0:000:00

0:00

Minister Edukacji Dariusz Piontkowski ogłosił, że 1 września wracamy do sal lekcyjnych. Szkoły rozpoczynają naukę w zwykłym trybie, w ławkach i przed tablicami, a możliwości ograniczenia tego modelu będą leżały w kompetencjach dyrektora, który w konkretnych przypadkach będzie mógł przejść na nauczanie mieszane (częściowo zdalne) lub - w trudniejszych sytuacjach - na nauczanie na odległość.

Minister nie wspomniał o dystansach, maseczkach ani dodatkowych zabezpieczeniach.

Bardzo prawdopodobne, że powrót do szkół skończy się równie chaotycznym powrotem do nauki zdalnej. O tym przekonamy się we wrześniu lub październiku. Ale już teraz, w sierpniu 2020 roku polska szkoła ma się czego obawiać.

Po pierwsze tego, że wszystko zostanie po staremu

Rząd ogłasza triumfalny powrót do szkół, zdając sobie sprawę, że mimo krytycznego podejścia związków zawodowych czy Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, które zarzucają tej decyzji m.in. brak konsultacji ze środowiskiem czy zrzucanie odpowiedzialności na dyrektorów, to zmęczeni zdalnym nauczaniem nauczyciele i wyczerpani rodzice, przyjmują tę informację często z wielką ulgą. I trudno się dziwić.

Ostatnie trzy miesiące szkolnej nauki odbywały się najczęściej ogromnym kosztem organizacyjnym i psychicznym, który spoczywał na samych uczniach, zmuszonych do nabycia w rekordowo krótkim czasie nowych kompetencji i rodzicach zmuszonych do przeorganizowania swojego trybu pracy. Mówienie po kilka godzin dziennie do awatarów zamiast do uczniów przeorało stan psychiczny polskich nauczycieli, już nie najlepszy przecież przed pandemią.

Decyzje o tym, że uczenie od teraz będzie odbywać się „normalnie” - trudno uznać za niepopularną. Trudno jednak uznać ją również za odpowiedzialną i racjonalną.

Na temat tego, jak łatwo w szkole rozprzestrzeniają się wszelkie choroby, istnieje wiele nauczycielskich piosenek i memów, ale mamy też na ten temat badania, które plasują placówki edukacyjne wysoko na skali epidemicznego ryzyka.

W obliczu braku dodatkowych obostrzeń i jakiegokolwiek racjonalnego planu, zrzucanie organizacyjnej odpowiedzialności na dyrektorów szkół może skończyć się źle. Bo tak jak w innych sferach: pandemia wyostrza te problemy, które już wcześniej w szkole istniały – czyni je bardziej groźnymi. Wymieńmy dwa pierwsze z brzegu, a dość znaczące wobec kwestii epidemiologicznych:

  • koszmarnie przepełnione korytarze po reformie gimnazjalnej;
  • i średnia wieku polskich nauczycieli, która wskazuje, że wielu z nich będzie pozostawało w grupie wysokiego ryzyka.

Tak jak na początku pandemii nie widzę, aby MEN w jakikolwiek sposób próbował wesprzeć placówki w sprostaniu tym wyzwaniom i uczynieniu ich bardziej bezpiecznymi. Decyzje w edukacji rząd realizuje metodą zaklęć: mówi "zróbcie, niech to się stanie", a następnie zatyka uszy na głosy i powtarza nauczycielom: to wasza wina, wasza wina.

Po drugie tego, że wszystko będzie inaczej

Powyżej opisany scenariusz, jak się domyślamy, może skutkować drastycznym i nagłym powrotem do nauczania na odległość. I powrotem do nauczania zdalnego, sytuacją chaosu, niepewności i obaw. Sytuacja zamknięcia szkół w marcu pokazała, że MEN nie kwapi się z przygotowywaniem jakiejkolwiek strategii czy planu, że skupia się głównie na oskarżeniach i przerzucaniu odpowiedzialności.

Skutki? Brak sprzętu, brak przygotowania, i co najbardziej drastyczne — brak wiedzy na temat sporej części uczniów, którzy nagle zniknęli z edukacyjnego pola.

Pandemiczna szkoła odsłoniła głębię banalnej konstatacji, że uczenie opiera się głównie na kontakcie międzyludzkim. Niby wiedzieliśmy od zawsze, że szkoła opiera się na relacjach, nie tylko pomiędzy nauczycielami i uczniami, ale także w obrębie społeczności samych uczących.

Ale dopiero teraz po dziesiątkach (czy setkach) godzin spędzonych przed ekranem wiemy już, że jakkolwiek internet jest bogaty w ekscytujące narzędzia, a nagrywanie filmików czy robienie prezentacji ma swój urok, ale namacalna praca z żywym materiałem — tekstem, działaniem matematycznym, eksperymentem chemicznym, to coś, czego nigdy nie możemy idealnie zaanimować przez pudełka zwane laptopami.

Nawet najbardziej zmotywowany i ciekawy świata uczeń nie jest w stanie zaangażować się w gapienie się w ekran godzinami, nawet jeśli ma po drodze tysiąc interaktywnych wyzwań. Nawet najbardziej zgrany klasowy zespół po kilku miesiącach izolacji będzie musiał budować relacje na nowo. Nawet najwspanialszy zespół uczących będzie obciążony w jakimś stopniu samotnością i koniecznością pozostawania z dala od decyzji i strategii, które w szkole się ze sobą nieustannie nieformalnie konsultuje.

Czy ktoś o tym wszystkim myśli? Nawet gdy wyobrazimy sobie idealny scenariusz, w którym MEN jednak ma jakąś strategię wsparcia logistycznego, sprzętowego, ale i psychologicznego — mam tu na myśli uczniów, ich rodziny, ale także nauczycieli — straty mogą być jednak nie do przecenienia.

Dryfujemy sobie ot tak, i zobaczymy, jak to będzie. W razie kłopotów bardzo łatwo będzie napuścić na siebie różne ścierające się grupy interesów.

Po trzecie, konfliktów

Zmęczenie, które przyniósł ubiegły rok, jest ewidentne i widoczne, chociażby w nauczycielskich internetowych grupach. Mimo wykreowanej opowieści, że pandemia to taki czas, w którym każdy musi znaleźć sobie zajęcia i oglądać godzinami seriale, to jak dobrze wiemy, bardzo rzadko naszym problemem była akurat nuda.

Z większości nauczycielskich doświadczeń wynika, że ten sposób pracy generuje rodzaj wyczerpania i wypalenia, spowodowanego nie tylko większą ilością czasu, który trzeba poświęcić na przygotowywanie materiałów, ale i poczuciem „mówienia do ściany” i co za tym idzie, brakiem widocznych efektów wysiłków.

Zmęczeni są też rodzice. Jakoś mało kto zauważył, że rodzina, która posiada więcej niż jedną osobę pracującą i więcej niż jedną osobę uczącą się to pole minowe problemów.

Przez wąskie gardło kilku komputerów i łącza, które wcześniej służyły sporadycznie rozrywce, muszą przebić się potrzeby zawodowe, edukacyjne i opiekuńcze.

Rodzice młodszych dzieci, których nauka, jak można naprawdę było przewidzieć, jest szczególnie trudna, weszli w rolę nauczycieli i nie, najczęściej to nie była ich wymarzona rola, zwłaszcza że ich zawodowe obowiązki się przecież nie skurczyły, a pranie samo nie rozwiesiło.

Te dwie grupy interesów — rodziców i nauczycieli — nie są i nie powinny pozostawać w sprzeczności. Zreformowanie edukacji i traktowanie jej problemów poważnie powinno opierać się na porozumieniu.

Ale najbardziej obawiam się, że w razie niepowodzenia jakiegokolwiek wariantu, rząd będzie grał na animozje pomiędzy rodzicami a nauczycielami, całkowicie umywając ręce od odpowiedzialności zarówno za ich pracę, jak i ich zmęczenie.

Po czwarte, reformy programowej

Kiedy na pięć minut zapomnimy o organizacyjnych kłopotach z pandemią, przypomni nam się dodatkowa okoliczność: mieszkamy w Polsce, w której rządzący niedawno wygrali wybory prezydenckie. Jeśli przez ostatnie kilka akapitów przekonywałam czytelników, że obóz PiS postępuje wobec edukacji bez wyraźnego planu i porządku, teraz muszę to odwołać.

Kilka ostatnich wypowiedzi zdaje się wskazywać, że o szkole przedstawiciele rządu myślą zgoła często. Ryszard Terlecki przyznał ostatnio w TVN 24, że mała przewaga ostatnich wyborach to efekt zaniedbań w kwestii zbyt pobieżnego wykonania reform. Mądrzejsi ludzie, bardziej zorientowani w rzeczywistości politycznej, historycznej, bardziej przywiązani do pewnych tradycji i bardziej utożsamiający się z tą tradycją z pewnością będą głosować na PiS.

Z kolei Zbigniew Ziobro powiedział w TV Trwam:

"Stoi przed nami ogromne wyzwanie. Jeśli my tego teraz nie zrobimy, jeśli nie zajmiemy się edukacją, jeśli nie zajmiemy się sferą nauczania na uniwersytetach, jeśli nie zajmiemy się obszarem mediów, to przegramy bitwę o polskie dusze".

Nowy etap pisowskich reform faktycznie wydaje się zbliżać. Przymiotnik „tradycyjnie” był odmieniany przez różne przypadki nawet w kontekście wypowiedzi ministra Piontkowskiego o organizacyjnym kształcie roku szkolnego.

Czego możemy się spodziewać? Dalszego majstrowania przy podstawie programowej i dosypywania lekką ręką nowych, a raczej starych lektur, bo takie najpełniej formują przecież młode charaktery? Nowego przedmiotu zawierającego elementy nowego patriotyzmu? Ingerencji w programy wychowawcze? To już częściowo mamy, ale przecież zawsze może być gorzej.

Szkoła zawsze jest ufundowana na jakimś wyobrażeniu o świecie. To, co najbardziej przeraża, to że ten świat wyobrażony przez rządzących to ciasna, sztuczna rzeczywistość, wyhodowana na ich własnych resentymentach. Nie jest to ten realny świat, z jego wyzwaniami w postaci kryzysu klimatycznego, który przecież sprawi, że obecni w szkole młodzi ludzie będą borykać się ze zgoła innymi problemami niż nasze pokolenia.

Brak wody, kłopoty z energią, wzrost średniej temperatury czy wymieranie gatunków nie są, wbrew temu co uważa się w Polsce lewicowe, czy prawicowe — po prostu istnieją.

I jedyną odpowiedzią na bycie w tym skomplikowanym świecie zdaje się być wyobrażenie sobie tego, w którym jedna słuszna wizja gwarantuje nam fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

Po piąte, zakazu wizyt NGO

Zamknięcie na świat ma zyskać także dosłowny wymiar. Prezydent Andrzej Duda w swojej kampanii podkreślał konieczność większej kontroli nad tymi, którzy przychodzą z zewnątrz. Czas najwyższy, żeby prawo rodziców do wychowywania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami było zagwarantowane ustawowo – oświadczył.

Granie na tych emocjach było zbieżne z całym kształtem kampanii nienawiści wymierzonej w kierunku mniejszości seksualnych. To także pomysł z gatunku wykorzystywania animozji pomiędzy rodzicami a uczącymi (patrz punkt 3) i ograniczania pomysłów tych ostatnich na to, jak urozmaicić i wzbogacić pracę w murach szkoły.

O tym projekcie sporo już pisano, protestują same organizacje podkreślając, że to właśnie ruchy i organizacje społeczne są znakomitym wsparciem dla wychowawców i uzupełnieniem szkolnego programu pełnego luk- chociażby tych w kwestii edukacji klimatycznej.

Można sporo mówić o tym, że pomysł podsyca lęki przed edukacją równościową czy prawną, ale przede wszystkim podsyca lęki przed edukacją jakąkolwiek, która przecież polega na pokazywaniu świata, różnych punktów widzenia i tego, że jesteśmy częścią siatki różnych społecznych powiązań.

Szkoła, która zamyka się na świat, będzie miała być metonimią całej koncepcji Polski — blaszanej szczelnej skrzynki, odgrodzonej od „zewnętrznych wpływów”, skupionej na teatrze pozorów odciągających nas od tego, z czym naprawdę mierzy się obecnie świat: pandemia, ekonomia, energetyka, klimat.

W czym szukać nadziei wobec wszystkich wyżej wymienionych strachów? Szkoła to jednak nie akademia robotów, ale system naczyń połączonych: rządzący nie od dziś zapominają, że uczniowie i nauczyciele to osobni ludzie, którzy uczą się poprzez obserwacje świata, internet i swoje doświadczenia. Nadzieja pozostaje zatem w ludziach, nie w ideologii.

Udostępnij:

Justyna Drath

Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa UJ, nauczycielka, działaczka społeczna. Publikowała w „Krytyce Politycznej” i „Dialogu”. Mieszka w Warszawie, uczy w Liceum Chocimska.

Komentarze