0:000:00

0:00

W kwietniu żegnaliśmy Wiktora Osiatyńskiego. Pamięć o nim towarzyszy nam każdego dnia. Trwają przygotowania Archiwum Osiatyńskiego, czyli staramy się spełnić testament Wiktora, który powierzył nam to zadanie.

Archiwum im. Wiktora Osiatyńskiego to "żywe archiwum" - obywatelskie centrum analiz prawnych oraz społeczność ludzi zaangażowanych w budowanie Polski praworządnej, w której władza działa w granicach prawa, dla dobra publicznego, przestrzegając praw i wolności obywatelskich oraz zobowiązań międzynarodowych.

Filarami Archiwum Osiatyńskiego są: - centrum analiz prawnych, - blog - przestrzeń eksperckiej dyskusji o zagadnieniach prawnych, politycznych i społecznych, - interwencje prawne - w tym występowanie przed prokuraturą oraz sądami krajowymi i międzynarodowymi, - społeczne konsultacje projektów naprawy państwa.

Ambicją Archiwum jest dostarczanie opinii publicznej rzetelnej wiedzy prawniczej oraz wykorzystanie potencjału środowisk prawników-praktyków i prawników-naukowców w debacie obywatelskiej, a także do obrony zasad demokratycznego państwa prawa.

Trudno o Nim zapomnieć i pogodzić się, że go nie ma. Czasy są takie, że jest coraz bardziej potrzebny.

1 listopada odwiedzamy groby bliskich. 2 listopada wspominamy ich, wspominamy szczególnie Wiktora. Mamy dla naszych czytelników niespodziankę. Być może w taki dzień zaskakującą, ale jednak pozwalająca zrozumieć jego fenomen. Był świetnym prawnikiem, konstytucjonalistą. Jego pasją, zadaniem, misją były prawa człowieka, prawa kobiet.

Ale był też w swoim niezwykłym życiu także znakomitym dziennikarzem, publicystą. Chcemy dziś przypomnieć Osiatyńskiego-reportera. Oferujemy państwu fragment jego książki sprzed 44 lat, o słynnym meczu piłkarskim w 1973 roku, kiedy zespół Kazimierza Górskiego zremisował z drużyną Anglii i awansował do finału mistrzostw świata.

Książkę "Wembley, Wimbledon" wznowiło właśnie wydawnictwo Dowody na Istnienie, które udostępniło OKO.press jej fragmenty.

Zapraszamy!

Wstęp Michała Okońskiego: Na sporcie się nie znał

[Fragmenty] „Nie był dziennikarzem sportowym. Na sporcie nawet się nie znał, a w każdym razie nie znał się na nim jak ktoś, kto zawodowo zajmuje się tematem. Mimo to wydał dwie książki [o meczu na Wembley w 1973 roku oraz w 1979 o meczach tenisowych na Wimbledonie], które w polskiej literaturze sportowej nie mają sobie równych. Czy można zrozumieć ten fenomen?

Zastrzega na początku, że swojego dzieła nie adresuje do fachowców. „Książkę tę napisałem przede wszystkim dla ludzi, którzy podobnie jak ja niejako przypadkiem zostali wciągnięci w piłkarskie emocje, a łatwość i skala naszego w nie zaangażowania skłaniają do zadumy i refleksji”.

... Jego wielkość [tkwi] w świeżości spojrzenia. Jak Norman Davies opowiedział Polakom historię ich kraju na nowo, tak Wiktor Osiatyński pokazał ludziom żyjącym z pisania o piłce, tenisie, siatkówce, lekkiej atletyce i tak dalej, jaką miarą można mierzyć ten zawód.

... Jest w jego tekstach coś, co przyciąga uwagę niezależnie od poziomu kompetencji, historycznej aktualności, językowej wrażliwości nawet. Jaki inny autor, mówiąc o występie „swoich”, pytałby równocześnie – cytując przy okazji Antoniego Kępińskiego – o samoświadomość tych, co pisząc, zarazem kibicują swoim rodakom, i czy zdają sobie sprawę, że ich zaangażowane emocjonalnie mózgi zniekształcają obraz świata?

Oto cały Wiktor Osiatyński. Ktoś, kto nie tylko chce zrozumieć świat (by odwołać się do tytułu serii jego słynnych rozmów z naukowcami), ale kto chce zrozumieć człowieka. Przede wszystkim zaś – chce zrozumieć samego siebie.”

WIKTOR OSIATYŃSKI

Cud na Wembley

[Fragment reportażu]

17 października 1973 roku. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?

Już z samego rana zauważyłem słońce. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że świeciło ono od dwóch ranków, tylko nie zwracałem na nie uwagi. Podczas śniadania parówki wydawały mi się smaczniejsze niż zazwyczaj, chociaż pochodziły z tej samej paczki. Wszystko było inne; ale tak naprawdę to wszystko było takie samo jak zwykle, tylko ja byłem nieco inny.

[…]

Do meczu pozostało kilkanaście minut.

Polscy piłkarze są jeszcze w szatni. Nadal są spokojni, ale jakże inaczej niż przed kilkoma dniami czy choćby jeszcze podczas wczorajszego treningu. Teraz są spokojni, ale jakby nieco spięci. Wiedzą, z kim i o co grają. Myślą o tym, co będą do siebie mówić za dziewięćdziesiąt minut. Milczą, niezbyt pewnie rzucają po sobie spojrzenia. Czuje się, że coś wisi w powietrzu, że w tej spokojnej atmosferze jest coś, co trzeba rozładować – uderzyć pięścią w stół, coś głośno krzyknąć, coś zrobić. Zmienić charakter tego spokoju. Zakłócić go.

I właśnie w tym momencie odzywa się Robert Gadocha:

– Chłopaki, przecież to tacy sami ludzie jak my. Są lepiej znani, bo angielski futbol jest bardziej znany, i więcej o nich piszą. Naszych nazwisk nikt nie zna, a oni mają nazwiska przereklamowane. Gramy przeciw takim samym zawodnikom, jakimi sami jesteśmy. Słowa te dochodzą do reszty. Po chwili ktoś zaczyna pogwizdywać jakąś melodię. Ćmikiewicz uśmiecha się do Deyny, odważniej poprawiają swoje kostiumy i korki. Szatnia się ożywia, ożywiają się także wiara i nadzieja.

Mogą grać.

Gwizdek.

„Polacy mają najgorszego bramkarza, jaki kiedykolwiek grał na Wembley” – pisała prasa angielska przed meczem.

„Anglicy będą bez przerwy atakować, oni muszą wygrać – o rezultacie meczu przesądzi gra polskich formacji obronnych, a przede wszystkim bramkarza” – mówili spece od piłki nożnej zgromadzeni w Queensberry Court Hotel.

„Bramkarz na meczu musi wprowadzić się w trans” – powiedział na dzień przed meczem najlepszy chyba bramkarz w dziejach reprezentacji Polski, Edward Szymkowiak.

Czy Tomaszewski zdoła wprowadzić się w trans?

Zdoła.

Zaczął się wprowadzać jeszcze przed meczem, już od dwóch dni, gdy przeglądał prasę angielską i czytał, co o nim piszą. Najpierw był trochę smutny, zdenerwowany, potem zły, ale coraz bardziej zacięty. Będzie chciał im pokazać, że nie jest najgorszym bramkarzem, jaki grał na Wembley; jeszcze się sam nie spodziewa, że zasłuży na miano jednego z najlepszych.

W pierwszej minucie Peters egzekwuje rzut wolny. Clarke wpada na Tomaszewskiego. Ten pada, zwija się z bólu. Puchnie mu lewy nadgarstek, będzie puchł przez następne dwie godziny coraz bardziej, po meczu ręka będzie wyglądała jak złamana; gdy ktoś jej przez nieuwagę dotknie – Tomaszewski syknie z bólu.

– Nareszcie go obudzili – powie wtedy Jacek Gmoch.

A Tomaszewski zaczyna powoli wchodzić w trans. Jeszcze jest trochę zdenerwowany, jeszcze ratuje go szczęście.

W trzeciej minucie Currie strzela nieco nad poprzeczką, w jedenastej minucie – znów; siedem minut później Tomaszewskiego ratuje słupek, a po następnych jedenastu minutach – Bulzacki.

On sam jest coraz mniej zdenerwowany, wie, że szczęście mu sprzyja – wchodzi w trans.

W trzydziestej dziewiątej minucie broni przed strzałem Clarke’a, o którym Ramsey później powie, że nie obroniłby przed nim żaden bramkarz na świecie.

Kilka sekund później wyłapuje strzał Bella, o którym powie kilkadziesiąt minut po meczu:

– Po tym strzale zupełnie się uspokoiłem; wiedziałem, a raczej czułem, że nie strzelą mi bramki.

Ostatni kwadrans pierwszej połowy Tomaszewski jest już w transie, Anglicy oblegają nasze pole karne; Polacy się bronią, czasem dochodzą z piłką do linii środkowej, czasem, niezwykle rzadko – kilka metrów dalej. Jakby zrezygnowali z ataków lub nie potrafili atakować. Teraz dokładnie widać, co znaczy dla nas, że nie gra Lubański, jakże inaczej mogłyby wyglądać te kontrataki, gdyby grał.

Jak to nie gra? Nie ma go na boisku, ale gra, walczy. Siedzi na ławce obok trenera Górskiego i Jacka Gmocha, jest bardzo zdenerwowany, jak później powie, nieporównanie bardziej, niż byłby na boisku, gdzie sam miałby większy wpływ na to, co się dzieje. Co chwila rzuca jakieś uwagi kolegom na boisku, radzi im, podtrzymuje ich na duchu.

Czy zdołają ochłonąć? Czy zobaczą wydarzenia takimi, jakimi one były, skoro teraz widzą je inaczej?

Myślę o tym przez chwilę i przypominam sobie słowa jednego z największych znawców psychiki ludzkiej, profesora Antoniego Kępińskiego: „Skala ważności obowiązuje też sygnały wchodzące do układu nerwowego; według niej dokonuje się ich selekcja. Następstwem tej selekcji jest zniekształcenie obrazu świata otaczającego, widzimy to, co jest dla nas ważne”.

[….]

Tymczasem na boisku trwa szturm Anglików i desperacka obrona polskich piłkarzy. Tomaszewski nadal jest w transie. Pozostała dziesiątka jakby trochę siada. Robi się coraz goręcej, coraz niebezpieczniej. Coraz częściej milimetry dzielą piłkę od naszej linii bramkowej. Jeszcze minuty, sekundy. Muszą wytrzymać. Czy zdołają?

Stutysięczny tłum na stadionie nadal huczy, skanduje i śpiewa: „England, England!”. Ale już nieco inaczej brzmi to skandowanie. W niedawną oczywistość wkrada się niepewność. Nie wierzą w porażkę, widzą ciągły szturm swojej drużyny, który w każdej chwili może przynieść upragnioną bramkę, ale już zaczynają się obawiać, czy nie będzie remisu. A remis to klęska.

Musiał zabrał piłkę Clarke’owi. Posłał ją do Kasperczaka, a ten dalej, do Laty. Rajd Polaka zatrzymał Hunter. Miał piłkę kilka metrów od linii autowej – mógł ją tam skierować. Oszczędzał jednak piłkę, chciał podać naprzód, do kolegów z ataku. Lato mu ją odebrał i popędził jak szalony naprzód. Gadocha ściągnął na siebie obrońców.

Domarski był wolny.

Lato mu podał.

Strzał, który – zdaniem Deyny – Shilton mógł był wyłapać.

Nie wyłapał.

W emocje widzów wkradają się myśli. Dla jednych miłe, dla większości przykre, niepokojące. Zmieniają się wyliczenia, spekulacje, przewidywania.

A co myślą oni tam, na murawie?

Jedenastu nie myśli za wiele, nie musi. Cieszą się, skaczą do góry, całują Domarskiego.

[...] Stadion znów się ożywia i ukazuje kolejne oblicze. Teraz sto tysięcy ludzi zaczyna ciężko pracować. Tak jak gdyby każdy okrzyk: „England, England!”, przybliżał o kilka centymetrów piłkę do naszej linii bramkowej. Widzowie już nie czują się kibicami, stali się współgraczami – wzięli na swoje barki część odpowiedzialności za losy meczu.

Fragment książki "Wembley, Wimbledon", którą wznowiło właśnie wydawnictwo Dowody na Istnienie.

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze