0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.plAgnieszka Sadowska /...

Kryzys humanitarny na polsko-białoruskiej granicy trwa już siódmy miesiąc, a w ostatnich dniach ukazuje coraz bardziej brutalne oblicze.

Wywózki chorych i sparaliżowanych

"Macie krew na rękach" – mówiła podczas niedzielnej konferencji prasowej przed placówką Straży Granicznej w Białymstoku, reprezentująca Grupę Granica i Helsińską Fundację Praw Człowieka Katarzyna Czarnota.

"Kolejne grupy – kobiety i dzieci – są poddawane brutalnym wywózkom, a każda wywózka to bezpośrednie narażenie zdrowia i życia. Coraz częściej dowiadujemy się też o znajdowanych ciałach. Nie zgadzamy się na taką politykę, wyrażamy stanowczy sprzeciw także wobec kryminalizowania działań osób niosących pomoc humanitarną" – relacjonowała Czarnota.

Podczas konferencji aktywiści i aktywistki prezentowali zdjęcia 18-osobowej grupy irackich Kurdów, którym w ciągu ostatnich dwóch dni Grupa Granica udzielała pomocy. Według wiedzy Grupy, przynajmniej 12 osób z tej grupy zostało już wywiezionych do Białorusi.

Jedną z osób udzielających grupie pomocy była lekarka Paulina Bownik. Bownik relacjonowała podczas konferencji, że

w grupie był 20-letni, całkowicie sparaliżowany mężczyzna, który do Polski był niesiony na noszach, a także niepełnosprawny intelektualnie chłopiec, dziewczynka z chorobą nerek oraz kobieta w trzecim miesiącu ciąży z krwiomoczem.

Jak wynika z wiadomości w języku angielskim, która odebrała lekarka, po zatrzymaniu przez Straż Graniczną, część z tych osób trafiła z powrotem do Białorusi.

Podczas konferencji Paulina Bownik odczytała treść wiadomości.

"Warunki są koszmarne, moja córka od dwóch dni płacze z powodu bólu nerek, boje się, że jej nerki mogą przestać pracować w każdej chwili. Nie mamy wody i jest nam bardzo zimno. Do Polski szliśmy 10 km, aresztowali (straż graniczna – red.) nas. Prosiliśmy – nie deportujcie nas do Białorusi, jesteśmy zmęczeni, nasze dzieci chorują. Powiedzieli, że zawiozą nas do obozu, ale nas nie zawieźli. Boimy się o swoje życie i życie naszych dzieci. Potrzebujemy natychmiastowej pomocy. Jesteśmy uwięzieni między drutami, czy ktoś może nas stąd zabrać? Błagamy was!”.

Aktywiści zawiadamiają prokuraturę

W związku z tymi doniesieniami aktywiści postanowili złożyć zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez funkcjonariuszy polskiej Straży Granicznej z placówki w Narewce.

Informująca o składaniu doniesienia Marta Górczyńska – prawniczka Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka oceniła, że naruszenia praw człowieka, do jakich dochodzi na polsko-białoruskiej granicy, są naruszeniami najcięższej wagi.

"Przez siedem miesięcy ten kraj nie zrobił nic by tym ludziom pomóc, nie zrobił nic by ich ratować" – mówiła.

Górczyńska jednocześnie przypomniała, że każdej osobie, która przekracza granice Polski, niezależnie w jakim miejscu, należy się ochrona, także jeśli osoba nie zamierza ubiegać się w Polsce o azyl.

"Jesteśmy zobowiązani prawem, by nie oddawać żadnej z tych osób w ręce siepaczy z Białorusi" – podkreśliła. Wskazała na szereg rozwiązań proceduralnych, wraz ze zobowiązaniem do powrotu, do kraju pochodzenia.

Jednak mimo istniejących rozwiązań prawnych, zarówno w prawie międzynarodowym, jak i krajowym, Polska najczęściej, wobec osób przekraczających granice w podlaskich lasach stosuje push-back. To nielegalna praktyka, która polega na odmawianiu prawa do przystąpienia do procedury azylowej i siłowym zawróceniu na granicę. Aktywiści nazywają push-backi „wywózkami”.

Obecna na konferencji prasowej Danuta Kuroń zwróciła uwagę, że zasady panujące na polskiej granicy są nierówne i wskazała na dwie specustawy: jedną, która dopuszcza push-backi, drugą, która ułatwia i usprawnia niesienie pomocy uchodźcom z Ukrainy.

"Na granicy polsko-białoruskiej nie tylko nie można pomagać uchodźcom, ale ta pomoc jest kryminalizowania. A dlaczego tak jest? Jedyną odpowiedzią jest rasizm. Systemowy rasizm. Wobec tych, którzy mają niewłaściwy kolor skóry wszelkie prawa są łamane" – mówiła Kuroń.

Oprócz nasilenia represji wobec uchodźców i migrantów, służby nasilają też represje wobec samych aktywistów.

Kryminalizacja pomocy

W ostatnich dniach zatrzymano czterosobową grupę aktywistów i aktywistek, którym postawiono zarzuty organizowania nielegalnego przekraczania granicy, za co grozi osiem lat więzienia. Grupa Granica przekonuje, że to zarzut absurdalny. Aktywiści udzielali bowiem pomocy humanitarnej siedmioosobowej rodzinie z dziećmi, którym pomogli wydostać się z lasu oferując transport prywatnym samochodem.

Sąd Rejonowy w Hajnówce po części przychylił się do opinii aktywistów, bo nie zgodził się na zastosowanie aresztu tymczasowego, o co wnioskowała prokuratora. Mimo to, jedna z osób nadal przebywa w areszcie w placówce Straży Granicznej. Jest to mężczyzna o polsko–włoskich korzeniach, który nie posiada polskiego paszportu. Wszczęto wobec niego procedurę zobowiązującą do powrotu – czyli deportację do Włoch. Aktywiści przekonują, że mężczyzna od lat mieszka w Polsce i nie ma we Włoszech nikogo, do kogo mógłby wrócić.

Przeczytaj także:

Podczas konferencji aktywiści poinformowali też o kolejnej osobie, która w ostatnim czasie została zatrzymana. Również wobec niej prokuratura wniosła o tymczasowy areszt. "Ludzie w swoje ręce biorą obowiązki państwa i są za to szykanowani" – mówiła Marta Górczyńska.

Aktywiści przekazali, też że wedle ich wiedzy na pograniczu białorusko–polskim przebywa obecnie ponad sto osób, w tym kilkudziesięcioro dzieci.

Wiele z tych osób było przetrzymywanych w halach przemysłowych w Bruzgach, gdzie służby białoruskie utworzyły tymczasowy obóz. To stamtąd, pod koniec ubiegłego roku Białoruś wypychała ludzi w stronę przejścia granicznego w Kuźnicy, koordynując marsz kilkutysięcznej grupy uchodźców i migrantów. Wówczas doszło do starć z polskimi służbami, którzy uniemożliwili grupie przekroczenie granicy. Białoruś – także w obliczu presji ze strony UE – zawróciła ludzi do Bruzg, skąd część została odesłana do krajów Bliskiego Wschodu.

Ci co pozostali, jak wynika z doniesień – przebywali w koszmarnych warunkach, bez czystej wody i skazani na łaskę białoruskich służb.

"Wiemy, że dochodziło do bardzo różnych form przemocy, bicia i szczucia psami. Wszystkie osoby były zmuszane do przekraczania polskiej granicy. Na sam koniec zostały osoby najsłabsze, dzieci, osoby chore. Wiemy też, że w Bruzgach urodziło się kilkoro dzieci" – informowali na niedzielnej konferencji aktywiści.

Konferencja prasowa Grupy Granica w Bialymstoku w sprawie pushbacków
Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl

Śmiertelna pułapka

Hala w Bruzgach została zamknięta kilka dni temu, cześć osób została wypchnięta w stronę polskiej granicy. Aktywiści mają wiedzę, że polska straż graniczna zatrzymała i wywiozła do lasu w ostatnim czasie przynajmniej dwie grupy z małymi dziećmi. Są wśród nich dwie dziewczynki, które urodziły się w Bruzgach w grudniu. „Są niedożywione, matki nie mają pokarmu. Od tygodnia błąkają się po lasach” – słyszeliśmy na konferencji.

Informacje przekazywane przez aktywistów znajdują potwierdzenie w komunikatach Straży Granicznej. Ta niemal codziennie informuje o „kolejnych nielegalnych próbach przekroczenia granicy”, zatrzymaniach uchodźców i migrantów, a także zatrzymaniach osób pomagających w przekroczeniu granicy. Do tej ostatniej grupy SG zalicza także aktywistów niosących pomoc humanitarnej.

"Polsko-białoruskie lasy to pułapka śmiertelna. Trzy dni temu znaleziono kolejne ciało. Wiemy, że ta osoba ukrywała się kilkanaście metrów do drogi. Za tę śmierć taką samą winę, jak władze Białorusi, ponosi polski rząd" – ocenili aktywiści z Grupy Granica.

Na granicy polsko -białoruskiej zginęło do tej pory co najmniej 20 osób.

;

Komentarze