0:000:00

0:00

OKO.press publikuje czwarty odcinek dziennika Marianny (imię zmienione) z Podlasia, która mieszka w strefie stanu wyjątkowego i razem z grupką przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią - nazwijmy to tak - obywatelską akcję ratunkową. Próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią uchodźców, mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski. Wymusić uruchomienie procedury azylowej. Ścigają się ze Strażą Graniczną. Starają się powstrzymać wypychanie (push back) wycieńczonych ludzi na granicę, z powrotem do lasu. Opisaliśmy już trzy "interwencje".

Przeczytaj także:

Marianna zapowiada następne relacje, które będą ukazywać się w OKO.press. O ile uda jej się uniknąć zatrzymania. Nie podajemy nazwisk, a nawet imion uchodźców, nazw miejscowości, dat. Kolejność odcinków nie odpowiada chronologii zdarzeń. Wszystko po to, by utrudnić identyfikację grupy i osób, którym pomaga.

Akcja 4. "Yes, yes – krzyczą – take us to prison!"

Szukamy ich może z godzinę, bo miejsce, w którym mają być, wydawaje się absurdalne - kępa zabagnionych krzaków niedaleko szosy. Nasłuchujemy, szukamy śladów, jednocześnie wymachując koszykami na grzyby, by usprawiedliwić naszą obecność w tym totalnie niegrzybowym lesie.

Usłyszeli nas wreszcie. 10 młodych mężczyzn, właściwie chłopaków. Niemal sini z zimna, przemoczeni, przemarznięci. Część nie ma butów w ogóle, są na bosaka, inni w klapkach. Jeden bez palców u nóg. Próbowali uciekać, ale teraz nie są już w stanie nawet chodzić.

Jeden ma niewielką torebkę, z której wystają ukradzione z pola kolby kukurydzy, pilnuje ich, jak największego skarbu. Większość ma puste ręce.

M. biegnie po ubrania i jedzenie, ja zostaję z chłopakami sama i staram się tłumaczyć, jak możemy im pomóc (nijak!).

"Madame, take us to your office! Belarus no! Please, Belarus no!" – błagają.

Wyjaśniam powoli, że jedyne, co można zrobić, to wszcząć procedurę azylową. Wtedy trafią do ośrodka zamkniętego. "Yes, yes – krzyczą – take us to prison!".

Razem spędzimy w tym lesie parę godzin. Mamy już chleb, pomidory, banany, ale przede wszystkim gęstą, ciepłą zupę. Okrywamy przemarznięte plecy, zakładamy czapki, pomagamy zdejmować przemoczone skarpetki. Każdy dotyk boli... Nie dla wszystkich starczyło butów, M. jedzie więc do pobliskiej miejscowości po kolejne pary. Stopy bolą jednak tak, że trudno je obuć.

Na miejscu zjawiają się dziennikarze. Niektórzy stoją w „bezpiecznej” odległości, inni pomagają nam opiekować się chłopakami. Ich stan jest jednak tak zły, że dzwonimy po karetkę. Dyspozytor oczywiście pyta, czy zawiadomiliśmy straż graniczną.

Wychodzę z P. na drogę, żeby określić miejsce, w którym jesteśmy. Mija nas dwóch myśliwych. Od M. dowiaduję się, że kiedy szedł drogą, myśliwi zrównali się z nim. W tym samym momencie z plantacji róż tuż obok wyszedł, a właściwie wytoczył się mężczyzna.

"O, czarnuch!" – ucieszyli się myśliwi i od razu zadzwonili po straż.

Ten mężczyzna to J. Nie ma jeszcze 20 lat i jest w najgorszym stanie. Odłączył od innej grupy i zgubił się. Jest zupełnie przemoczony, nie jadł od kilku dni, pił – jak wszyscy – wodę z kałuży. Ubieramy go w ubrania, jakie zostały. Próbujemy ogrzać, kładziemy. Leży na ziemi, prawie bez kontaktu.

Smutnooki ratownik chce wziąć ich do szpitala, Straż - "tam gdzie zawsze"

W końcu przyjeżdża karetka. Razem ze Strażą Graniczną podchodzi smutnooki ratownik. U wszystkich 10 mężczyzn stwierdza hipotermię. Pytam, czy w takim razie wezmą ich do szpitala.

"A jak inaczej sobie to pani wyobraża?!" - obrusza się.

Po konsultacji ze Strażą Graniczną okazuje się jednak, że wyobraźnia mnie nie zawiodła - do szpitala pojedzie tylko jeden z mężczyzn. Dlaczego? Nie wiadomo, próbujemy przekonywać, bez skutku. Później mają zabrać dwóch kolejnych.

Pozostali mają trafić do izolatorium w siedzibie Straży. Nie są w stanie wdrapać się do wysokiej wojskowej ciężarówki.

"Nie możecie im pomóc?" – pytam uzbrojonego żołnierza, widząc, jak się w środku czołgają, nie mogąc się podnieść.

"Proszę, proszę, niech pani pomaga" – odpowiada z ironicznym uśmiechem.

Żołnierze zasłaniają ciężarówce tablice rejestracyjne. Dwóch funkcjonariuszy rozmawia ściszonym głosem co z nimi zrobić. Słyszę jak jeden pyta, czy „tam gdzie zawsze”. Na nasz widok milkną.

Powoli wycofujemy się z lasu. Łapie nas jeszcze smutnooki ratownik i tłumaczy, jak powinniśmy pomagać ludziom w hipotermii. W końcu dzie zima…

Happy end (prawdopodobnie)

Dzięki działaniom obecnej na miejscu prawniczki, a także nagłośnieniu sprawy przez media, mężczyźni nie zostali odwiezieni "tam gdzie zawsze", czyli z powrotem na granicę. Trafili do placówki Straży Granicznej i rozpoczęła się wobec nich procedura azylowa.

Udostępnij:

Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze