W parach starszych zdecydowanie przeważała zasada: pani siada, pan stoi, pani wypełnia, pan dyktuje. Wśród młodych każdy wypełniał kartę wyborczą za siebie. Niektórzy się martwili: czy w urnie wystarczy miejsca. Nasza redakcyjna koleżanka była mężem zaufania w jednej z warszawskich komisji wyborczych. Oto jej osobista relacja
Do godz. 17 zagłosowało 41,65 proc. uprawnionych. W poprzednich wyborach, w 2014 roku, o godz. 17:30 głosowało 39,28 proc. Wśród dużych miast frekwencyjnie wygrywa Warszawa - do godz. 12.00 głos oddało tu 17,01 proc. wyborców. Z wielu miejsc dochodzą informacje, że jeszcze nigdy tak licznie wyborczynie i wyborcy nie stawiali się w lokalach. Wybory samorządowe były dotąd najmniej popularne wśród obywateli.
Dyżur męża zaufania zaczęłam o godz. 06:50 w jednej z komisji na Mokotowie. Otwarcie lokalu, sprawdzenie, czy urna jest pusta, zamknięta i zapieczętowana, czy przeliczone w niedzielę karty do głosowania leżą odpowiednio posegregowane.
Pierwsza, w tym momencie najważniejsza sprawa, to ostemplowanie kart. Jedna z członkiń komisji, która składa się z pięciu osób, siada z pieczątkami przy osobnym stoliku i na każdej z kart stawia z werwą dwie pieczęcie. Czuję się jak na poczcie. Szef komisji sprawdza moje upoważnienia i wskazuje stolik blisko urny, który jest moim obserwatorskim miejscem.
Trzy osoby są wyznaczone do wydawania głosującym kart. To młodzi ludzie, w tym dwie kobiety. Przewodniczący komisji, "stary wyjadacz", robi to już kolejny raz, opowiada mi o dawnym Mokotowie, co stało tu, a co tam, jak był chłopięciem i zaprasza do robienia sobie herbaty, pełni honory domu.
Pierwszy głosujący pojawia się o 07:05. Pan na spacerze z pieskiem, psa jednak trzeba było zostawić przed lokalem komisji. Sądziłam, że to odosobniony przypadek wielbiciela wczesnego wstawania, ale nie. Szef wyjaśnił mi, że "na początku zawsze przychodzą ci z psami, a potem ci, co cierpią na bezsenność". A później, "to już albo przed mszą, albo po. No i to zależy też od pogody, bo jak pada to wszystko jest później". Innych kryteriów nie podał.
Do 09:00 przychodziły pojedyncze osoby i pary. Ludzie starsi. Regułę złamał młodzieniec z plecakiem, który od razu wyjaśnił, że wpadł prosto z dworca.
Pani stemplowała w szalonym tempie, na stolikach ustawionych za wydającymi karty rosły kupki. Jak się dowiedziałam, w tej komisji zarejestrowanych jest około 1,5 tysiąca osób. Dla każdego 4 karty, łatwo policzyć, ile stempli trzeba przystawić. Dosyć szybko się okazało, że przychodzący nie bardzo wiedzą, jak należy karty wypełniać. Padały pytania, czy w każdej rubryce trzeba stawiać znaczek. Po jakimś czasie wydający karty instruowali już bez pytania:
"na każdej karcie tylko jeden krzyżyk".
Od 10.00 drzwi się już nie zamykały. Zaczęły się tworzyć kolejki i trzeba było też czekać na miejsce przy stoliku, żeby wypełnić karty, a stolików było 7. Bardziej niecierpliwi, którzy przyszli ze swoimi długopisami, korzystali z parapetów. Narzekanie, że "po co takie płachty zrobili", rosło wraz z zagęszczeniem sali. W pewnym momencie na moim stoliku chciał się rozłożyć z głosowaniem pan w średnim wieku, a na moją prośbę żeby tego nie robił, bo trudno tu będzie zachować dyskrecję podjętych decyzji, rozbrajająco oznajmił: "Ja nie mam nic do ukrycia, głosuję na Kukiz'15". Ostatecznie zmienił miejsce.
W pewnym momencie, głównie dlatego, że zajmowałam stolik, a miejsc brakowało, zaczęto mnie pytać co robię, skoro nic nie robię. Odpowiedz, że jestem mężem/żoną zaufania i obserwuję przyjmowano ze zrozumieniem i aprobatą.
