0:000:00

0:00

Niedziela 8 listopada przyniosła czwarty najwyższy wynik dziennych zakażeń od początku epidemii — w ciągu doby wykryto 24 785 nowych przypadków koronawirusa w Polsce.

Jedno na sześć nowych zakażeń pochodzi z woj. śląskiego - aż 4 245. Ta liczba szokuje biorąc pod uwagę, że 4 listopada odnotowano tam 2 165 nowych zakażeń. To oznacza podwojenie w ciągu zaledwie czterech dni.

Wciąż wysoko w zestawieniu, ale na stabilnym poziomie wykrywalności, są też: woj. małopolskie (2 806), woj. mazowieckie (2 029), woj. wielkopolskie (1 845). Średnia dziennych zakażeń z ostatnich siedmiu dni (zaznaczona niebieską linią na wykresie niżej) wzrosła do 23,7 tys.

Premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że "narodowa kwarantanna" - najbardziej radykalny scenariusz restrykcji zakładający m.in. zakazy w przemieszczaniu się - zostanie wprowadzona, gdy liczba wykrytych przypadków na 100 tys. mieszkańców w ciągu tygodnia będzie utrzymywać się na poziomie 70-75. Dziś średnia za ostatnie siedem dni wynosi 59, ale

już w ostatnich trzech dniach, w których zakażenia poszybowały wysoko ponad 20 tys. dziennie, średnia to 69,9.

Na to, że epidemia wymknęła się spod kontroli, wskazuje nie tylko stale rosnąca liczba przypadków, ale także rekordowo wysoki wskaźnik wykrycia zakażeń - 41 proc. To znaczy, że średnio cztery na dziesięć wykonywanych testów (w ostatniej dobie było ich 61 tys.) wychodzi pozytywnie. A to oznacza, że wciąż ogromna liczba zakażeń w Polsce pozostaje poza kontrolą służb sanitarnych i opieki medycznej. Zalecany przez WHO poziom wykrywalności to 5 proc. Tak naprawdę system testowania w Polsce ogranicza się do potwierdzania zakażeń u pacjentów objawowych, a i to w niektórych regionach zawodzi, o czym w wywiadzie dla OKO.press opowiada epidemiolożka prof. Maria Gańczak.

Przeczytaj także:

Czy system to wytrzyma?

Warto odnotować, że pierwszy raz od 25 września spadła liczba osób hospitalizowanych. Nie jest to jednak drastyczna poprawa, w skali kraju zwolniono 35 łóżek, ale i tak opieki medycznej potrzebuje wciąż ponad 20 tys. osób. Jeśli wierzyć statystykom rządu, wolnych jest jeszcze 35 proc. miejsc.

Do 1 841 wzrosła też liczba zajętych respiratorów. Z danych Ministerstwa Zdrowia wynika, że wciąż w rezerwie jest 618 urządzeń. Wielokrotnie pisaliśmy, że są to dane fikcyjne. Obejmują bowiem aparaty nie podłączone, nie rozpakowane, zepsute lub nie używane z powodu braku personelu do ich obsługi. Dyrektorzy i lekarze szpitali opowiadali mediom, że zdarzają się sytuacje, gdy z powodu braku respiratorów muszą odsyłać pacjentów, a nawet podejmować dramatyczne decyzje, którego chorego podłączyć.

Obydwie wartości (liczba hospitalizacji i zajętych respiratorów) są kluczowe dla wydolności całego systemu ochrony zdrowia, a także jakości opieki dla pacjentów z COVID-19. Jak mówi OKO.press prof. Gańczak, obecnie udaje się utrzymać współczynnik śmiertelności na dość bezpiecznym poziomie (1,5 proc.). Większa liczba zgonów to po prostu wynik większej liczby zakażeń. Eksperci boją się jednak, że wraz z obciążeniem szpitali, a także nieubłaganie zbliżającym się sezonem większej zapadalności na infekcje układu oddechowego, także ta statystyka może poszybować w górę.

"Już obecnie wydłuża się oczekiwanie na wynik testu, łóżko w szpitalu, transport, dostęp do tlenu, zwolnienie się łóżka respiratorowego. Udzielana pomoc może nie być dobrej jakości, na przykład pacjentami z ciężką niewydolnością oddechową zajmują się lekarze czy pielęgniarki, którzy dotychczas pracowali na oddziałach o zupełnie innym profilu" - mówi epidemiolożka.

8 listopada Ministerstwo Zdrowia podało, że w ciągu doby zmarło 236 osób - 59 z powodu COVID-19, a 177 z powodu współistnienia COVID-19 z innymi schorzeniami.

Polska wśród krajów z najszybszym tempem rozwoju epidemii

Od początku epidemii w Polsce wykryto 546 425 przypadków zakażenia koronawirusem, co w skali świata lokuje nas już na 16. miejscu (statystyka sprzed aktualizacji danych dobowych dla wszystkich państw).

Za to dane dobowych zakażeń z ostatnich dwóch dni pokazują, że jesteśmy niestety w czołówce krajów, biorąc pod uwagę tempo rozwoju epidemii. Wyprzedzają nas tylko:

  • Stany Zjednoczone: 7 listopada - 124 290 nowych zakażeń; 6 listopada - 132 541;
  • Francja: 7 listopada - 86 852 nowych zakażeń; 6 listopada - 60 486;
  • Indie: 7 listopada - 46 318 nowych zakażeń; 6 listopada - 49 851;
  • Włochy: 7 listopada - 39 811 nowych zakażeń; 6 listopada - 37 807.

Wolniej niż w Polsce epidemia rozwija się m.in. w Wielkiej Brytanii, Brazylii, Niemczech i Hiszpanii.

Narodowa kwarantanna, czyli co?

Coraz bardziej prawdopodobny jest więc scenariusz "narodowej kwarantanny", którą zapowiedział premier Mateusz Morawiecki.

Przypomnijmy, że od soboty 7 listopada obowiązują nowe ograniczenia. Wydarzenia sportowe odbywają się bez udziału publiczności, zamknięto muzea, teatry, kina, ograniczono stacjonarną działalność handlową w centrach handlowych (otwarte są m.in. sklepy spożywcze czy kosmetyczne), zawieszono aktywność sanatoriów, a hotele mogą przyjmować gości podróżujących tylko w celach służbowych.

Od poniedziałku 9 listopada także szkoły zostaną niemal całkowicie zamknięte (poza świetlicami dla dzieci medyków). Ale, jak już pisaliśmy, to nie koniec. Jeśli w ciągu 7 najbliższych dni liczba zachorowań na COVID-19 wyniesie 70-75 przypadków na 100 tys. mieszkańców, przyjdzie czas na narodową kwarantannę. Portal "Medonet" szacuje, że może się to wydarzyć już 12 listopada, ale prof. Gończak zwraca uwagę, że gdybyśmy spojrzeli lokalnie, okazałoby się, że są województwa, które już dziś powinny obowiązywać bardziej rygorystyczne zasady, a więc znów rząd spóźnia się ze stanowczą reakcją.

Na przykład Śląsk. Średnia z ostatniego tygodnia to 70,84 wykrytych przypadków na 100 tys. mieszkańców, za to ostatnie trzy dni dały wykrywalność na poziomie 92 zakażeń na 100 tys. mieszkańców.

Czy "narodowa kwarantanna" to po prostu nowy brand dla wiosennego lockdownu? Premier Mateusz Morawiecki zdradził tylko, że możliwe są kolejne ograniczenia w gospodarce, a także zakazy w przemieszczaniu się. Z analizy danych sieci komórkowych wynika, że

szczególnie w dużych aglomeracjach miejskich liczba interakcji między ludźmi wciąż utrzymuje się na wysokim poziomie.

W niedzielnym (8 listopada) wywiadzie dla "Business Insider" wicepremier i minister pracy Jarosław Gowin tłumaczy, że w rzeczywistości chodzi o "te same rozwiązania, co wiosną" poszerzone być może o zakazy przemieszczania się. Te drugie, np. zakaz spotkań powyżej 5 osób czy czasowe restrykcje w wychodzeniu z domów, mają uchronić gospodarkę od pełnego lockdownu.

"Jeżeli do wyboru będzie zamknięcie gospodarki bądź ograniczenie kontaktów towarzyskich, to chyba dla każdego czytelnika jest rzeczą jasną, że z punktu widzenia kosztów społecznych lepiej na jakiś czas narzucić sobie ograniczenia w relacjach międzyludzkich, niż doprowadzać do ciężkiego kryzysu ekonomicznego, z którego będziemy wychodzić przez długie lata. To leży nie tylko w interesie przedsiębiorców. Ta faza kryzysu może boleśnie uderzyć w rynek pracy. Ograniczenie swobody przemieszczania się może uratować setki tysięcy miejsc pracy. We własnym zatem interesie, ale też w imię solidarności społecznej, warto nie czekać na obostrzenia prawne, tylko dobrowolnie narzucić sobie ścisły reżim. Najskuteczniejszym mechanizmem walki z pandemią jest suma odpowiedzialności indywidualnej każdego z nas" — mówi wicepremier.

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze