0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska / OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Żółtlica drobnokwiatowa funkcjonuje w Polsce jako utrapienie z pola czy ogrodu – kolejny nieludzko panoszący się chwast. W mieście, gdzie wystaje zza rynien i krawężników, albo przepycha się przez dziury w płytach chodnikowych, rzadko przyciąga wzrok. Bo w przeciwieństwie do buńczucznych ciał mniszków i kolorowych głów koniczyn, żółtlica pozornie nie ma się czym chwalić. Jej maleńkie kwiaty i szczupłe, niepozorne łodygi łatwo wtapiają się w tło, zlewając się w naszych oczach w bezimienne kępki – przypadkowy błąd w systemie zarządzania zielenią i świadectwo upartej anarchii przyrody. Dlatego najłatwiej wypatrzeć żółtlicę w listopadzie, ale można na nią wpaść i podczas świątecznego spaceru za połową coraz cieplejszego grudnia, gdy niczym niedobitek, wystaje dumnie z dywanów butwiejących liści, nadal uparcie kwitnąc.

Umrze, dopiero gdy przyjdą pierwsze przymrozki. Więdnie, gdy temperatura spadnie poniżej zera, więc w zachodniej ekologii uznaje się ją za roślinę wskaźnikową – gatunek o tak specyficznych wymaganiach, że na podstawie jego zachowania można wyciągnąć wnioski na temat stanu całego środowiska. Kwitnąc, żółtlica nie świadczy więc o obfitości minionego okresu wegetacji, lecz o tym, co tu i teraz – w tym także postępujących zmianach klimatu i coraz trudniejszym do ignorowania globalnym ociepleniu. Ale im więcej o niej czytam, tym bardziej rozumiem, jak głęboko w przeszłość sięgają jej korzenie i że żółtlica mogłaby pełnić funkcję wskaźnikową nie tylko w dziedzinie ekologii, ale i historii. Jej losy są bowiem tak symptomatyczne dla wielowiekowej ery europejskiego kolonializmu.

Przeczytaj także:

Udomowiona przez plemiona Keczua

Uprawiana dziś powszechnie na całym Globalnym Południu – od Peru przez Malawi aż po Nową Zelandię – pierwotnie porastała wyłącznie tereny And. Udomowiona przez plemiona Keczua jako zioło lecznicze i warzywo rolne, została wchłonięta do kultury imperium inkaskiego, gdzie stała się ważnym składnikiem remediów na stany zapalne oraz problemy skórne, a także postawą wielu tradycyjnych dań. Wykorzystywana do dziś w ziołolecznictwie i kuchniach regionu, od Kolumbii aż po Meksyk, jest dostępna na targach rolnych pod wieloma lokalnymi nazwami: guasca, burrionera, mielcilla, piojito. W Bogocie gotuje się na niej pożywną i gęstą zupę ajiaco, świetną na przeziębienie, a w Oaxace kolorową sopa de guías z kukurydzą, kluskami i kwiatami dyni lub cukinii. Z żótlicy robi się tam także sałatki, nalewki i napary.

Gdy pytam o nią znajomą artystkę z Bogoty, Milenę Bonillę, która od 2000 roku tematyzuje w swoich pracach związki środowiska z kolonialną i państwową przemocą, w pierwszym odruchu jest zaskoczona.

Naprawdę nikt w Polsce żótlicy nie je?

Nie dziwi jej natomiast, że na stronie Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego ta przydatna roślina figuruje jako „inwazyjny”, a nawet „agresywny” chwast, który należy wyplenić, bo w Europie mamy długą i nadal żywą tradycję rugowania tego, co rdzenne, lokalne i uparcie walczące o życie.

A żółtlica jest niewątpliwie mistrzynią przetrwania. Nieodporna na zimno i jednoroczna, w ciągu swojego krótkiego, bo zaledwie kilkutygodniowego życia, potrafi wyprodukować nawet 30 tysięcy niełupek – drobnych owoców, dających się unieść i na wietrze, i z prądem wody, i na sierści zwierząt i na ludzkich ciuchach czy środkach transportu. A że przez ocieplenie klimatu sezony wegetacyjne roślin są coraz dłuższe, w ciągu jednego roku potrafi wyrosnąć kilka takich szalenie płodnych pokoleń żółtlicy. Jej niełupki są więc rzeczywiście wszędzie. Do tego część z nich ląduje w ziemi, gdzie mogą przeczekać nawet kilka lat, nie tracąc zdolności kiełkowania. Zazwyczaj jednak nie muszą czekać aż tak długo, bo ludzie często zachęcają je do ekspansji, orząc, okopując, przerzucając i przewożąc ziemię.

Zgaduję, że właśnie w ten sposób żółtlica zawędrowała i pod mój dom, pośrodku Warszawy. Zrzucona na beton przez wywrotki Budimexu wraz ze zwałami piachu i gleby, przedostała się na rozorany budową trawnik, gdzie wcześniej jej nie było, albo wydostała się spod ziemi dzięki kołom koparek i zrobiła to, co zwykle – zakorzeniła się, przetrwała, jakoś dała radę. I w końcu zakwitła, przyciągając mój wzrok i prowokując do rozmowy z Mileną. Bo czy to nie szalone, że zaraz po spotkaniu z artystką z Bogoty, znajduję pod domem roślinę endemiczną dla tamtego regionu?

To nie żółtlica jest jednak temu szaleństwu winna. Ekspansję – inwazję – żótlicy sprowokował człowiek.

Żółtlica przywleczona siłą

Prawda jest taka, że najpewniej by w ogóle w Europie tej rośliny nie było, gdybyśmy jej tu nie przywlekli siłą, jako botaniczną nowinkę i wojenne kuriozum, wystawione ku uciesze mas i ku chwale imperiów w ogrodach botanicznych kolonialnych potęg: Madrytu, Paryża i Londynu.

Przywieziona z Peru w 1796 lub 1798 roku przez hiszpańskiego botanika Ignacio Mariano Martineza de Galinsogę, który zapisał się na kartach historii także jako autor książki o negatywnym wpływie gorsetów na zdrowie kobiet, żółtlica została uznana w Europie za zupełnie nowy gatunek – w końcu nie można było przyznać, że „dzicy”, którzy wymagają cywilizacji, posiadają rozbudowaną wiedzę ziołoleczniczą. I tak jedna z najstarszych roślin użytkowych regionu zyskała przechrzczona siłą na cześć swego dzielnego „odkrywcy” i propagatora, jako Galinsoga parviflora, drobnokwiatowa córka Galinsogi. Wkrótce zyskała także inne, potoczne przezwisko, grające z brzmieniem łacińskiego pierwowzoru: gallant soldier, czyli dzielny żołnierz. Mężny niedobitek.

Potem, gdy niepomna europejskich konwenansów i instytucjonalnego decorum, wyrwała się z niewoli botanicznych wystaw i rozpleniła się najpierw po naszym kontynencie, a następnie po wszystkich kolejnych, została zdegradowana do pospolitego potato weed, czyli chwastu zajmującego ziemniaki, oraz quickweed, szybko rozprzestrzeniającego się chwastu. Może więc nic dziwnego, że przez długi czas nikomu w Europie nie przyszło do głowy, żeby sprawdzić, czy ta niepozorna i uciążliwa roślina ma jakiekolwiek medyczne zastosowanie.

Jak czytam w wydanym w 2018 roku atlasie roślin Polski Barbary Sudnik-Wójcikowskiej i Anny Orczewskiej, „stosunkowo niedawno stwierdzono lecznicze właściwości tego uporczywego chwastu! Zapobiega nadciśnieniu i chorobom krążenia. Stwarza nadzieję na leczenie cukrzycy. Zawiera przeciwutleniacze. Łagodzi podrażnienia skóry spowodowane kontaktem z pokrzywą. Młode pędy są bogate w wapń, magnez i witaminy, mogą być używane do sałatek, a koszyczki kwiatowe do różnych potraw”.

Kto by się tego spodziewał?

Współpraca z zielarkami z Bogoty

W 2020 roku pochodzący z Brazylii Alexandre Antonelli, obecny dyrektor Królewskich Ogrodów Botanicznych w Kew – tych samych, w których pod koniec XVIII wieku zaprezentowano po raz pierwszy w Europie żółtlicę – stwierdził, że ogrody botaniczne na całym świecie powinny przyznać się do własnych krwawych i rasistowskich korzeni i doprowadzić do „dekolonizacji swoich kolekcji”:

Przez stulecia bogate kraje Północy eksploatowały zasoby naturalne i rdzenną wiedzę Globalnego Południa. Choć kolonialni botanicy podejmowali swe niebezpieczne ekspedycje w imię nauki, ich zadaniem było w rzeczywistości pozyskiwanie roślin, które przyniosłyby ekonomiczny zysk. (...) Naukowcy nie tylko przywłaszczali rdzenną wiedzę, ale i dyskredytowali jej skalę i złożoność. Pierwsi faktyczni użytkownicy roślin z Brazylii czy Australii pozostają często bezimienni, nieznani, pozbawieni rekompensaty. Z perspektywy historii są dosłownie niewidzialni. Musimy to zmienić.

Jak jednak taka dekolonizacja europejskiej wiedzy botanicznej miałaby wyglądać w praktyce? Trudno powiedzieć, bo przecież żółtlicy nie da się po prostu plemionom Keczua zwrócić.

Zgodnie z wizją Antonelliego, postkolonialne ogrody botaniczne miałyby stać się, jak czytam w Manifeście na rzecz zmian Kew Gardens na lata 2021-2030, strażnikami globalnych środowisk i planetarnej bioróżnorodności, które nie tylko produkowałyby powszechnie dostępną wiedzę czy dbałyby o banki nasion, ale i ułatwiałyby wymianę doświadczeń między ludźmi z całego świata oraz wspierałyby rozwój ich praktyk. W tak pomyślanej instytucji europejscy botanicy niekoniecznie staliby nad zielarkami z Bogoty, lecz przeciwnie, musieliby zacząć z nimi współpracować i tym samym, podzielić się zasobami umożliwiającymi dalsze badania.

Chodziłoby więc nie tyle o odwrócenie historii kolonialnego wyzysku i nierówności, ile o ich niepogłębianie.

I o niewywarzanie już otwartych drzwi, tylko konsultowanie z innymi naszych ekspertyz, bo ludzie z regionu And naprawdę mogą mieć na temat lokalnych roślin naprawdę większą wiedzę od Europejczyków.

Wreszcie Antonelli widziałby proces dekolonizacji ogrodów botanicznych także jako część szerszych, najlepiej globalnych polityk na rzecz przeciwdziałania postępującej katastrofie klimatycznej. Bo zmiany klimatu najszybciej i najmocniej uderzają właśnie w ekosystemy i społeczności Globalnego Południa, które i tak mierzą się już przecież z ciężarem wielowiekowego ekonomicznego i ekologicznego wyzysku ze strony Europy. Dlatego, zamiast importować z regionu kruszce z nieodnawialnych złóż i narkotyki, umywać ręce od walki lokalnych aktywistów z kapitałem karczującym lasy deszczowe wokół Bogoty, czy zachowywać wszystkie szczepionki na kolejne pandemie wyłącznie dla siebie, należałoby przesunąć środki, podzielić się zasobami i podjąć międzynarodową odpowiedzialność za opiekę nad lokalnymi środowiskami i społecznościami, które zrodziły ludzi i rośliny przywleczone w ostatnich wiekach do Europy siłą.

Z tego samego względu warto też zacząć opowiadać inaczej historię samych roślin. Tak, aby przypominały, że dzisiejsze „inwazje” nieproszonych wędrowców nie wzięły się w Europie czy w Stanach znikąd. Bo dzieje żółtlicy naprawdę nie zaczęły się od Galinsogi. I nie odgrodzimy się od tego wstydliwego dziedzictwa – ani od naszej wspólnej, trudnej przyszłości w świetle globalnych zmian klimatu – żadnym, nawet najwyższym murem, ani najbardziej rasistowską polityką azylową. Niełupki żółtlicy i tak się przecisną. I nie tylko one, bo granice są niczym wobec biologicznego imperatywu przetrwania.

Najwyższa pora więc przestać wyrzucać publiczne pieniądze w błoto i zamiast wypleniać obcych czy odgradzać się od nich siłą, nauczyć się z nimi współpracować i współżyć. Tym bardziej że sami zmusiliśmy ich do migracji naszą wielowiekową polityką ekonomiczną i ekologiczną Europy. To nie żółtlica na nas najechała. To my ją tu ściągnęliśmy. Czas przestać ją zwalczać, tylko zainteresować się, czego możemy się od niej nauczyć o życiu i przetrwaniu w dobie postępujących zmian klimatu.

Kto wie, może na grudniowe przeziębienie zupa ajiaco zadziała równie dobrze jak rosół?

;
Na zdjęciu Anka Wandzel
Anka Wandzel

Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.

Komentarze