Wygrana Bidena z dużą przewagą oznaczałaby przewrót w amerykańskiej polityce i sprowadzenie Partii Republikańskiej do roli partii mniejszościowej na wiele kadencji. Ale bardziej prawdopodobny jest wielki kryzys konstytucyjny, jeśli różnice między Bidenem i Trumpem będą niewielkie
Oto trzy najbardziej prawdopodobne wyniki amerykańskich wyborów - pisze dla OKO.press Josh Pacewicz (1980), profesor socjologii na Brown University. W ostatniej książce „Partisans and Partners: The Politics of the Post-Keynesian Society” opisuje radykalną polaryzację amerykańskiej sceny politycznej spowodowaną oddolną zmianą w partiach
Najbardziej oklepanym zdaniem (cliché) w obecnej kampanii wyborczej w USA jest twierdzenie, że to najważniejsze wybory w całym naszym życiu. Po czterech latach rządów Trumpa i ośmiu miesiącach pandemii, to stwierdzenie wydaje się jednak trafne.
Wybory 3 listopada 2020 mogą przynieść trzy możliwe wyniki, z których każdy może spowodować przełom w amerykańskiej polityce - od trwałej utraty władzy przez Partię Republikańską do wielkiego kryzysu konstytucyjnego.
Są też pewniki. Na przykład to, że Donald Trump jest znacznie mniej popularny od swoich poprzedników. W 2016 przegrał w głosowaniu powszechnym z kandydatką Demokratów Hilary Clinton o 2,8 mln głosów czyli o 2,1 pkt. proc. Ale amerykańscy prezydenci wybierani są systemem elektorskim, w którym „zwycięzca bierze wszystko” w poszczególnych stanach. Trump uzbierał sobie zwycięstwo w kolegium elektorów niewielkimi przewagami w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin.
W przeszłości, tuż po wyborach prezydenci cieszyli się krótkimi okresami poparcia obu wielkich partii - Demokratycznej i Republikańskiej, ale Trumpowi nigdy nie udało się przekroczyć czterdziestukilku procent. Jeszcze słabiej było podczas pandemii, gdyż wyborcy obu partii kiepsko oceniali reakcję Trumpa na ten kryzys.
Według uśrednionych sondaży RealClearPolitics czy BBC - Joe Biden, reprezentujący partię Demokratów, wyprzedza Trumpa 9 punktów procentowych.
Mimo tak dużej sondażowej przewagi przegrana Trumpa wcale nie jest pewna. Ma on nadal poparcie wśród swojego kluczowego elektoratu w regionach wiejskich i ludzi w trudnej sytuacji ekonomicznej.
Chociaż Biden ma większą przewagę w sondażach ogólnokrajowych niż Hilary Clinton miała w 2016, to w kilku kluczowych stanach ta przewaga jest kilka dni przed wyborami mniejsza niż wtedy.
Co więcej, w 2016 sondaże nie doszacowały ogólnokrajowego poparcia dla Trumpa o 4 pkt. proc., a w tych stanach, w których wygrał z minimalną przewagą - aż o 7 pkt proc.
Podobna sytuacja może nas czekać w tych wyborach: Trump przegra w głosowaniu powszechnym, ale zwycięży poprzez utrzymanie małej przewagi we właściwych stanach.
Tak więc niewielkie wahania liczby głosów w poszczególnych stanach mogą przełożyć się na radykalnie odmienne losy amerykańskiej polityki.
Oto analiza trzech najbardziej prawdopodobnych wyników:
Chociaż ten scenariusz byłby najbardziej zaskakujący, jest też najłatwiejszy do analizy.
Republikanie utrzymaliby najprawdopodobniej Senat (choć nie jest to do końca pewne, bo równocześnie z wyborami prezydenckimi wybierana jest jedna trzecia Senatu i cała Izba Reprezentantów), ale Demokraci zachowaliby kontrolę nad Izbą Reprezentantów, ponieważ miejsca w niej przyznawane są zgodnie z liczbą mieszkańców.
Ten scenariusz, znany jako „podzielone rządy”, najprawdopodobniej sparaliżowałby proces legislacyjny. Trump mógłby dalej atakować i odbierać finansowanie ciałom wykonawczym, których zadaniem jest ochrona i regulacja środowiska, praw obywatelskich i praw konsumenckich.
Jego administracja mogłaby dalej praktykować drakońską politykę imigracyjną z rozdzielaniem dzieci imigrantów od rodziców na granicy.
Pozostałaby "twitterowa" polityka zagraniczna, a rząd dalej krytykowałby NATO, podczas gdy Trump pozowałby do zdjęć z władcami, takimi jak Władimir Putin czy przywódca Korei Północnej Kim Jung II. Byłby to polityczny odpowiednik domu pogrążonego w chaosie, ale nie nastąpiłaby żadna zmiana w konstytucyjnej strukturze Stanów Zjednoczonych.
W tym scenariuszu Trump kontynuowałby najprawdopodobniej swoją schizofreniczną strategię dotyczącą pandemii COVID-19, która oscyluje pomiędzy zaprzeczaniem, że wirus to poważny problem, obiecywaniem cudownych lekarstw i szczepionek, i wspieraniem strategii osiągnięcia „odporności stadnej” poprzez niepohamowane rozprzestrzenianie się wirusa.
Zatem to gubernatorzy poszczególnych stanów byliby nadal pierwszą linią obrony przed koronawirusem, tak jak przez ostatnie osiem miesięcy, co oznaczać będzie kontynuację różnych strategii antykowidowych i ich nierówne rezultaty.
Największy długofalowy wpływ miałoby to na polityczną kulturę Stanów Zjednoczonych. Amerykańscy politycy już od dawna mobilizują białych wyborców za pomocą obietnic ("dog whistles" - gwizdki na psy) - że zajmą się likwidowaniem społecznych patologii jak przestępczość czy miejskie zamieszki, które, chociaż są teoretycznie niezależne od kwestii rasowych, wyborcy kojarzą z Czarnymi Amerykanami lub Latynosami.
Trump jednak wzniósł tę retorykę na nowy poziom nazywając imigrantów z Meksyku mordercami i gwałcicielami, oraz sugerując, że policjanci mogliby strzelać do demonstrantów Black Lives Matter, protestujących przeciwko policyjnej brutalności.
Taka retoryka już stworzyła sytuację typową dla niestabilnych demokracji, w której samozwańcze "straże obywatelskie" uciszają rządowych krytyków przemocą, przy milczącym wsparciu Trumpa, który odmawia potępienia ich taktyk.
Członkowie jednej z tak zwanych „milicji” strzelali niedawno z karabinów automatycznych do protestujących w stanie Wisconsin, gdzie zabili dwóch i poważnie ranili wielu demonstrów. Członkowie innej grupy zostali zatrzymani za planowanie porwania i zamordowania Gretchen Whitmer, gubernator Michigan, która często krytykuje Trumpa.
Ponowny wybór Trumpa oznaczałby więc jeszcze więcej tego, co znamy już z tej kadencji. Jednak z drugiej strony, podstawowe struktury amerykańskiej demokracji pozostałyby nienaruszone i dałyby Partii Demokratycznej wiele możliwości do ograniczania władzy federalnej na poziomie stanowym i lokalnym.
Jest to najniebezpieczniejszy scenariusz ze wszystkich, ponieważ zarówno Demokraci jak i Republikanie zakwestionowaliby wtedy wynik wyborów.
W Stanach Zjednoczonych rząd federalny nie odgrywa żadnej roli w organizacji wyborów. Amerykańscy prezydenci wybierani są przez Kolegium Elektorów, a elektorów wybiera się w każdym stanie oddzielnie. Mamy więc praktycznie 50 oddzielnych kampanii wyborczych.
W danym stanie wszystkie głosy elektorskie bierze ten kandydat, który zwycięża. A organizacja wyborów rozdzielana jest pomiędzy władze stanowe, okręgowe i municypalne. A te są kontrolowane przez przeciwne sobie partie i nie zgadzają się ze sobą co do legalności poszczególnych procedur wyborczych.
W kluczowych stanach, takich jak Pensylwania, Georgia i Teksas, republikańskie władze stanowe nadzorują wybory, ale lokale wyborcze w dużych miastach zarządzane są przez urzędników wyznaczonych przez Demokratów.
Ci urzędnicy często prowadzą politykę mającą na celu ułatwienie dostępu do głosowania, między innymi poprzez ustanawianie dodatkowych lokali wyborczych i wydłużanie godzin ich otwarcia. Przeciwstawiają się temu Republikanie, gdyż większa liczba wyborców oznacza większy udział młodych ludzi, wyborców o innym kolorze skóry oraz innych przedstawicieli kluczowego dla Demokratów elektoratu.
Tę sytuację zaostrzyła pandemia koronawirusa, ponieważ niektóre jurysdykcje rozszerzyły możliwość głosowania korespondencyjnego, które było do tej pory ogólnodostępne tylko w paru amerykańskich stanach.
Trump bagatelizował zagrożenie jakim jest COVID-19 i zachęcał swoich zwolenników do głosowania osobiście, więc to zwolennicy Demokratów wysłali najwięcej głosów pocztą.
Oznacza to, że wiele stanów doświadczy „niebieskiego przesunięcia” (od kolorów reprezentujących partie, czerwony to Republikanie, a niebieski Demokraci) po dniu wyborów:
Donald Trump może prowadzić po zliczeniu głosów oddanych osobiście, ale gdy zaczną schodzić głosy oddane pocztą, wynik zacznie zmieniać się na korzyść Joe Bidena.
Donald Trump już zapowiedział, że w takim przypadku jego prawnicy zakwestionują wybory i zażądają, aby stany unieważniły pozostałe karty do głosowania.
Na przekór faktom twierdzi, że głosowanie korespondencyjne jest podatne na oszustwa i często powtarza dawno już obaloną historię o przewoźnikach pocztowych wrzucających karty do głosowania do rzeki.
W Houston, największym mieście stanu Teksas, Republikanie zażądali, by sąd unieważnił ponad 100 tysięcy głosów oddanych z samochodów w lokalu wyborczym „drive-through”, zorganizowanym przez należące do Demokratów okręgowe władze w celu zachęcania do głosowania tych, którzy obawiają się zarażenia koronawirusem.
(Podczas wyborów do Senatu w 2018 roku, o zwycięstwie w Teksasie zadecydowało zaledwie 220 tysięcy z 8 milionów głosów).
W wielu innych stanach Republikanie też poprzez pozwy sądowe chcą powstrzymać władze okręgowe przed zliczaniem głosów, które nadejdą po dniu wyborów.
Jeśli wyniki w jednym z kluczowych stanów będą niejednoznaczne, całe wybory mogą zależeć od tego, co sądy zdecydują w tych sprawach.
W przeszłości takie impasy były rozstrzygane przez Sąd Najwyższy, tak jak na przykład podczas wyborów w 2000 roku, kiedy to właśnie sąd ogłosił zwycięstwo Republikanina George'a Busha nad Demokratą Alem Gorem, gdy zdecydował, że nie będzie powtórnego przeliczenia głosów na Florydzie. Jednakże tym razem Demokraci kwestionują legalność rozstrzygnięć sądowych.
Tuż przed tegorocznymi wyborami, w październiku 2020, Trump nominował do Sądu Najwyższego Amy Coney Barret na miejsce zmarłej Ruth Bader Ginsburg (sędziowie zasiadają w tym sądzie dożywotnio). Senat, w którym większość mają Republikanie, zatwierdził tę nominację.
Wszystko jest zgodne z prawem, ale złamany został obyczaj, że w roku wyborczym urzędujący prezydent powstrzymuje się przed nominowaniem nowych sędziów do Sądu Najwyższego.
W 2016 Barack Obama nominował sędziego Merricka Garlanda do Sądu Najwyższego, dziewięć miesięcy przed wyborami, ale Republikański Senat zablokował tę nominację. Wielu Demokratów, w tym sam Joe Biden, publicznie dawało do zrozumienia, że może nastąpił czas, by „dopakować Sąd Najwyższy” (więcej o tym za chwilę).
Łącznie z Amy Coney Barett Republikanie nominowali już sześciu z dziewięciu sędziów Sądu Najwyższego. Jeśli wynik wyborów nie będzie jednoznaczny, Demokraci raczej nie zaakceptują sądu jako bezstronnego arbitra, co wytworzy kryzys konstytucyjny bez jasnego rozwiązania.
W takim wypadku partia Republikańska stanęłaby przed kryzysem egzystencjalnym. Przewaga 9 punktów procentowych to przytłaczająca większość według amerykańskich standardów i najprawdopodobniej oznaczałoby to też, że Demokraci mieliby większość zarówno w Senacie jak i Izbie Reprezentantów, co stanowiłoby rzadką okazję do przeprowadzenia własnej legislacji.
Pod pewnymi względami zwycięstwo Bidena oznaczałoby powrót do spokojniejszej polityki i atmosfery z czasów rządów Obamy, podczas których Biden obejmował stanowisko wiceprezydenta.
Joe Biden zobowiązał się ponownie umocnić relacje z tradycyjnymi sojusznikami takimi jak NATO i przywrócić społeczny liberalizm - mówiąc jego słowami, idzie o odzyskanie „Duszy Ameryki”.
Ale nowe programy społeczne są mało prawdopodobne, gdyż Biden wygrał prawybory Demokratów jako kandydat umiarkowany i obiecuje jedynie stopniowe reformy.
Przytłaczająca wygrana Bidena mogłaby też być zapowiedzią upadku partii Republikanów.
Elektorat wyborczy Trumpa składa się prawie całkowicie z białych Amerykanów, zwłaszcza tych z mało zamożnych regionów, którzy okazali się wyjątkowo otwarci na apele Trumpa odwołujące się do nostalgii, anty-kosmopolityzmu, ksenofobii i teorii spiskowych.
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych dochodzi do demograficznej przemiany - obecnie nie biali obywatele to 25 procent populacji, a demografowie przewidują, że
do roku 2050 Afroamerykanie, Latynosi i Amerykanie pochodzenia azjatyckiego będą stanowić połowę populacji.
To sugeruje naturalny przyrost elektoratu Demokratów, który składa się z wyborców o innym kolorze skóry niż biały, pracujących zawodowo białych mieszkańców miast i ciągle malejącego odsetka białych związkowców w kilku stanach.
Znaczna wygrana Bidena byłaby prawdopodobnie punktem zwrotnym. W trakcie wyborów do Senatu i Izby Reprezentantów w 2018, Republikanie ledwo wygrali w stanach takich jak Georgia (wygrana o 1 pkt proc.) czy Teksas (3 pkt.), w których rozwijające się miasta takie jak Atlanta, Houston i Austin zapełniają się migrantami zawodowymi.
Przy znaczącej wygranej Bidena, Georgia i Teksas przeszłyby prawdopodobnie w ręce Demokratów, możliwe, że już na zawsze.
Bez silnej kontroli nad południowymi stanami, Republikanie nie mieliby szans na wygranie kolejnych wyborów prezydenckich. A zwycięstwo Joe Bidena w tych stanach wiązałoby się z wyborem takich oficjeli stanowych, którzy będą ułatwiać dostęp do głosowania, co zacementowałoby przewagę Demokratów.
Co więcej, Demokraci otwarcie planują stosowanie ostrych taktyk konstytucjonalnych. Jedną z możliwości jest dodanie dwóch nowych stanów - Puerto Rico i Waszyngtonu w Dystrykcie Kolumbii - które obecnie nie mają przedstawicieli w Kongresie. To stworzyłoby cztery nowe miejsca w Senacie, które prawie na pewno trafiłyby w ręce Demokratów, tym samym eliminując przewagę Republikanów w wyżej izbie ustawodawczej.
Demokraci otwarcie mówią również o “dopakowaniu” Sądu Najwyższego poprzez dodanie nowych sędziów lub ograniczenie kadencji sędziów obecnie w nim zasiadających. Joe Biden popierał w przeszłości ten pomysł, ale ostatnio odmawia opinii.
Jednak nawet bez takich taktyk, przytłaczająca wygrana Joe Bidena zmieniłaby krajobraz amerykańskiej polityki na zawsze. Sprowadziłaby partię Republikanów do roli partii mniejszościowej na stałe.
Tłumaczenie: Victoria Vogt
Komentarze