0:00
0:00

0:00

Niemcy mówią, że nowy berliński rząd od kolorów partii jest jak sygnalizacja świetlna. I nie wiadomo, jaki kolor zaświeci teraz najmocniej, zielony, żółty czy czerwony. Na razie rząd szumnie zapowiada społeczne zmiany. Część Niemców świętuje, że „czas bezruchu się kończy”. Inni wzdychają: „Już po nas!”.

Tysiące zielonych krzyży na niemieckich polach

– Czemu postawił pan zielony krzyż na polu? – pytam mężczyznę, który pali papierosa na poboczu drogi oparty o wielkie jak młyńskie koło traktora. A on wzrusza ramionami i mruczy niewyraźnie: „Proszę spytać Williego”.

Willi Kremer-Schillings jest już na emeryturze i ma czas. Prowadzi bloga, gdzie jako „rolnik Willi” opisuje problemy niemieckiej wsi, komentuje decyzje rządowe, mobilizuje do sprzeciwu i doprowadza do białej gorączki przeciwników, którzy nazywają go „Willi od pestycydów”.

– Żeby zrozumieć sytuację niemieckich rolników, proszę przyjrzeć się mojej wsi – mówi Willi. – Leży 20 kilometrów na zachód od Kolonii, w Nadrenii Północnej-Westfalii. Jeszcze 15 lat temu miała dwa i pół tysiąca mieszkańców, w tym dziesięć gospodarstw, których właściciele uprawiali ziemię, hodowali zwierzęta, sprzedawali mleko, jajka, ziemniaki. Było też kilka małych, lokalnych sklepów, gdzie robiliśmy zakupy.

A dziś? Pozostały trzy gospodarstwa, razem z moim. Nikt nie hoduje już świń, krów czy kur. Po mleko i jajka chodzimy do supermarketów. Mamy ich cztery, a do tego galerię handlową z kosmetykami, ciuchami, butami. Kto tam kupuje? Przez dziesięć lat wybudowano u nas trzy osiedla domów jednorodzinnych i liczba mieszkańców wsi się podwoiła.

– Ci nowi to miastowi – wzdycha Willi. – Pracują w Kolonii albo Düsseldorfie i gdy wracają do domu, chcą mieć spokój i ciszę. My, rolnicy, nie za bardzo pasujemy im do tego sielskiego krajobrazu. No, bo jeździmy po ulicach wielkimi maszynami i brudzimy. Bo w nocy, kiedy pracujemy – tak, musimy pracować w nocy, wtedy wynajem maszyn jest tańszy – światła kombajnów nie dają im spać. Bo nawozimy, a to śmierdzi. Takie skargi wpływają na nas do gminy.

Uli Zerger, rolnik z Weierhof w Nadrenii-Palatynacie: Prywatni inwestorzy dostają pozwolenia na farmy wiatrowe i fotowoltaiczne, skupują więc w okolicy grunty. Ich cena rośnie, a nas rolników przestaje być stać na dzierżawę ziemi. (Fot. Detlef Haag)

Willi opowiada, że frustracja narastała w nim od lat. Aż któregoś dnia opublikował na blogu gorzki list, w którym opisał sytuację w swojej wsi. W kilka dni przeczytało go i skomentowało 60 tys. osób. „W punkt! U nas jest tak samo!”, pisali.

– A co się działo po ogłoszeniu w 2018 roku Pakietu Agrarnego przez rząd, który niedawno ustąpił – uśmiecha się Willi. – Ograniczał stosowanie sztucznych nawozów i środków bakteriobójczych. Wtedy coś we mnie pękło. „Przecież to nas, rolników dobije!”, pomyślałem. Pobiegłem do sąsiadów: „Każdy ma w szopie parę desek i zieloną farbę do malowania bram. Zróbmy zielone krzyże i postawmy na polach!”.

Sąsiedzi kręcili głowami: „Co powie na krzyże Kościół?”. Poszedłem więc do domu, zbiłem dwa krzyże, pociągnąłem je na zielono i postawiłem na mojej ziemi, przy drodze krajowej. Zdjęcia wrzuciłem na blog z podpisem: „Jeden nie da rady, w grupie siła”.

Po trzech dniach na okolicznych polach stało już 10 krzyży, a po kilku tygodniach w całych Niemczech było ich 25 tysięcy. Jeden, zaraz przy autostradzie w Badenii-Wirtemberdze, miał 5 metrów wysokości. Stolarz znad Jeziora Bodeńskiego napisał, że w weekend dostał zamówienie na tysiąc sztuk.

Zielony krzyż pojawił się nawet w popularnym kryminale telewizyjnym „Miejsce zbrodni” (Tatort) – akcja filmu kręciła się wokół morderstwa ekologicznego rolnika. A Kościół? Zarówno katoliccy, jak i ewangeliccy duchowni powiedzieli: „Rozumiemy trudną sytuację rolników”.

Jako obywatel jestem przeciwny, jako konsument lecę do Aldi, bo kurczak w promocji

Gdy pytam Williego co teraz, po zmianie władzy w Niemczech i przejęciu Ministerstwa Żywności i Rolnictwa przez Partię Zielonych, ten wzdycha.

- Na razie przyglądam się. Mam wrażenie, że nikt nami nie rządzi. Wstaję rano i pytam: Gdzie jest Olaf Scholz? Co robi? Działam w jednej z grup „rolników praktyków” przy parlamencie. I napisałem do nowych władz powitalny list, że cieszę się na współpracę. Nie powiem, bym był w tym piśmie szczery (śmiech).

Zapoznałem się z programem nowej koalicji. Zakłada, że do 2030 roku ekologiczne gospodarstwa stanowić będą 30 proc. wszystkich gospodarstw w kraju. Takie plany, to można sobie zza biurka w Berlinie snuć. Dam przykład. W każdym z nas jest trochę obywatela, trochę konsumenta. Jako obywatele mówimy: „Jesteśmy przeciwni przemysłowej hodowli zwierząt i pestycydom. Chętnie zapłacimy za żywność więcej, żeby rolnikom i zwierzętom żyło się lepiej”. Ale potem do głosu dochodzi konsument: „Muszę lecieć, bo w Aldi jest promocja kurczaków po 2,40 euro za sztukę!”. To czysta schizofrenia!

Przecież wszyscy przestawilibyśmy się na ekologiczne rolnictwo, gdyby to było opłacalne. Mój syn, który przejmuje po mnie gospodarstwo, napisał o tym na studiach pracę. Z obliczeń wyszło, że jeśli zabrakłoby subwencji z UE, nie wyżylibyśmy z naszych 40 hektarów.

Na razie syn znalazł niszę i dorabia sprzedając do Francji, Szwajcarii, Maroko, a nawet Rosji specjalne podłoże dla hodowców chrząszczy.

Młodzi nie chcą żyć z ziemi. I nawet nie z powodu ciężkiej pracy czy kiepskich pieniędzy. Tu chodzi o brak społecznego uznania. Rządzi narracja, że produkty z konwencjonalnych gospodarstw są trujące i szkodliwe. Jak tak dalej będzie, to nie wiem kto zaspokoi rosnący na świecie głód – wzdycha Willi Kremer-Schillings.

Wie pani, że zabili chłopaka, bo zapytał o maseczkę?

Jak daleko sięgają wpływy Williego przekonuję się, gdy jadę drogą krajową nr 9 i na zakręcie do Gimbsheim, w kraju związkowym Nadrenia-Palatynat, mijam dwa zielone krzyże.

Ta senna zazwyczaj mieścina przeżywa właśnie oblężenie. Do pomocy ściągnięto wolontariuszy i ochotniczą straż pożarną, która już od świtu odpowiada na pytania lekko wystraszonych przyjezdnych, samochody kieruje na łąkę, a pieszych do kolejki, która wije się wzdłuż bocznej ulicy, po kilkuset metrach skręca i otacza z trzech stron wielki, betonowy plac, a potem znika w budynku, przy którym zaparkował fioletowy Szczepibus.

Gdy ściskając w dłoni, jak większość tu obecnych, żółtą książeczkę, do której rodzinni lekarze wpisują wszystkie odbyte szczepienia, ustawiam się w kolejce o 09:00 rano, jestem 326. - Zostanie pani zaszczepiona za pięć godzin - informuje mnie wolontariuszka w odblaskowej kamizelce.

Stoję w kolejce i sprawdzam dane. W pełni zaszczepionych jest 70,3 proc. Niemców. Rekord padł 9 czerwca 2021, tego dnia zaszczepiło się 1,4 mln osób.

W grudniu 2020 zapytano Niemców: „Jeśli miałaby pani/pan szansę zaszczepić się w przyszłym tygodniu, to skorzystałaby pani/pan z takiej okazji?”. 23,9 proc. odpowiedziało „na pewno nie”, a 24,1 proc. „na pewno tak”. Ale już niecały rok później – 5 października 2021 roku na to samo pytanie „na pewno tak” odpowiedziało – 85 proc., a tylko 9,7 proc. „na pewno nie”.

Przede mną tłum okutany szalikami, chustami, a nawet kocami. Wiatr niesie zapach zgniłych liści i palonych ukradkowo papierosów. Poruszamy się z prędkością czterech kroków na 15 minut. – Gdyby nie to, że w fabryce będę musiała codziennie pokazywać negatywny test, poszłabym do domu – wzdycha głośno młoda kobieta z czerwonymi włosami.

- Szkoda, że nie wzięliśmy kilku termosów z kawą, pomyśl, ile moglibyśmy dziś zarobić. W kolejce stoi już ponad 500 osób – wzdycha chłopak w czapce z daszkiem, razem z czerwonowłosą kiwają głowami w rytm niemieckiego rapu z telefonu.

Zagaduję sąsiadów: – Jeszcze nigdy nie widziałam tak cierpliwej kolejki.

– Tak, ale to nie to, co kiedyś – odzywa się kobieta w średnim wieku przytupując dla rozgrzewki nogami. – Kiedyś dużo się żartowało, ale przez pandemię ludzie zrobili się nieufni, bo a nuż ktoś obok okaże się nawiedzony. Wie pani, że facet na stacji benzynowej zastrzelił niedawno chłopaka, gdy ten zwrócił mu uwagę na brak maseczki? Człowiek teraz najlepiej czuje się w domu.

Kobieta milknie, a temat podejmuje jej towarzysz: - Czasy są podłe, rośnie inflacja, szaleje wirus, a do władzy dochodzą ludzie, którym marzą się eksperymenty społeczne. Jeszcze, nie daj Boże, wprowadzą nam dochód podstawowy! Kto to słyszał, żeby każdy dostawał 1200 euro na rękę miesięcznie bez względu na to, czy pracuje, czy nie! Przecież ten kraj za chwilę zbankrutuje!

Martwię się, bo byliśmy kiedyś państwem bogatych ludzi, a teraz ten, kto ma kasę wyprowadza się do Hiszpanii, Grecji, Portugalii. Za chwilę zostaną u nas tylko najbiedniejsi, tacy którzy sobie nie radzą albo siedzą na zasiłkach. Wtedy wszystko się zawali.

Mężczyzna odchodzi na bok, by zapalić.

– Ja bym tak nie narzekała – mówi czerwonowłosa. – Stawka godzinowa minimalnego wynagrodzenia ma wzrosnąć z 9,80 euro do 12 euro. To sporo.

– A i okazja do świętowania jest – chłopak w czapce z daszkiem puszcza oko do czerwonowłosej. – Wprowadzają legalizację zioła! Niedługo będzie u nas jak w Luksemburgu, a może nawet jak w Holandii!

Legalizacja zioła w programie partii

Na razie jednak jesteśmy w Niemczech. I to na głębokiej prowincji, dokładnie na przemysłowych przedmieściach Moguncji, tu gdzie ciągną się parterowe magazyny, szare blaszane biura, składy drewna i złomu. Wśród nich, w słabo oświetlonym murowanym budynku pamiętającym przedwojenne czasy, umościła się niewielka, ale o międzynarodowym zasięgu firma o nazwie zaczerpniętej z celtyckiej mitologii - Arvaloo.

Ma w ofercie produkty CBD. Suszone kwiaty konopi i oleje, których odbiorcami są producenci kosmetyków i branża spożywcza. Cztery lata temu założyło ją dwóch nastolatków (18 i 19 lat) zafascynowanych działaniem marihuany. Zasad biznesu uczyli się z internetu.

- O nie, tylko nie o polityce, a jeśli już to o polityce w sprawie konopi – zastrzega 23-letni dziś Florian, współwłaściciel Arvaloo, gdy próbuję pytać, na kogo głosował w parlamentarnych wyborach.

– Ja byłem za partią lewicową „Die Linke” – rzuca Tom, 24-letni pracownik Floriana. – Oni, jak i wszystkie partie poza CDU i AfD, mieli legalizację zioła w programie.

– No to jaka jest w tej chwili polityka w sprawie konopi w Niemczech? – dopytuję Floriana.

– Na razie nasza działalność obwarowana jest tysiącem regulacji i obostrzeń – wyjaśnia Florian. – Wartość THC, substancji psychoaktywnej w konopiach w naturalnych produktach z konopi musi być niższa niż 0,2 proc.. Stąd ciągłe kontrole i wiszące nad głową surowe kary. Na naszej plantacji w Szwajcarii rosną piękne kwiaty, o wspaniałym smaku, ale zawierają 1 proc. THC, dlatego nie możemy ich uprawiać tu, w kraju. Poza tym nie wolno nam się reklamować, a konkurencja na rynku jest spora.

Arvaloo na targach marihuany Mary Jane w Berlinie. Florian Glass siedzi z lewej strony. (Fot. archiwum Arvaloo).

Tom wyjaśnia mi, że na razie politycy zastanawiają się jak uregulować sprzedaż marihuany do celów rekreacyjnych, bo medyczna jest od 2017 roku do kupienia na receptę: - W tej chwili posiadanie zioła jest nielegalne, choć w wielu krajach związkowych są tzw. limity tolerancji - w Nadrenii-Palatynacie to 10 gramów i dopiero powyżej tej ilości można mówić o przestępstwie.

– Wierzycie politykom, którzy doszli do władzy i obiecują zmiany? – dopytuję.

– Nie! – wykrzykuje Tom, ale Florian gasi go wzrokiem i dodaje: - Wiem jedno, politycy potrzebują kasy na reformy, które zapowiedzieli, by wygrać wybory. A jak wyliczył niedawno profesor ekonomii Justus Haucap*, legalizacja może wnieść do budżetu dodatkowe 4,7 mld euro rocznie. To przemawia do wyobraźni. Ale nie łudziłbym się, że po konopie będziemy w Niemczech chodzić do supermarketu. Chciałbym, by było jak w USA, gdzie dorośli mogą legalnie kupować marihuanę w specjalistycznych sklepach. Jak będzie u nas, nie wiadomo. Na razie obserwujemy polityczną scenę i czekamy na kolejny ruch nowych władz.

Niezrozumiałe pisma urzędników są groźne dla syna

– Nie mogłem się zdecydować na kogo głosować w ostatnich wyborach – przyznaje Henrik (imię zmienione), pracownik średniego szczebla korporacji chemicznej w Ludwigshafen, w kraju związkowym Badenia-Wirtembergia. – Przemawiały do mnie tylko niektóre propozycje socjaldemokratów (SPD) i wybrane Zielonych.

CDU musiało dostać czerwoną kartkę, bo wielu z nas, Niemców miało dość faworyzowania wielkiego biznesu i pozorowanych reakcji na współczesne kryzysy, klimatyczne i społeczne. W końcu krzyżyk postawiłem przy Zielonych.

Czemu? Żeby w negocjacjach koalicyjnych mieli dużą siłę przebicia, a inne partie musiały liczyć się z ich głosem. Jako jedyni poważnie podeszli do zmian klimatycznych i w programie zakładają zrównoważone podejście do rolnictwa i hodowli zwierząt.

Henrik rozczarował się do SPD już w 2003 roku, gdy rząd kanclerza Schroedera wprowadził zasiłek socjalny Harz IV i hasło: „Pomagać, ale wymagać”. - Najgorsze były te opresyjne wymagania. Odczuwam je na co dzień na własnej skórze, bo jestem opiekunem prawnym dorosłego chorego syna, który musi korzystać z pomocy urzędników. Jesteśmy zupełnie bezbronni wobec systemu, który stworzyli. Proszę sobie wyobrazić, przychodzi do nas list napisany trudnym urzędowym językiem powołujący się na tysiące paragrafów. Nawet zdrowy człowiek jak go przeczyta, czuje się zagubiony, malutki, i ma wrażenie, że coś przeskrobał. Bo każdy taki list brzmi jak groźba. A jeśli czegoś nie zrozumiem, a przez to uchybię przepisom, zaraz wstrzymują zasiłek dla syna, naliczają kary i wzywają nas na dywanik. Potrzebuję ciągłej pomocy prawnika, żeby nie szkodzić synowi. Tak, to kosztuje i czas i pieniądze.

– Politycy, którzy wprowadzili Harz IV powtarzali przez lata, że tylko ci, co pracują mają prawo do pomocy – wzdycha Henrik. – Moim zdaniem chodziło jedynie o zapewnienie państwu taniej siły roboczej. Job Center i urząd socjalny żądali, by ich podopieczni byli dyspozycyjni 24 godziny na dobę. Zmuszani byli do podejmowania najgorszych prac, często poniżej kwalifikacji i za nędzne grosze.

Z grubego segregatora z naklejką Urząd Henrik wyjmuje pismo z wyliczeniem zasiłku socjalnego. Z 446 euro miesięcznie, 155,8 euro jest na jedzenie, a 37,2 euro na ubrania i buty.

– Te kwoty oznaczają w Niemczech życie na granicy egzystencjalnego minimum – tłumaczy mi Henrik. – Koalicja „świateł drogowych” obiecała podwyżkę, ale chyba się wycofali, bo od stycznia zasiłek wzrósł o 3 euro. Na razie zmieniono nazwę z Harz IV na Bürgergeld, „pieniądze obywatelskie”. Chodzi o to, by najsłabsi nie czuli, że żyją z łaski i są napiętnowani. Ale co ważne, nowy rząd zobowiązał się, że do końca 2022 roku urzędnicy nie będą stosowali żadnych sankcji wobec ludzi, którzy zapomnieli się do urzędu stawić, czy wykonać jakiegoś nakazu. Na początek dobry i taki krok.

Solidarność rolnika z konsumentem w Nadrenii-Palatynacie

– Myślisz, że idą dla was lepsze czasy? – pytam Uliego Zergera ze wsi Weierhof, właściciela ekologicznego gospodarstwa ze 150-letnią tradycją.

– U nas w Nadrenii-Palatynacie, zielono-żółto-czerwona koalicja rządzi od lat – kręci głową Uli Zerger. – I na razie nie odczuliśmy żadnych zmian. A to, co rzuca się w oczy, to rosnący wpływ wielkiego biznesu. Prywatni inwestorzy dostają pozwolenia na farmy wiatrowe i fotowoltaiczne, skupują więc w okolicy grunty. Ich cena przez to rośnie, a nas rolników przestaje być stać na dzierżawę ziemi. Dlaczego nie wykorzystuje się dachów do masowych instalacji baterii słonecznych? Ziemia przecież jest potrzebna do życia jak woda i powietrze.

Eva i Uli przekażą swoje ekologiczne gospodarstwo Melani i Markusowi. (Fot. archiwum rodzinne)

Uli przedstawia mi dwudziestoparoletniego Markusa Reisle, który właśnie zagląda do salonu. Poznał go kilka lat temu, gdy Markus podczas studiów na akademii rolniczej przyjechał do niego na praktyki. – Akurat zacząłem myśleć o emeryturze i rozglądać się za następcą – mówi Uli.

– Nie mamy z żoną dzieci, a żal gospodarstwo sprzedawać. O, tu zasiadała kiedyś moja wielopokoleniowa rodzina, 12 osób z pracownikami! – Uli pokazuje mi długi na pół pokoju, masywny stół. – No i Markus ze swoją partnerką Melani zdecydowali się przejąć nasze gospodarstwo. Przepisałem je więc na fundację, od której będą mogli je dzierżawić. Dzięki temu mają łatwiejszy start.

- Nowy minister rolnictwa jest z Partii Zielonych. Jasne, że to cieszy. – Markus Reisle siada przy długim stole. – Tylko ma mało realistyczne plany. Chce na przykład potroić ilość ekologicznych gospodarstw (z 10 proc. do 30 proc.) w osiem lat. A o zmianie zdecyduje przecież rynek, czyli konsumenci. Niemcy, którzy 15,5 proc. dochodów przeznaczają na jedzenie, napoje i papierosy, nie chcą na razie wydawać więcej. Wolą pojechać na urlop dwa razy w roku, kupić drogie auto i elektroniczne gadżety.

Uli Zerger: Powinniśmy uczyć się podejścia do żywności od Francuzów. Przecież tu nie chodzi o przyjmowanie pewnej ilości kalorii, ale o przyjemność, zdrowie i odpowiedzialność za świat. (Fot. archiwum rodzinne).

Przyglądam się szczęśliwym kurom grasującym po łące, na której stoi elektroniczny mobilny kurnik. A najbardziej zadziwia mnie sklep Markusa i Melani z ekologicznym jedzeniem. I nie chodzi o asortyment, ale o zaufanie. W sklepie nie ma sprzedawców, klienci sami wybierają produkty z półek, a pieniądze wrzucają do puszki lub rozliczają się przez aplikację internetową.

- Powinniśmy uczyć się podejścia do żywności od Francuzów – mówi Uli. - Przecież tu nie chodzi o przyjmowanie pewnej ilości kalorii, ale o przyjemność, zdrowie i odpowiedzialność za świat. Jesteśmy społeczeństwem dobrobytu i większość z nas ma swobodę decydowania, na co chce wydać pieniądze. Tymczasem wielu moich rodaków montuje w swoich luksusowych domach kuchnie za 20-30 tys. euro, ale gdy zajrzysz do ich wypasionej lodówki, znajdziesz produkty marnej jakości. Symbolem statusu są meble kuchenne, a nie jedzenie. Zresztą wystarczy spojrzeć na parking pod dyskontem z najtańszymi produktami. Stoją tam niezłe fury. No, ale nie możemy ciągle narzekać. Musimy radzić sobie niezależnie od polityki władz.

- Udaje wam się? – pytam z niedowierzaniem.

- Na wsiach funkcjonuje wiele alternatywnych modeli, jeden z nich wdrożyli moi koledzy, nazywa się solidarnościowy - opowiada Uli. - Właściciele gospodarstw zapraszają swoich klientów, tak od 150 do 200 osób, do długoterminowej współpracy. I raz w roku na spotkaniu proszą o określenie ile euro miesięcznie chcą przeznaczyć na jedzenie – na chleb, warzywa, owoce, zboża, mleko, sery, mięso. Każdy anonimowo zapisuje na kartce sumę i wrzuca do skrzynki. Jedni mogą wydać dwa tysiące euro w roku, inni mniej. Rolnicy podsumowują te deklaracje i wiedzą na co mogą liczyć, jakich potrzebują produktów i ile. Ich klienci z kolei mają zapewnione zdrowe i świeże jedzenie ze sprawdzonego źródła. A jeśli z powodu suszy czy powodzi rolnikowi powinie się noga, klienci nie przestają go wspierać. Stąd ta solidarność w nazwie modelu.

– To patrzycie w przyszłość z optymizmem? – dopytuję Uliego i Markusa.

Cisza. Wzdychają, a potem wybuchają śmiechem.

Cieszę się, że paragraf 219a trafi do kosza

– A we mnie wraz ze zmianą władzy wstąpiło mnóstwo nadziei! – mówi Kristina Hänel, lekarka z kilkudziesięcioletnim stażem z Gießen w Hesji. – Czuję również pozytywną energię wokół mnie, wśród pacjentów i znajomych.

O Kristinie Hänel lekarce z Gießen zrobiło się w Niemczech głośno, gdy sąd skazał ją na 6000 euro grzywny, bo na stronie jej prywatnej przychodni pośród innych oferowanych zabiegów była aborcja. (Fot. archiwum prywatne).

O Kristinie Hänel zrobiło się w Niemczech głośno, gdy w 2016 roku sąd skazał ją na 6 000 euro grzywny, bo na stronie internetowej jej prywatnej przychodni pośród innych oferowanych zabiegów była aborcja. Odtąd lekarka z Gießen jest symbolem walki z paragrafem 219a kodeksu karnego, który zakazuje reklamy terminacji ciąży, a za taką jeszcze do niedawna uważano nawet informację o zabiegu na stronach www lekarzy.

– Co tak panią cieszy? – pytam.

– Bo umowa koalicyjna nowego rządu zakłada wykreślenie paragrafu 219a. Dzięki temu pacjentki, w większości już matki, nie będą pozbawione prawa do rzetelnej informacji, tylko dlatego, że są w niechcianej ciąży! Proszę sobie wyobrazić – mówi Kristina Hänel – że przed zabiegiem, podczas obowiązkowych konsultacji w poradni zdrowia rodzinnego, kobiety dostają namiary na przykładowo 10 przychodni, w których rzekomo wykonywana jest aborcja.

Mówię „rzekomo”, bo pacjentki, które do mnie trafiają, dzięki temu, że moje nazwisko pojawia się często w prasie, opowiadają później, że gdy dzwonią pod podane numery słyszą, że są morderczyniami. Okazuje się, że ktoś nie sprawdził, czy te telefony są jeszcze aktualne. Teraz gdy zmieni się prawo, każdy będzie mógł bez problemu znaleźć poradnię i umówić się na zabieg, a lekarze przestaną się bać prześladowań. Zresztą sprawa nękania medyków i pacjentów też jest w umowie koalicyjnej. Niektóre z działań przeciwników aborcji zaczną w końcu podlegać karze. To wielka zmiana, bo do tej pory prawo chroniło jedynie fundamentalistów.

Kristinę Hänel cieszą też zmiany zasad finansowania aborcji. – Wiem od pacjentek, że zdarzały się urzędniczki z kasy chorych, które zamiast zająć się papierkową robotą i zwrotem kosztów za zabieg, wypytywały kobiety dlaczego chcą usunąć płód, a nie oddać dziecka do adopcji! Przecież takie pytanie brzmi jak szantaż!

Hänel czeka na zmiany na uczelniach medycznych. – Studenci, którzy do tej pory uczyli się usuwania ciąży od aktywistów z fundacji Papaya czy Doctors for Choice, będą mieli takie warsztaty w programie studiów.

– To szykują się spore zmiany – mówię z nieukrywaną zazdrością.

– Nie uratujemy przecież świata hołdując przestarzałym wartościom – mówi Kristina Hänel. –Czas chowania głowy w piasek minął. Wierzę, że wiele rzeczy zmieni się na lepsze. I choć jestem tylko małym trybikiem, to staram się jak mogę, by ta przepiękna machina, jaką jest demokracja, mogła funkcjonować bez zgrzytu.

*Badanie opublikowane przez Düsseldorf Institute for Competition Economics (DICE) oraz Heinrich Heine University w Düsseldorfie

;
Na zdjęciu Joanna Strzałko
Joanna Strzałko

Reporterka i tłumaczka. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i Polskiej Szkoły Reportażu. . Współpracuje z OKO.press, Gazetą Wyborczą, Dużym Formatem, Charakterami, weekend.gazeta.pl i Magazynem Goethe Institut. Trzykrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.

Komentarze