"Lekarze mówią, że jeśli coś ci się stanie, źle się poczujesz, będziesz miała krwotok, to masz nie wracać i nikomu nie mówić. Jeśli lekarz popełni błąd, zostaniesz z tym sama". Na 8 marca publikujemy fragment książki "Aborcja jest" Katarzyny Wężyk
"Autor projektu, zwanego przez ulicę, od nazwiska rumuńskiego dyktatora, który zakazał antykoncepcji i aborcji, „lex Ceaușescu”, senator Walerian Piotrowski („Pryncypialny do braku poczucia humoru. Wyśle człowieka na stos, gdy uzna, że to konieczne dla zbawienia grzesznej duszy”, pisała Lidia Ostałowska),
zaproponował całkowity zakaz. Jeśli donoszenie ciąży zagrażało życiu kobiety, o tym, kogo ratować – ją czy płód – miał decydować lekarz.
Pytany, co jeśli po zaostrzeniu prawa kobiety znów będą usuwać ciąże pokątnie i umierać, Piotrowski odparł: »Może się coś takiego zdarzyć, ale to nie będą ofiary ustawy, to będą ofiary naruszenia zasady moralnej i prawnej«”.
W Dzień Kobiet publikujemy fragmenty książki Katarzyny Wężyk "Aborcja jest" (wyd. Agora)*, która ukaże się 10 marca 2021. Autorka opisuje nie tylko historie kobiet, które dokonały aborcji, ale też historię aborcji - od starożytności do dziś.
Poniżej historie dwóch kobiet - Agnieszki i Idy, a także część rozdziału o tym, jak wprowadzano zakaz aborcji po 1989 roku.
OKO.press też daje głos kobietom, które dokonały aborcji w naszym cyklu "Miałam Aborcję" .
Zaliczyliśmy wpadkę, kiedy drugie dziecko miało rok. Ledwo skończyłam karmienie. Druga ciąża była ciężka, poród też. Do tego córka noc w noc, jak w zegarku, co trzy godziny nas budziła. Byłam wrakiem i absolutnie nie wyobrażałam sobie, że jeszcze raz mogłabym przez to przejść. No i nasza rodzina była pełna. Nie mieliśmy warunków dla kolejnego dziecka: mieszkanie i rezerwy finansowe nie są z gumy, nie rozciągnęłyby się. I mąż, i ja widzieliśmy już przy drugim, jak wiele czasu i uwagi musieliśmy zabrać pierwszemu.
Nie potwierdzałam wyniku testu ciążowego u ginekologa – bałam się, że jeśli zrobię USG, to już nie będzie moja tajemnica. Zrozumiałam, jak czuje się kobieta w kraju, w którym prawo kryminalizuje aborcję. Jak w pułapce. Moje państwo zrobiło ze mnie przestępczynię, osobę, która musi się ukrywać. To był koszmar. A największym koszmarem była myśl, że będę musiała tę ciążę donosić.
Zaczęliśmy szukać rozwiązań w internecie. Dziewczyny z Women on Waves powiedziały, że mogą nam wysłać tabletki, ale nie gwarantują, że dotrą na czas, bo właśnie wtedy dzielni celnicy zaczęli przejmować takie przesyłki. No i bałam się aborcji w domu. Na wczesnym etapie tabletki niby są idealnym rozwiązaniem, no i najtańszym, ale co jeśli dostanę krwotoku? I będę musiała pojechać do szpitala?
Teoretycznie kobiety nie są za aborcję karane, ale znam historie poniżania przez lekarzy, grożenia policją, więc narażanie się na to, kiedy jesteś w stanie potwornego stresu, jest dodatkowym horrorem.
Zaczęliśmy więc pytać wśród przyjaciół. Szybko okazało się, że dużo koleżanek miało taki zabieg, ale ich opowieści nie zachęciły mnie do podziemia aborcyjnego. Lekarze mówią ci, że jeśli coś ci się stanie, jeśli źle się poczujesz, będziesz miała krwotok, to masz nie wracać i nikomu nie mówić. Jeśli lekarz popełni błąd, jesteś z tym sama. Nie możesz się na niego powołać.
Niektóre czekały do ostatniej chwili na wezwanie karetki, tak się bały. To przerażające: narażanie życia i zdrowia ze strachu przed państwem. Nie chciałam znaleźć się w takiej sytuacji.
Została Słowacja. W klinice odebrała miła pani mówiąca płynnie po polsku. Oczywiście, nie ma problemu, można przyjechać. Zabieg umówiłam na pięć dni po tym, gdy zrobiłam test, i powiem ci, że każdy dzień był torturą. Na szczęście miałam wsparcie rodziny – rodzice wiedzieli, zajęli się dziećmi – i przyjaciół, którzy nas zawieźli i odwieźli.
Małe miasteczko, sympatyczne, nie pamiętam nawet nazwy. Prywatna klinika w dużej starej willi, cała obsługa mówiła po polsku. Lekarz nam powiedział, że najwięcej pacjentek przyjeżdża z Polski. Nawet podczas naszej rozmowy zadzwoniła Polka.
Po zabiegu dostałam zalecenia, lekarstwa, spis tego, jakie symptomy byłyby niepokojące, i telefon do lekarza. Powiedział, że gdyby coś się działo, to mamy dzwonić o każdej porze. Superbezpieczne, superludzkie działanie. Zwłaszcza po tygodniu horroru, słuchania kolejnych strasznych historii, ustalania, czego nie można i komu nie można powiedzieć – a tu jesteś w klinice, gdzie lekarz traktuje cię z szacunkiem i rozumie, że masz prawo do każdej decyzji, jeśli dotyczy twojego zdrowia.
Wmawianie ludziom, że po aborcji będziesz czuć to i tamto – jeśli wiesz na pewno, że nie chcesz być w ciąży, czujesz ulgę. Gigantyczną ulgę, jakbym się uratowała z pułapki. Bo ciąża fundamentalnie zmienia życie. A ta niechciana zmienia je w kierunku, w którym nie chcesz go zmieniać.
Nasze państwo upokarza i dręczy kobiety w imię przekonań religijnych. Nie uważam, że zarodek powinien mieć te same prawa, co dorosły człowiek, i nie mam wątpliwości, że to decyzja kobiety, czy chce ciążę przerwać. Nie czyni nikomu krzywdy, bo nie ma żadnej świadomej istoty, która by cierpiała. Przerwanie ciąży do 12. tygodnia nie jest dla mnie etycznym dylematem.
Nasza historia jest dość przewrotna i romantyczna zarazem. Wszystko potoczyło się bardzo szybko: poznaliśmy się w marcu 2018 roku, dokładnie 7 marca, aborcję mieliśmy 13 kwietnia. Niecały miesiąc później znowu byłam w ciąży. Jesteśmy razem, mamy prawie dwuletnie dziecko, psa. Bardzo się kochamy. Pewnie kiedyś weźmiemy ślub.
Kiedy poznaliśmy się z Jonaszem, to był strzał, zakochaliśmy się w sobie natychmiast. Zaszliśmy w ciążę, bo – cóż, sporadycznie się zabezpieczaliśmy, namiętność brała górę. Wcześniej raczej nie zdarzało mi się uprawiać seksu bez zabezpieczenia. Tutaj może zadziałał instynkt?
Zrobiłam test, bo spóźniał mi się okres. Wynik pozytywny. A ja nigdy nie widziałam się w roli matki, dzieci mnie nie kręciły. Jonasz powiedział, że uszanuje każdą moją decyzję i będzie mnie wspierać. Zdecydowałam: usuwamy.
Wyszukaliśmy w Google fundację Girlinneed, która wysyła tabletki. Wypełniłam ankietę: maksymalnie piąty tydzień ciąży, 29 lat, ogólny stan zdrowia zdrowia OK, waga 55 kilogramów. Zrobiliśmy przelew – około 250 złotych, zapłaciliśmy po połowie. Kilka dni później kurier przywiózł przesyłkę: zwykła szara koperta, nadawca typu Jan Kowalski, w środku kilka tabletek i karteczka z instrukcją. Czekaliśmy z aborcją do weekendu, żeby nie zajmować się innymi rzeczami.
Fizycznie naprawdę źle to zniosłam. To był chyba najgorszy dzień w moim życiu – czułam się fatalnie, bolał mnie brzuch, wymiotowałam, miałam rozwolnienie – i to jest bardzo delikatne określenie na to, co się ze mną działo. Mdlałam na sedesie. Leciało ze mnie z każdej strony.
Tabletki bierze się partiami, co kilka godzin, więc cały proces trwa pół dnia. W przerwach między kolejnymi dawkami chciało mi się wymiotować, więc musiałam połykać własne wymiociny, żeby nie zwrócić tabletek.
Jonasz sprawdzał na forach, gdzie dziewczyny dzieliły się swoimi doświadczeniami aborcji farmakologicznej, czy to normalne. Pisały, że u niektórych to tylko lekki ból brzucha, inne mdleją i wymiotują. No niestety, przytrafił mi się hardkorowy scenariusz. Nie chcę nikogo straszyć, ale dobrze wiedzieć, czego można się spodziewać.
Czy bałam się, że coś poszło nie tak? Trochę. Najbardziej tego, że będę musiała jechać do szpitala. Wyobrażałam sobie izbę przyjęć i te stygmatyzujące spojrzenia – „to ta od aborcji”.
Jonasz był przy mnie cały czas, widział, przez co przechodzę. Siedział pod drzwiami, zaglądał, podawał wodę, uczestniczył w tej całej mało romantycznej fizjologii. I został. Nigdy nikt nie oglądał mnie w takim stanie, a już na pewno nie po tak krótkim czasie znajomości. Kilka dni później powiedziałam mu, że przez to wszystko, co razem przeszliśmy, mam pewność, że jest właśnie tą osobą, z którą chcę być. Ta sytuacja, paradoksalnie, nas wzmocniła.
Dlatego gdy po miesiącu okazało się, że jestem znowu w ciąży, zdecydowaliśmy się urodzić. Wiem, że to raptem kilka tygodni różnicy, ale przez taki czas naprawdę dużo może się zmienić, i w głowie, i w relacji.
Po raz pierwszy w życiu miałam poczucie bezpieczeństwa, prawdziwego partnera obok i świadomość, że w razie potrzeby ktoś nie zwieje i zaopiekuje się mną. Nami. W posiadaniu dziecka zawsze odstraszało mnie to, że koniec końców to na mnie spadnie odpowiedzialność i to ja będę musiała się poświęcać. Relacja z Jonaszem uświadomiła mi, że nie muszę powielać schematu, w którym się wychowałam, że można żyć inaczej.
W styczniu 2019 roku przyszła na świat nasza córka.
Ani przez chwilę nie żałowaliśmy żadnej decyzji – ani o aborcji, ani o urodzeniu dziecka. Choć czasami, jak mała dawała nam popalić, to żartowaliśmy: „Ciesz się, że ciebie zostawiliśmy”.
W przepracowaniu aborcji, zrozumieniu, że nie popełniłam żadnej zbrodni, nikogo nie zabiłam, pomogło mi chyba to, że widziałam, co ze mnie wyleciało. Przynajmniej wydaje mi się, że to było „to”, bo wcześniej organizm usuwał same skrzepy. Siedziałam w wannie i po prostu nagle wypłynął ze mnie taki kawałek galaretki. Galaretowaty zlepek. Żadne małe dzieciątko z rączkami i paznokciami. Bardziej to przypominało gil z nosa niż to, czym straszy się na lekcjach religii.
Powiedzieliśmy lekarce, która prowadziła ciążę, że mamy za sobą aborcję. Zapytała tylko, z jakiego powodu. Nic nie powiedziała, niczego też nie zapisała w karcie. Nigdy też nie czułam, żeby nas gorzej traktowała z tego powodu. Nie wiem, jakie ma poglądy. Nie dała po sobie poznać.
Do ciąży podeszliśmy bez spinania się. Nie projektowaliśmy sobie dziecka, nie malowaliśmy pokoiku na różowo. Było nam wszystko jedno, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka, zresztą podejście do płci mamy raczej płynne. Dowiedzieliśmy się w dniu narodzin.
Kiedy rósł mi brzuch, nie myślałam o nim per „moje dzieciątko”. Dziwnie czułabym się, gdybym miała nazywać je po imieniu, mówić: moja córeczka czy mój synek. Oczywiście, dbałam o siebie, chciałam jemu/jej stworzyć jak najlepsze gniazdo, żeby się dobrze rozwijało.
Gdy urodziła się nasza córka, to nie poczułam nagłego wylewu miłości – bardzo się cieszyłam, ale miłość pojawiła się stopniowo, w trakcie nawiązywania z nią relacji.
Był zresztą w trakcie ciąży moment okropnego strachu. Około 12. tygodnia bada się płód pod kątem wad rozwojowych. Wyszło nam spore prawdopodobieństwo, jak się później okazało, błędnie, zespołu Downa. Płakałam, nie wiedziałam, co zrobić. To już nie był piąty tydzień, to było coś, co widziałam na USG, co już pielęgnowałam w sobie. Bałam się, że jeśli diagnoza zostanie potwierdzona, to będę musiała podjąć najtrudniejszą decyzję. A nie wykluczałam aborcji.
To wtedy pojawiały się myśli, że jestem morderczynią. Potworną egoistką. Weszło mi to katolickie myślenie, że może powinnam się poświęcić. Ale też nie byłam gotowa, żeby wychowywać dziecko z zespołem Downa. Macierzyństwo samo w sobie jest poświęceniem, ale macierzyństwo z niepełnosprawnym dzieckiem jest rezygnacją z własnego życia. Zrobiliśmy badanie, skądinąd bardzo drogie – w normalnych krajach takie badania są refundowane – które na szczęście wyszło prawidłowo.
Przerwanie pierwszej ciąży nie jest dla mnie cezurą ani dramatycznym przeżyciem, które mnie zmieniło. Bałam się, że włączy się w głowie autostygmatyzacja, bo z każdej strony jesteśmy przecież atakowane antyaborcyjnym przekazem. Zwłaszcza że odcięcie pępowiny – rodziny katolickiej, w której dorastałam – trwało dość długo. Najbardziej zdziwiło mnie to, że nie miałam wyrzutów sumienia.
Chciałabym móc w przyszłości porozmawiać z moją córką o aborcji. Jak nie będzie potrzeby, to jej nie powiem, że usuwałam ciążę. Ale jeśli sama stanie przed taką decyzją, to pewnie przywołam tę historię, żeby wiedziała, że nie jest z tym sama.
– To był maj, 1989 rok. Zabrakło nam śmietany, więc wyskoczyłam do sklepu. Na drzwiach spożywczaka wisiała kartka, a na niej napisane drukowanymi literami na papierze w kratkę: „Jeżeli sprzeciwiasz się projektowi, który całkowicie zakazuje przerywania ciąży, to przyjdź pod pomnik Kopernika w sobotę”. To była właśnie ta sobota. Wróciłam do domu, nie wiem, czy z tą śmietaną, powiedziałam dzieciom, żeby same zrobiły obiad, i poszłam – wspomina Ewa Dąbrowska-Szulc, działaczka feministyczna, przewodnicząca stowarzyszenia Pro Femina.
Barbara Labuda, w PRL opozycjonistka, po 1989 roku posłanka Unii Wolności: – Wojska sowieckie jeszcze nie wyszły, mieliśmy poważne problemy ekonomiczne – byliśmy potwornie zadłużeni, bieda była skrajna – a tu nagle fundamentaliści katoliccy wyskoczyli z projektem zakazu aborcji.
Małgorzata Fuszara, prawniczka i socjolożka, była pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania: – Kompletnie się tego nie spodziewałyśmy. Nawet papież do 1989 roku podczas wizyt w Polsce nie mówił o aborcji. To było dla nas niezrozumiałe, zwłaszcza ten pierwszy, najostrzejszy projekt, który nie przewidywał żadnych wyjątków. Nie mieściło nam się w głowie, że można się tym w ogóle zajmować.
Wanda Nowicka, współzałożycielka i pierwsza przewodnicząca Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, posłanka: – Społeczeństwo absolutnie nie było na to przygotowane. W latach 70. czy 80. aborcja w ogóle nie była kontrowersyjna. Może jakiś bardziej aktywny ksiądz w kazaniu o niej wspomniał, ale przecież kobiety masowo przerywały ciąże. Najwyżej potem przygany w konfesjonale wysłuchały, a swoje, jak było trzeba, robiły. I kiedy nagle weszła ta straszna nowomowa fanatyków, ludzie nie wiedzieli, jak na to reagować. I przez to zaskoczenie chyba daliśmy się tak wkręcić w tę „obronę życia”, kosztem praw kobiet i w ogóle perspektywy kobiecej.
Inicjatywa całkowitego (z wyłączeniem zagrożenia życia kobiety) zakazu aborcji pod karą pięciu lat więzienia dla lekarza i trzech dla pacjentki pojawiła się jeszcze w PRL, w lutym 1989 roku. Ustawę przygotował zespół ekspertów Episkopatu – to oni przedstawiali projekt podczas posiedzenia sejmowej komisji – a zgłosili tzw. licencjonowani katolicy, czyli klub Polskiego Związku Katolicko-Społecznego. „Dramatycznych obrad wokół tego projektu, odbywających się przy akompaniamencie demonstracji przed Sejmem, nie można nazwać dyskusją. Kościół kierował się prawem bożym, posłowie – ludzkim”, relacjonowała dopiero co powstała „Gazeta Wyborcza”.
Ostatni Sejm PRL rozwiązał się, zanim zdążył poddać go pod głosowanie. 4 czerwca 1989 roku Polacy i Polki poszli do wyborów kontraktowych, pierwszych częściowo wolnych od pół wieku. Kościół udzielił „Solidarności” szerokiego wsparcia: proboszczowie agitowali za głosowaniem na kandydatów demokratycznych, księża zbierali podpisy, biskupi święcili lokale komitetów.
65 procent miejsc w Sejmie zostało zagwarantowanych PZPR i jego satelitom, pozostali posłowie i posłanki oraz cały Senat byli wybierani demokratycznie. I to Senat, w którym 99 na 100 senatorów wywodziło się z Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” – a na 94 mężczyzn przypadało 6 kobiet – przygotował kolejny, równie restrykcyjny projekt ustawy antyaborcyjnej.
„Obrona życia polskich dzieci od chwili ich poczęcia urasta dzisiaj do podstawowego zadania w dziele odrodzenia naszej Ojczyzny”, ponaglał Episkopat już w grudniu 1989, ale kolejna bitwa w aborcyjnej wojnie odbyła się we wrześniu następnego roku.
Autor projektu, zwanego przez ulicę, od nazwiska rumuńskiego dyktatora, który zakazał antykoncepcji i aborcji, „lex Ceaușescu”, senator Walerian Piotrowski („Jest nienaganny. Wstaje, gdy inni jeszcze chrapią. Pryncypialny do braku poczucia humoru. Wyśle człowieka na stos, gdy uzna, że to konieczne dla zbawienia grzesznej duszy”, pisała Lidia Ostałowska), zaproponował całkowity zakaz. Jeśli donoszenie ciąży zagrażało życiu kobiety, o tym, kogo ratować – ją czy płód – miał decydować lekarz.
Przesłankę gwałtu projekt likwidował, gdyż „nie zawsze wszystko w tym temacie jest tak oczywiste”. Przewidywał też do dwóch lat więzienia za aborcję dla kobiety, bo „wyjęcie spoza jakiejkolwiek karalności matki działającej przeciw własnemu dziecku zmniejsza funkcję wychowawczą prawa”. Senatorowie rozważali też kwestię praw majątkowych od poczęcia, ale ostatecznie ich zygocie nie przyznali.
Pytany, co jeśli po zaostrzeniu prawa kobiety znów będą usuwać ciąże pokątnie i umierać, Piotrowski odparł: „Może się coś takiego zdarzyć, ale to nie będą ofiary ustawy, to będą ofiary naruszenia zasady moralnej i prawnej”.
Trochę ponad rok po upadku komunizmu Senat rozpatrywał ustawę, która dopuszczała poświęcenie życia kobiety w ciąży wbrew jej woli – a politycy bali się ją krytykować, by nie stracić poparcia Kościoła w zbliżających się wyborach.
„Szukanie senatorów, którzy mieliby odmienne stanowiska w sprawie ustawy o ochronie życia poczętego, nie było łatwe. Przeważająca część wypowiada się za, ale nierzadko słyszałem: westchnienia, długie milczenia, uniki”, przyznał senator Zbigniew Romaszewski.
Labuda: – Po 1989 roku zdjęliśmy pokrywę z gotującej się zupy i wyszła szumowina – wszystko to, co było wcześniej w Polsce skrywane. Konserwatywne, ultraprawicowe poglądy zanurzone w sosie polskiego katolicyzmu, który jest katolicyzmem szaleńczo populistycznym, nacjonalistycznym, fundamentalistycznym.
Książka Katarzyny Wężyk ukaże się 10 marca 2021 roku w wydawnictwie Agory
Nota od wydawcy:
Przez stulecia o aborcji decydowali głównie mężczyźni, tak jest do dziś. Katarzyna Wężyk oddaje głos kobietom, które usunęły ciążę. Ich szczere opowieści obnażają zafałszowanie aborcyjnej rzeczywistości w Polsce. Autorka pyta, dlaczego zdecydowały się na zabieg. Jak go zrobiły, w kraju z tak restrykcyjnym prawem, tak bardzo piętnującym przerywanie ciąży. I jak się wtedy czuły. Historie Polek zestawia z opowieściami Amerykanek stojących po obydwu stronach barykady. Wężyk przygląda się również historii aborcji. Jak kobiety radziły sobie w czasach, gdy mogły liczyć tylko na zioła i akuszerki, a za zabieg groziły surowe kary? Sprawdza, jak aborcja stawała się narzędziem władzy nad rozrodczością. Cwanym wytrychem dla podejrzanych praktyk politycznych, przedmiotem językowych manipulacji i kondensatorem złych emocji. A także tworzy nieoczywiste świadectwo, tego, jak dziś „wkurwione” kobiety wychodzą na ulice w obronie swoich praw.
Po przeczytaniu tej książki rodzi się pytanie: czy ideologie wykorzystywane by uzasadnić zakaz aborcji przed wiekami różnią się od tych używanych dziś przez ludzi, którzy chcą odebrać kobietom prawo do decydowania o swoim ciele i życiu.
Komentarze