72 proc. Francuzów popiera Żółte Kamizelki i to pomimo dewastacji i aktów przemocy. Co więcej, ruch popierają najmłodsi: w poniedziałek w całym kraju licealiści zablokowali lub nawet podpalili 200 szkół. Protestujący opublikowali postulaty, które pokazują, jak głęboka jest frustracja. Macron miał pomóc klasie średniej, a na razie pomógł głównie najbogatszym
Francja wrze i, co pokazują międzynarodowe telewizje, płonie. Ruch Żółtych kamizelek od 15 listopada 2018 paraliżuje Francję stałymi blokadami na drogach krajowych i gwałtownymi manifestacjami w każdy kolejny weekend. W sumie Żółte Kamizelki mają już „na koncie” 682 zatrzymania, 263 rannych, z czego 412 zatrzymań i 133 rannych w samej trzeciej rundzie strajków 1 grudnia. Straty materialne idą w miliony euro, a spowolnienie gospodarcze – brak ruchu w restauracjach, ograniczenia zakupów w blokowanych centrach handlowych, straty w przemyśle spożywczym w związku z blokadami dróg, a nawet, co zdarzyło się po raz pierwszy od wielu lat, spadek liczby hotelowych rezerwacji – szacuje się już na miliardy euro.
Władza wykonawcza zupełnie sobie nie radzi. Tymczasem opublikowana parę dni temu lista żądań ruchu pokazuje, że w proteście nie chodzi tylko o ceny gazu, paliw i prądu, a społeczne niezadowolenie jest znacznie głębsze.
W niedzielę 2 grudnia prezydent Emmanuel Macron wybrał się osobiście pod Łuk Triumfalny, by oszacować zniszczenia. To było jak dotąd jedyne spotkanie najwyższych władz francuskich z protestem, czy raczej jego skutkami – kilka godzin po samej demonstracji, gdyż Macron dopiero wrócił ze szczytu G-20 w Argentynie. Po tym, jak oddał hołd poległym – zdewastowany Łuk Triumfalny to pomnik Nieznanego Żołnierza – spotkał się z przedstawicielami policji i strażaków. Od tego czasu w Matignon (siedzibie premiera) trwa seria spotkań. W niedzielny wieczór spotkanie na szczycie z premierem Edouardem Philippem, ministrem spraw wewnętrznych Carlosem Castanerem i Laurentem Nuñezem, ministrem zarządzania kryzysowego.
W poniedziałek do Matignon przybyli zaproszeni szefowie głównych francuskich partii. Spotkanie było tajne, ale komentarze wychodzących polityków wskazywały, że chodziło o rozpoznanie, które ugrupowania – i jak bardzo jednoznacznie – staną po stronie protestujących. We wtorek rząd miał spotkać się z emisariuszami Żółtych Kamizelek, ale dzień wcześniej, w poniedziałek popołudniu, odwołano spotkanie bez podawania powodów. W środę odbyła się debata parlamentarna na temat kryzysu Żółtych Kamizelek.
We wtorek, po naradzie wewnątrzpartyjnej (partia Macrona, La Republique En Marche, LREM, ma większość w obu izbach parlamentu) Edouard Philippe ogłosił kilka decyzji, które mają uspokoić gniew Żółtych Kamizelek:
Te zapewnienia miały obowiązywać przynajmniej przez najbliższe sześć miesięcy. Dzień później Phillippe ogłosił, że podwyżek cen paliw nie będzie co najmniej przez rok - nie zostaną wpisane do budżetu państwa na 2019 rok.
Te decyzje mogłyby uspokoić sytuację, gdyby ogłoszono je dwa tygodnie temu. Dysproporcja propozycji rządu i skali żądań społecznych jest dzisiaj ogromna.
Wiele okaże się jednak najbliższy weekend (8-9 grudnia) – czy manifestanci odpuszczą, czy będą się odbywać kolejne demonstracje. Najprawdopodobniej rząd poczeka do weekendu z ogłoszeniem nowej daty spotkania z rzecznikami Kamizelek.
Tymczasem Żółte Kamizelki mają już listę 42 żądań (media dostały ją 29 listopada). Obejmuje bardzo różne kwestie, jak przeanalizował „Le Nouvel Observateur”, wzięte zarówno z programów partii lewicowych, jak i skrajnej prawicy, a nawet Zielonych. W tym:
Żądania Żółtych Kamizelek są często wzajemnie sprzeczne lub po prostu niewykonalne bez dogłębnej rewizji istniejącego systemu politycznego czy podatkowego. Lista pokazuje jednak, jak wiele jest punktów zapalnych. Zamrożenie jednego, czy nawet kilku podatków nie uspokoi nastrojów.
Apele ministra spraw wewnętrznych Carlosa Castanera do „rozsądnych” Kamizelek, by powstrzymały się od manifestowania w sobotę 8 grudnia brzmią trochę jak żart. Jest też oczywiste, że wprowadzenie stanu wyjątkowego w reakcji na „zamachy terrorystyczne” (jak to zapowiedział w „Polityce” Marcin Zaborowski) może wyłącznie pogorszyć sytuację. Choć rozwiązanie to poparłoby 53 proc. Francuzów, to kroki, jakie podjął rząd, są zaledwie tymczasowe i problem wróci ze zdwojoną siłą.
Niezależnie od tego, jak który intelektualista ustawia główną linię podziału – geograficznie, na wielkie miasta i całą resztę, jak Christophe Guilluy i Alain Touraine, czy kastowo i majątkowo, jak robi to filozofka Chantal Mouffe, Francja staje się coraz bardziej ingouvernable, nie do rządzenia. A ruch przy tak wysokiej sympatii będzie się tylko rozszerzał.
W kampanii wyborczej prezydent zapowiadał, że będzie „kruszyć związkowy beton” wszelkimi dostępnymi środkami, stwierdzając, że właśnie przywileje pracownicze i wpływy związkowców nie pozwalają Francji się rozwijać i wyjść z kryzysu, zmniejszyć bezrobocie i ustabilizować zatrudnienie.
Wyjątkowe środki, czyli rządzenie dekretami i arogancką politykę parlamentarnej większości Emmanuel Macron wykorzystał już do rozbijania tamy społecznego niezadowolenia, przy okazji reformy prawa pracy. Była to jedna z głównych obietnic w kampanii prezydenckiej – dokończenie reformy Kodeksu pracy tak, by wyjść z zabetonowanego systemu. Według partii rządzącej i prezydenta nie pozwalał on na tworzenie nowych miejsc pracy. Jesienią 2017 roku wprowadzono pięć dekretów, które następnie ratyfikowano ustawowo wiosną 2018 roku.
Obu etapom towarzyszyły gwałtowne i przedłużające się protesty związkowców (których kulminacja przypadła na 1 maja 2018 roku), ale społeczeństwo było przekonane o konieczności reform. W końcu mieli na nich zyskać zwykli Francuzi – dokładnie ci, którzy dziś wychodzą na ulice w odblaskowych kamizelkach: klasa średnia, drobni przedsiębiorcy, wolne zawody, niepewni przyszłości studenci, nieuzwiązkowieni pracownicy.
Ponieważ rząd swoje reformy oparł na obietnicy poprawy losu sprekaryzowanej klasy średniej, zaś efekty reform uderzyły ją w szczególności po kieszeniach, sytuacja Macrona i Edouarda Philippe’a jest bardzo skomplikowana.
Tym bardziej, że rząd Macrona-Philippe’a ma na koncie także likwidację tzw. podatku solidarnościowego od fortun (ISF), płaconego przez właścicieli masy własnościowej powyżej 800 000 euro (od 0,5 do 1.5 proc. rocznie). Podatek ten był z pewnością kontrowersyjny. Po pierwsze, mimo że majątki najbogatszych Francuzów wyraźnie rosły, wpływy z podatku od nich magicznie malały (w 2012 roku było to 5 mld euro, a w 2017 już tylko 4 mld euro). Po drugie, Francja Macrona chciała przyciągać bogatych rezydentów, a podatek ich wyraźnie odstraszał.
Jednak symbolicznie rzecz biorąc, był to sygnał państwa, że bogaci nie są poza kontrolą i poza prawem.
Jednak ISF zostało zastąpione podatkiem od nieruchomości. To z kolei przełożyło się na podwyżkę czynszów, podobnie jak napływ zagranicznego kapitału lokowanego w atrakcyjnych wielkomiejskich nieruchomościach. Proces ten, który trwa już od dawna, ale szczególnie nasilił się od czasu kryzysu strefy euro (kiedy to ceny nieruchomości w stolicy Francji utrzymywały się na stałym poziomie bądź rosły, wskazując, że jest to jedna z najpewniejszych lokat kapitału na świecie), uruchomił procesy gentryfikacji w skali podobnej do Nowego Jorku i San Francisco.
Mieszkańcy miast, starając się utrzymać komfort życia na podobnym poziomie co przed kryzysem, zaczęli przeprowadzać się na peryferie. Po chwili wytchnienia jednak i tu dopadła ich czarna rzeczywistość – w postaci systematycznych podwyżek cen paliw i energii, nieprzemyślanych reform podatkowych i tak dalej.
Dzisiejsze protesty nie są więc tylko reakcją na podwyżkę cen benzyny i ropy, ale odpowiedzią na wieloletnie zaniedbania i powolne, wieloaspektowe przerzucanie kosztów kryzysu z barków finansjery i wielkiego przemysłu na drobnych przedsiębiorców i pracowników.
W wielu krajach, w tym w Stanach Zjednoczonych, te same procesy, które można określić jako centralizację kapitału, wykorzystała skrajna prawica. Na pewno dobry wynik Marine Le Pen w wyborach w 2017 roku wpisuje się w tę tendencję. Jednak i wysoki poziom uzwiązkowienia, i poziom czytelnictwa oraz popularność politycznej publicystyki sprawiają, że to nie we wzmacnianiu narodowej tożsamości upatruje się rozwiązań, a – jak pokazuje lista 42 żądań Kamizelek – w konkretnych pomysłach, których wdrożenie wymagałoby rzeczywistej i głębokiej zmiany systemu politycznego, odejścia od rozwiązań V Republiki ku nowej, być może lepszej demokracji.
W zależności od sondażu 72 do 78 procent Francuzów popiera Żółte Kamizelki lub z nimi sympatyzuje, i to pomimo dewastacji i aktów przemocy, jakie towarzyszą demonstracjom, które potępia ok. 85 proc. badanych. Co więcej, w ruch ten włączają się najmłodsi: w poniedziałek 3 grudnia w całym kraju licealiści zablokowali lub nawet podpalili 200 szkół.
Ruch rozlewa się też na inne kraje. 30 listopada w spokojnej dotąd Belgii miały miejsce zamieszki i podpalenia samochodów, które ze względów bezpieczeństwa sparaliżowały kancelarię premiera i siedzibę Komisji Europejskiej w Brukseli. Na manifestacje przygotowują się też służby porządkowe w Holandii i Niemczech.
„To jest rewolucja” – napisała Ann Applebaum o Żółtych Kamizelkach. I choć w komentarzach na Facebooku przyznała, że chodziło jej o nawiązanie literackie, a nie rewolucję jako taką, to pytanie zawisło w powietrzu. Czy więc protesty w sprawie zbyt wysokiej akcyzy paliwowej zmienią Francję tak jak pół wieku temu żądania koedukacyjnych akademików? Jeśli obchody okrągłej rocznicy Maja ’68 roku o czymś Francuzom przypomniały, to właśnie o politycznej sprawczości tłumu wychodzącego na ulicę. W 1968 roku system społeczny, zawodowy i polityczny był w oczach młodych ludzi kompletnie zabetonowany. Surowe reguły akademików symbolizowały dla protestujących stłamszenie młodości, intymności, kreatywności i wolności.
Żółte Kamizelki stają do walki o niskie ceny benzyny, ale walczą o bezpieczeństwo, wiązanie końca z końcem i trochę oszczędności, wreszcie – o godne życie dla siebie na starość i o przyszłość dla swoich dzieci.
A same dzieciaki, nawet tego nie wiedząc, powtarzają slogany z Maja ’68, jednak w dużo bardziej ponurej wersji. Tam, gdzie kiedyś wybrzmiewało „Nie chcę tracić życia na zarabianiu na życie”, dziś słychać raczej „Za rok czy dwa my też będziemy musieli się przejmować benzyną. Studiujemy, żeby zarabiać grosze”.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Filozofka polityki, tłumaczka, działaczka feministyczna i publicystka. W latach 2012-2015 redaktorka naczelna portalu Lewica24.pl. Była doradczynią Klubu Parlamentarnego SLD ds. demokracji i przeciwdziałania dyskryminacji oraz członkinią Rady Polityczno-Programowej tej partii. Członkini obywatelskiego Komitetu Ustawodawczego Ratujmy Kobiety i Ratujmy Kobiety 2017, współorganizatorka Czarnych Protestów i Strajku Kobiet w Warszawie. Organizowała również akcję Stop Inwigilacji 2016, a także obywatelskie protesty pod Sejmem w grudniu 2016 i styczniu 2017 roku. Stale współpracuje z Gazetą Wyborczą i portalem Tygodnika Polityka, gdzie ma swój blog poświęcony demokracji pt. Grand Central.
Komentarze