0:000:00

0:00

„Pan Strzembosz nie jest dla mnie autorytetem w zakresie systemu wymiaru sprawiedliwości” - oświadczył minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro we wczorajszych (25 kwietnia 2018) „Faktach po Faktach”. Była to odpowiedź na pytanie o krytykę reformy Ziobry ze strony prof. Adama Strzembosza, Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego w latach 1990-1998. W wypowiedzi dla OKO.press profesor o uchwalonych przez PiS ustawach o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, mówił m.in., że „służą opanowaniu przez PiS całego polskiego sądownictwa”.

Ziobro nie wyjaśnił, dlaczego uznaje krytykę prof. Strzembosza za niesłuszną. Zamiast tego stwierdził, że jego reforma jest potrzebna ze względu na zaniedbania profesora. „Reforma nie została przeprowadzona, kiedy profesor Strzembosz miał wpływ na sądownictwo i mógł ją przeprowadzić".

Reforma jest tak spóźniona, między innymi z tego powodu, że wtedy nie została przeprowadzona, kiedy profesor Strzembosz miał wpływ na sądownictwo i mógł ją przeprowadzić.
Fałsz. Prof. Strzembosz nie odpowiada za nierozliczenie sędziów z PRL.
"Fakty po faktach",25 kwietnia 2018

Ziobro doprecyzował, że ma za złe prof. Strzemboszowi, że „mógł wykorzystać swój autorytet po to, aby usunąć z sądownictwa ludzi, którzy byli niegodni, aby dzierżyć tak wielką władzę”.

To wyjątkowo nieuczciwy argument, bo trudno znaleźć osobę, która zrobiła więcej dla sprawy rozliczenia sędziów orzekających w PRL niż prof. Strzembosz.

Profesor opowiadał już OKO.press o swoich staraniach o pociągnięcie do odpowiedzialności sędziów, którzy wydawali haniebne wyroki polityczne. Było to w grudniu 2017 roku, gdy minister nauki Jarosław Gowin postawił mu zarzut „hamowania dekomunizacji sądów”.

Przede wszystkim nie można powiedzieć, że to właśnie prof. Strzembosz był osobą najbardziej odpowiedzialną za kształt i przebieg rozliczeń. Jako Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego mógł opiniować projekty ustaw, ale za uchwalenie ich i wdrożenie odpowiedzialny był rząd i parlament.

Między innymi dzięki jego staraniom w grudniu 1998 roku udało się uchwalić ustawę, pozwalającą złożyć z urzędu sędziego, który „orzekając w procesach będących formą represji za działalność niepodległościową, polityczną, obronę praw człowieka lub korzystanie z podstawowych praw człowieka, sprzeniewierzył się niezawisłości sędziowskiej lub z innych powodów wydawał oczywiście niesprawiedliwe orzeczenia, ograniczał prawa stron, bezzasadnie wyłączał jawność”.

Na podstawie tej ustawy złożono kilkaset wniosków nadzwyczajnych wniosków dyscyplinarnych. Jak pisała Ewa Siedlecka w 2016 roku na łamach „Wyborczej”, ostatecznie do sądu dyscyplinarnego przy Sądzie Najwyższym trafiło 30 spraw obejmujących 55 sędziów. „Doszło do rozpraw dotyczących czterech sędziów. Wszystkich sąd dyscyplinarny uniewinnił. Oprócz jednego, który już nie był sędzią. A więc na podstawie tej ustawy z zawodu nie został wydalony żaden sędzia” - podsumowała.

Profesor Strzembosz porażki tej ustawy upatruje nie w braku woli politycznej, ale w błędach popełnianych przez sędziów prowadzących sprawy.

„Niestety, sprawy były źle przygotowane i prowadzone - opowiadał OKO.press prof. Strzembosz. - Proponowałem, by porównywać wyroki wydawane przez poszczególnych sędziów i postępowanie dyscyplinarne wszczynać wobec tych, którzy szczególnie często i surowo orzekali w sprawach przeciwko demonstrantom, czy opozycjonistom.

Należało zobaczyć orzecznictwo każdego sędziego na tle innych, wtedy można byłoby wychwycić tych szczególnie gorliwych.

Bo jeden sędzia uchylał tryb doraźny i uniewinniał, a drugi skazywał działaczy „Solidarności” nawet na 4-5 lat.

Niestety, każdą sprawę rozpatrywano »od nowa«. I sędziowie, którzy nie sprostali tamtym czasom, bronili się zwykle tym, że ich wyroki oscylowały w dolnych granicach zagrożenia karą”.

Lech Kaczyński nie miał czasu

Ustawa pozwalająca na pociągnięcie sędziów PRL do odpowiedzialności dyscyplinarnej działała przez trzy lata: od 1999 do 2002. Ale gdy minister sprawiedliwości Hannę Suchocką zastąpił Lech Kaczyński (2000-2001), wnioski do sądu dyscyplinarnego przestały wpływać.

„Ściślej mówiąc, dowiedziałem się od kolegów z Sądu Najwyższego, że od nowego ministra wpłynęła tylko jedna sprawa. Wobec tego postanowiłem spotkać się z nim i porozmawiać na ten temat. Jeden z dziennikarzy, który go znał, powiedział mi, że pan minister się ze mną na pewno nie spotka, bo uważa, że ja skrzywdziłem jego brata w czasie wyborów prezydenckich w 1995 roku” - opowiadał prof. Strzembosz w wywiadzie-rzece „Między prawem a sprawiedliwością”.

Gdy profesor próbował umówić się na rozmowę w tej sprawie z ministrem Kaczyńskim długo był zbywany. Dopiero gdy zagroził, że napisze artykuł o tym, „jak to wielcy antykomuniści bronią komunistów”, został zaproszony do ministerstwa.

„Pan minister wyjaśnił mi dwie rzeczy. Po pierwsze, że te sprawy nie dają oczekiwanych efektów, kończą się uniewinnieniami, co zniechęca do wnoszenia następnych. Ale co istotniejsze, stwierdził, że zlecił jakimś trzem urzędniczkom przygotowywanie wniosków, ale one nie mają do tego serca, a poza tym brakuje dowodów.

Na co ja odparłem, że wielu dowodów mogę dostarczyć sam. I przesłałem do ministerstwa całą paczkę rozmaitych dokumentów, wycinków i notatek na temat różnych spraw i różnych sędziów” - opowiadał prof. Strzembosz. Z jego notatek nikt jednak nie skorzystał. Trzy tygodnie później Lech Kaczyński przestał być ministrem, a trzy miesiące później do władzy wróciło SLD.

Udostępnij:

Daniel Flis

Dziennikarz OKO.press. Absolwent filozofii UW i Polskiej Szkoły Reportażu. Wcześniej pisał dla "Gazety Wyborczej". Był nominowany do nagród dziennikarskich.

Komentarze