę, a potem z lekarką Kasią Pikulską – ze Strajku Medyków - w okolice Tarnopola, Lwowa i coraz dalej - przy granicy mają już pełne magazyny.
W okolicy Równego zaopatrujemy jednostkę wojskową ochrony terytorialnej, najdalej dojeżdżamy do Żytomierza. Wozimy leki, sprzęt medyczny, głównie do operacji ale także specjały dla żołnierzy, np. łopaty, pompy, kamizelki, żarcie – to zawsze.
Jeżdżenie na początku wojny różniło się od tego, co jest teraz. Było bardzo dużo blok-postów, nie tylko przed wjazdem do miast. I niesamowite kolejki aut ukraińskich. Stały po obu stronach drogi, a my pchaliśmy się środkiem. Gorzej jeśli z naprzeciwka jechał transport wojskowy. Teraz jest już luz.
Kiedyś wjechaliśmy do Tarnopola po godzinie policyjnej i nie mieliśmy miejsca na noc. I wtedy zaczęły się alarmy przeciwlotnicze, a my staliśmy na ulicy. Zestresowałem się. Raz, gdy wracaliśmy, Polacy na granicy nas przetrzepali - myśleli, że coś szmuglujemy. Ale poza tym to wyjazdy bez większych problemów.
Choć nadal trzeba uważać z banalnymi rzeczami. Np. nie można mieć telefonu z nawigacją na szybie, by żołnierze na blok-poście nie pomyśleli, że ich nagrywasz.
Przygniatająca większość wolontariuszy wozi pomoc do miast przy granicy z Polską. Kilku naszych rozmówców powtarza: „Magazyny we Lwowie pękają już w szwach”. Stamtąd pomoc jest dopiero rozwożona po kraju przez lokalnych aktywistów.
Taki też system przyjęła np. Fundacja Otwarty Dialog, która od początku wojny dostarcza na Ukrainę głównie pomoc dla wojsk obrony terytorialnej: noktowizory, radiostacje, drony, hełmy, a przede wszystkim produkowane we własnej manufakturze w Warszawie kamizelki kuloodporne - ponad 5 tys. sztuk.
Po 2 miesiącach wojny ODF wyliczył, że dostarczył tam 56 tys. 868 sztuk sprzętu obronnego.
Pomagaliśmy byłym amerykańskim marines w zakupie pickupów na wyjazdy do Ukrainy, a oni wspierali nas w pracy z płytami balistycznymi i dystrybucji kamizelek. Zwracają się do nas nie tylko Ukraińcy, ale również polskie organizacje, znajomi dziennikarze, a nawet politycy, którzy chcą przekazać sprzęt swoim przyjaciołom na froncie” - mówi Bartosz Kramek z ODF.
Te kamizelki chronią m.in. batalion białoruski, oddział byłych Afgańców, Tatarów Krymskich oraz... wielu korespondentów wojennych. Podczas jednego z wyjazdów z kamizelkami i sprzętem dla ukraińskiej armii, byli marines wpadli w zasadzkę. 17 marca pod Białą Cerkwią silnie ostrzelano ich auta. Jakimś cudem nikt nie zginął.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.
Komentarze