Zwróciłam uwagę na taktyki głosowania. W parach starszych zdecydowanie przeważała zasada: pani siada, pan stoi, pani wypełnia, pan dyktuje lub wskazuje. Do urny karty wrzuca każdy swoje. Przyszły też (nieliczne) osoby ze ściągami. Miały wszystkie typy na kartce i zaznaczały na kartach swoich wybranych wcześniej kandydatów.
Bardzo dużo było starszych kobiet, które przyszły same (demografia). Tu strategie były dwie. Z przewagą tej "daję sobie czas do namysłu". Długo przeglądały każdą kartę. Potem jeszcze raz każdą, by w trzeciej rundzie zacząć stawianie krzyżyków. Czekający przebierali nogami. Strategia pań druga, czyli szybko - miała tę wadę, że karty z małych stolików często spadały im na podłogę.
Gdy pojawili się koło południa ludzie młodsi, także z małymi dziećmi, to zaczęło się uciszanie. A czasem uwagi, że można osobno, bez dziecka. Dzieci w ogóle okazały się dla niektórych irytujące, bo jeszcze chcą wrzucać karty do urny, a że robią to nieporadnie, więc reszta musi tracić cenny czas. Jednak zasada "Pan dyktuje, pani wypełnia" - wśród tych młodych, których widziałam, nie obowiązywała.
Przyszło też sporo osób, które przyprowadziły na głosowanie swoich bardzo już starych rodziców/dziadków. Głównie kobiety, ale byli też mężczyźni. Trzeba było na chwilę zapomnieć o RODO, bo dane podawano pełnym głosem. niestety, niektórzy z nich nawet nie dotknęli swoich kart, wszystko zostało za nich wypełnione, jedna z pań przyprowadzona przez silnego młodzieńca, pewnie wnuka, stojąc i czekając aż wypełni jej karty, zrobiła siusiu.
Wiele osób gubiło kartę z prezydentami, która była mniejsza i wyślizgiwała się z pliku, gdy szli wrzucać je do urny. Wtedy pozostali wołali, że karta wypadła, ale nikt jej z ziemi nie podnosił, żeby nie dotykać cudzego "głosu".
Padały też pytania, kierowane także do mnie, bo siedziałam blisko urny, czy można składać karty na pół, a może na cztery, bo przecież miejsca w urnie zabraknie. Taka troska robiła wrażenie uzasadnionej, bo była 12.00, a urna była w 1/3 wypełniona. Ktoś nawet zastanawiał się na głos czekając przy urnie, co zrobią, jak się już wypełni i zabraknie miejsca dla tych, co przyjdą wieczorem.
Byli też wyborcy czujni, którzy zadawali pytania o to, dlaczego karta ma obcięty róg, albo dlaczego na górze dużych kart są dziurki i czy wszyscy tak mają. Państwo z komisji tłumaczyli, że to dla niewidomych. Sama urna też była komentowana, że przezroczysta, że wszystko widać, że otwór jest z boku i że karty piętrzą się pod otworem, a dalej jest pustawo.
Jednak mimo różnych niedogodności, niepokojów
wielu przybyłych komentowało, że tak dużo ludzi to jeszcze na wyborach nie widzieli.
Jakiś pan rzucił "to nie wybory, to pojedynek".
Studiowała psychologię. Do 1989 roku pracowała z młodzieżą trudną, a od 1989 w "Gazecie Wyborczej". Najpierw organizowała wydawanie w Polsce "Zeszytów Literackich", potem była szefową "Gazety Telewizyjnej", wieceszefową działu kultury, przez 10 lat zastępczynią naczelnej "Wysokich Obcasów" i szefową klubu "Wysokich Obcasów". W OKO.press redaguje teksty.
Studiowała psychologię. Do 1989 roku pracowała z młodzieżą trudną, a od 1989 w "Gazecie Wyborczej". Najpierw organizowała wydawanie w Polsce "Zeszytów Literackich", potem była szefową "Gazety Telewizyjnej", wieceszefową działu kultury, przez 10 lat zastępczynią naczelnej "Wysokich Obcasów" i szefową klubu "Wysokich Obcasów". W OKO.press redaguje teksty.
Komentarze