0:000:00

0:00

Gdy umiera mieszkaniec Hallig Hooge, wyspy na Morzu Północnym długiej na 5 km i szerokiej na 2,5 km, wszystkie dzieci (a jest ich na wyspie ośmioro) chodzą od domu do domu i przekazują nowinę. Na karteczce, którą dostają od pastora lub pastorki, mają napisane kto zmarł, ile miał lat i kiedy odbędzie się pogrzeb. A raczej kiedy przybędzie ciało, bo zaraz po śmierci zabiera je z wyspy helikopter lub prom na stały ląd. Na Hallig Hooge jest tylko jednoizbowa przychodnia z dyżurnymi pielęgniarzami. Nie ma ani kostnicy, ani lekarza.

- Uczymy w ten sposób dzieci, że z życiem nierozerwalnie związana jest śmierć – tłumaczy Hildegarda, pastorka miejscowego kościoła. - Raz tylko odstąpiliśmy od tej tradycji - rok temu, gdy w jednym z domów powiesił się mężczyzna. Wtedy najmłodszym w ich wędrówce od drzwi do drzwi towarzyszył dorosły. Uznaliśmy, że tak będzie lepiej, na wypadek gdyby pojawiły się jakieś niezręczne pytania.

W dniu, w którym ciało wraca na Hooge promem, wszyscy mieszkańcy zbierają się na przystani. Mężczyźni biorą trumnę na ramiona i kondukt, na którego czele idą dzieci, wędruje na wzgórze, gdzie stoi kościół otoczony małym cmentarzem.

Ćwiczenia ze znikania

Późną jesienią i wczesną zimą wiatr osiąga na Hallig Hooge prędkość do 180 km/godz., a gwałtowna, wysoka na kilka metrów fala sztormowa zalewa otaczającą wyspę groblę, łąki, pastwiska i podchodzi pod zbudowane na sztucznych wzgórzach domy kilka razy do roku. Mieszkańcy są wtedy zdani tylko na siebie, bo żadna pomoc z lądu w taką pogodę do nich nie dopłynie, ani nie doleci.

Przez zmianę klimatu i podnoszący się poziom mórz, miejsca, takie jak Hooge mogą zniknąć już za kilkadziesiąt lat pod wodą.

Rozglądam się po wyspie, jakbym oglądała z bliska ćwiczenia z końca świata. Jak mieszka się na skrawku otoczonym przez wzburzone wody? Czego uczy życie w tak ekstremalnych warunkach? Czy świadomość zbliżającego się końca zmienia podejście do świata, ludzi, natury? Czy ma znaczenie skąd przybywamy, jaką wyznajemy religię, jaki mamy kolor skóry, gdy za oknem ginie nasz świat?

Więc jaki sens mają zasieki, mury, granice, zamykanie się na „obcego”? Co myślą, gdy siedzą podczas sztormu zamknięci w schronie jak w Arce Noego?

Wąż, który połknął 10 kapeluszy

Hallig Hooge z daleka przypomina płaskiego ślimaka, który na grzbiecie dźwiga 10 muszli, rozrzuconych to tu, to tam. Albo step, na którym wznosi się 10 rozłożystych jurt. Albo węża, który połknął 10 kapeluszy.

(kamera, przez którą można podglądać życie na Hallig Hooge na żywo)

Te muszle, jurty czy kapelusze to wysokie na kilka metrów wzgórza (niem. Warft). Usypano je, by fala sztormowa nie zalała stojących na nich domów i zabudowań gospodarczych. Na każdym z tych wzgórz stoi od kilku do kilkunastu jednopiętrowych budynków z czerwonej cegły, krytych gontem lub pomarańczową dachówką. Domy stojąc tak jeden obok drugiego tworzą koło, które z zewnątrz wygląda jak owalny mur, wewnątrz zaś, na wspólnym dziedzińcu jest staw z pitną wodą, parę drzew i trawniki z kwiatami – jedyne miejsce, gdzie rośliny mogą przeżyć nawałnice i powodzie. Od portu do wzgórz wiodą wąskie asfaltowe dróżki.

Na Hallig Hooge nie ma transportu miejskiego, oświetlenia ulicznego, szpitala, policji, sądu, więzienia, fryzjera, sklepu z butami czy ciuchami, klubu sportowego. Jest jeden sklep spożywczy, kilka z pamiątkami, szkoła, pokój, gdzie przyjmuje dyżurny pielęgniarz, kościół, kawiarnia, biuro turystyczne, pięć restauracji i kilka pensjonatów i domów gościnnych (w sumie na 486 osób), a także kino, które co 15 minut wyświetla krótki film o niszczących powodziach, jakie regularnie nawiedzają Hooge.

Obszar pomiędzy dziesięcioma wzgórzami zajmują rozległe, trawiaste tereny, gdzie pasą się krowy, konie, owce i gdzie wczesną wiosną lub późną jesienią odpoczywają w drodze setki tysięcy ptaków – bernikla obrożna, ostrygojad zwyczajny czy krwawodziób. Najlepiej wtedy, jak radzą miejscowi, wychodzić na spacery w kapturze. Bo odchody bernikli, która co 4-5 minut załatwia potrzeby także w locie (co daje, jak policzyli ornitolodzy, 150 kup wielkości małego palca na dzień), śmigają jak pociski nad głowami.

Jest też na Hallig Hooge stu dwóch zameldowanych mieszkańców. Ponad połowa z nich opuszcza jednak wyspę wczesną jesienią (niektórzy odjeżdżając zabierają na prom nawet krowy), by powrócić późną wiosną, gdy zagrożenie orkanami i powodziami minie.

Razem

Pogrzeb to jedno z niewielu wydarzeń, kiedy spotykają się wszyscy mieszkańcy Hallig Hooge. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w kondukcie żałobnym szło ponad trzysta osób, dziś trzy razy mniej. Starzy wymarli, młodzi wyjechali. Ale na pewno idzie wśród nich:

Katrin - właścicielka pensjonatu i gospodarstwa rolnego na Hooge, która po studiach inżynierskich i kilkumiesięcznym pobycie w Australii przyjechała do pracy na wyspie i to właśnie tu poznała najpierw swoich przyszłych teściów, a później ich syna - marynarza.

Anne Marie – właścicielka jedynej otwartej poza sezonem restauracji „Friesenpesel”. Pomimo swoich 76 lat Anne Marie ze względu na brak personelu od września do kwietnia sama obsługuje gości.

Michael - kierownik Stacji Ochrony Morza Wattowego i członek lokalnych władz, który sprowadził się na Hooge w 2003 roku z miłości do Karin.

Karin – urodzona na wyspie właścicielka stylowej kawiarni „Zum blauen Pesel”, która słynie ze wspaniałych kanapek ze śledziami. Uważa, że miała na Hooge najlepsze dzieciństwo na świecie.

Jörn – właściciel lokalnego pensjonatu i członek ochotniczej straży pożarnej. Urodził się na Hooge i we wspomnieniach z dzieciństwa jawi mu się ono jak sielski Bullerbyn. Miał 15 lat, gdy wyjechał na stały ląd do szkoły i 32, gdy powrócił z żoną. Od kilku lat żona mieszka z trójką ich dzieci na stałym lądzie. Jörn jest z tego powodu rozdarty i krąży to tu, to tam.

Henrietta – na Hooge, gdzie osiadła po wyjściu za mąż, odnalazła Boga. Od kilku lat jest wziętą masażystką. Prowadziła tu także zajęcia z malarstwa, muzyki, radzenia sobie ze stresem. Próbowała namówić mieszkańców Hooge do szerokiej współpracy, ale nikt nie był zainteresowany. Czuje się odrzucona przez wspólnotę. Nie chcieli jej ani w grupie teatralnej, ani w straży pożarnej, ani nigdzie.

[video width="1920" height="1080" mp4="https://oko.press/images/2022/10/Hallig-Hooge4.mp4"][/video]

Morze, królowa i król

Jeszcze do połowy zeszłego wieku Hooge zamieszkiwali głównie rybacy i marynarze. Wypływali na wody i nie było ich w domu miesiącami. Na wyspie pozostawały kobiety, dzieci i starcy. I to oni musieli radzić sobie z żywiołem, gdy nadchodziła fala sztormowa. Do dziś krążą opowieści o tym, jak własnymi rękoma odbudowali kościół i przywrócili porządek na cmentarzu, gdy wielka woda go zniszczyła.

To tam w maju 1950 roku pochowano Jensa Sörensena Wanda, legendarnego ornitologa, zwanego w okolicy Królem Ptaków, a wcześniej jego żonę Helenę Marię. Mieszkali na wyspie Japsand, oddalonej zaledwie 2 km od brzegu Hallig Hooge. Na Japsand stał ich drewniany dom na palach i stacja badawcza poświęcona unikalnym gatunkom ptaków. Na większą wyspę małżeństwo mogło dostać się podczas odpływu, na piechotę.

Pewnego sierpniowego poranka 1914 roku mieszkańcy Hallig Hooge ujrzeli Króla idącego po dnie Morza Wattowego (niem. Wattenmeer). W ramionach trzymał zmarłą żonę. Pochował ją na cmentarzu na wzgórzu. Dołączył do niej 36 lat później. Mimo, że drogę z wyspy do domu znał na pamięć i mógł ją pokonać z zamkniętymi oczyma, któregoś majowego popołudnia zagubił się we mgle. Morze wyrzuciło ciało na brzeg po kilku dniach. Podobno na jego pogrzeb nadleciały stada ptaków. Do dziś lubią siedzieć w pobliżu grobu – zawsze jest tam pełno kolorowych piór.

Po powodzi w 1962 roku, gdy życie w północnym regionie Niemiec straciło 340 osób, lokalne władze przebudowały większość domów na Hallig Hooge, tak by wkomponować w nie przeciwpowodziowe schrony. Z zewnątrz są niewidoczne, stanowią narożną część mieszkalnego budynku. Schron jest na piętrze, zaraz pod dachem, a od innych pomieszczeń różni się tym, że jego betonowe ściany opierają się na grubych betonowych filarach, które wchodzą na 4-5 metrów w głąb ziemi. I jeśli fala sztormowa porwie dom, schron się ostanie.

Przeczytaj także:

Zwyczajny schron

- Korzystacie z tych schronów, gdy szaleją wichury i powodzie? – pytam mieszkańców Hooge. A oni uśmiechają się pod nosem i kręcą głowami.

- My z Michaelem codziennie w schronie śpimy! – śmieje się Karin i odrzuca siwy warkocz na plecy. – Tam urządziliśmy sypialnię. A na wypadek katastrof mamy w spiżarni zapasy - mąkę, suszone owoce, dżemy, dynie, ogórki, paprykę, mięso i wodę. Moglibyśmy przez trzy miesiące nie wychodzić z domu.

Michael spogląda w okno, za którym rozciąga się Morze Wattowe i wzdycha:

- Powodzie wpisane są w nasze życie, tak było tu od zawsze. A woda potrzebna jest tutejszej przyrodzie. Dlatego, gdy wdziera się na wyspę i podchodzi pod wzgórze czy próg domu, przyjmuję to z całkowitym spokojem.

Ekstremalne pogody, z którymi mamy coraz częściej do czynienia, wywołują zarówno szacunek dla potęgi natury, jak i wdzięczność, gdy nie wyrządzają nam żadnych szkód. Niektórzy mieszkańcy Hooge wynieśli się stąd ze strachu przed żywiołem albo poddali się – no, bo ktoś pomalował na biało ściany, odnowił salon, a tu woda wnosi mu muł. Można się załamać!

Ale mnie najbardziej martwi podnoszący się o centymetr rocznie poziom morza. Za 50 lat Hooge może nie nadawać się już do mieszkania! Może dlatego rzeczy materialne przestały się dla mnie liczyć. Poza tym nie mam dzieci, jest mi więc obojętne czy mój dom i to, co posiadam, mnie przeżyje - mówi Michael.

- Ja to się co najwyżej wkurzam, że znów będę musiał naprawiać drzwi, dach czy płot – rzuca Jörn. – Ale zwykle przyjmuję powodzie ze spokojem i nie chowam się po schronach.

- Czy ten schron daje wam poczucie bezpieczeństwa, jak Noemu Arka? – dopytuję.

Katrin patrzy na mnie z politowaniem i proponuje, bym obejrzała schron w jej domu. Wchodzimy na piętro szerokimi, drewnianymi schodami. Schron wygląda jak zwyczajny pokój, dwa łóżka z drewnianą ramą, sosnowa szafa. Z boku, na pobielanej ścianie umocowana jest umywalka.

- Urządziłam tu pokój dla gości – mówi Katrin. – Nie wyobrażam sobie siedzenia bezczynnie z całą rodziną nawet podczas największej katastrofy!

Bardziej boję się wypadku samochodowego na stałym lądzie, niż że nas tu zaleje. A jeśli za 50 czy 100 lat Hallig zniknie pod wodą, to i tak już mnie nie będzie. Sen z oczu spędza mi raczej susza. Przez brak deszczu nie rośnie trawa, której potrzebuję dla owiec, koni i krów. Mam mnóstwo szacunku dla potęgi natury, lecz gdy ma nadejść sztorm, nie uciekam, tylko chwytam się praktycznych zajęć - biorę się za gotowanie, piekę ciasto i chleb, bo przecież może odciąć nam prąd.

Wiem, gdzie mam latarki, świeczki, kuchenkę gazową. Sprowadzam zwierzęta z łąk na wzgórze i przygotowuję dla nich siano i wodę na kilka dni. Tak, gdy wiatr wieje z prędkością 180 km/godz., jesteśmy zdani tylko na siebie. I tylko denerwuje mnie, gdy w czasie powodzi dzwonią znajomi z lądu stałego zapytać, jak dajemy sobie radę. Niepotrzebnie blokują nam linię.

- Kilka tygodni temu woda wdarła się na Hallig Hooge nocą, przy pełni księżyca – opowiada Henrietta. – Było inaczej niż zwykle. Patrzyłam z przerażeniem na potężne fale, które z wielką siłą rozbijały się o nasze wzgórze. Jakby potwór otwierał głodną paszczę. A potem woda tak nagle jak przyszła, odeszła, wzeszło słońce, wróciły ptaki, które schroniły się stałym lądzie, a na niebie ukazały się białe, puchate chmurki. Ktoś mógłby pomyśleć, że to raj! Ha, ha!

Kłótnie

Przed pandemią mieszkańcy Hallig Hooge spotykali się nie tylko na pogrzebach, ale i na urodzinach, corocznym festiwalu ognia czy Sylwestrze. Starali się razem bawić, ukryć urazy i zapomnieć na chwilę o zadanych sobie ranach. A tych jest tyle, że mogliby z nich zbudować most, którym dałoby się uciec z Hooge aż na stały ląd. Bo, jak mówi młoda przewodniczka, która na Hallig Hooge odbywa roczny staż:

„Tu wszystko pod powierzchnią wrze, wystarczy mała iskra i dochodzi do wybuchu. A najgorsze, że mieszkańcy Hooge kłócą się o głupoty – o pranie wywieszone przed domem, że psuje widok, o krowy na łące, że śmierdzą, o turystów, że ktoś ich komuś podbiera”.

- Ptakom jest na Hooge lepiej niż ludziom – wzdycha Henrietta i poprawia bladoróżowy sweterek, który wisi na jej wychudzonym ciele. - One mogą się przynajmniej przenosić z łąki na łąkę, a my mamy dla siebie tylko to miejsce, gdzie stoi nasz dom. Poza mężem nie mam tu nikogo, z kim mogłabym pogadać.

Dla Henrietty Hallig Hooge jest za małe, za ciasne. - Próbowałam przygotowywać całoroczne pakiety dla turystów z noclegami, wyżywieniem, jogą, ćwiczeniami antystresowymi, wspólnym muzykowaniem, tak by zapewnić pracę jak największej liczbie mieszkańców Hooge – opowiada Henrietta. - Ale nikt nie był tym zainteresowany. Choć mieszkam tu już prawie trzydzieści lat, wciąż jestem dla nich obca – to dlatego nie chcą, bym podczas świąt nosiła tradycyjny strój kobiet, bym była w straży czy w kółku teatralnym. I to spala mi duszę.

- Część konfliktów trwa u nas od generacji – jesteśmy skłóceni z sąsiadami, gdyż już moja mama się z nimi nie zgadzała – tłumaczy Karin. - Jeszcze inny spór trwa pomiędzy stałymi mieszkańcami, a nowymi (jest ich mniej więcej pół na pół). Ludzie się tu przeprowadzają, mają swoje wyobrażenia, marzenia, wizje. I nagle okazuje się, że życie nie jest tu łatwe, że trzeba się dopasować do lokalnej społeczności. I jest kryzys. Szczególnie, że miejscowi są silni, bo żyją tu od lat, dumni z tego, że dają radę i uparci, bo upór pozwala im mierzyć się z siłami natury. A inni to obcy.

Katrin, która jest niewyspana, bo w nocy pomagała przy skomplikowanym porodzie dwóch jagniąt, a potem przygotowywała śniadanie dla kilkunastu gości jej pensjonatu, doglądała kur, krów i koni, wyjaśnia mi w biegu, że życie na Hooge utrudnia też fakt, że jest się tu pod ciągłą kontrolą.

- Wyglądam przez okno i zaraz widzę, że sąsiad jedzie na rowerze na sąsiednie wzgórze – opowiada Katrin. - Aha, myślę, znów będzie coś knuł z tym i z tym. Tak, wiem o wszystkich mieszkańcach wszystko, a oni o mnie. I trzeba umieć z tym żyć.

Anne Marie nie komentuje. Jest zbyt zmęczona. Wczoraj miała pełną salę gości i ciągle ktoś robił jej awanturę, że zbyt długo czeka na piwo, danie czy rachunek.

- Wiele osób przyjeżdża na Hallig Hooge, wpada w euforię, że tak tu pięknie i kupuje nieruchomości, a potem znika – mówi z goryczą Jörn. - Staliśmy się więc ostrożni. Przyglądamy się. Niech osiądą, zobaczymy czy wytrzymają, a potem będziemy rozmawiać.

- No, dobrze – przerywam moim rozmówcom. – Ale jak przychodzi katastrofa, orkan, powódź, fala sztormowa, to nadal na siebie krzywo patrzycie?

- W kryzysie zawsze jesteśmy razem – mówią zgodnie. – Dzwonimy, zaglądamy do siebie, sprawdzamy czy wszystko jest ok. Gdy woda odejdzie, razem naprawiamy zniszczenia. A potem wracamy do waśni i zwyczajów. (śmiech) Ale, co ważne, nawet gdy się kłócimy z sąsiadem, a pójdziemy do niego po mięso czy jajka, sprzeda je nam.

Gdy kilka lat temu paliła się restauracja Anne Marie, to wszyscy pomagali ugasić ogień, nawet sąsiedzi, z którymi była skłócona. I jest jeszcze coś, co nas łączy w chwilach, gdy mierzymy się z siłami natury - choć tak niewielu z nas chodzi do kościoła, to widok światła w oknie na plebanii dodaje nam sił.

Tęczowe świece

Pastorka Hildegarda nie żałuje ani jednego dnia spędzonego na Hallig Hooge, choć przyznaje, że jej podopieczni nie są łatwi i otwarci. – Mieszkańcy są tu pozostawieni sami sobie z problemami – wzdycha. - Nie ma tu przecież poradni zdrowia psychicznego, psychoterapeuty, ani miejsca gdzie mogliby odreagować stres. Kościół jest dla wielu z nich statkiem, na którym szukają schronienia, a ja muszę ich rozszyfrowywać przez ich język ciała czy skąpe słowa.

Przed niedzielną mszą pastorka, ubrana w czarną togę, zapala świece we wszystkich kolorach tęczy stojące przed ołtarzem, by okazać solidarność ze osobami LGBTIQ+. W pomalowanych na niebiesko drewnianych ławach siedzi kilkanaście osób, a wśród nich Henrietta, której przejmujący śpiew łapie za serce. Podłoga pod ławami wyścielona jest ziemią i muszelkami – gdy woda wedrze się do kościoła, łatwiej wsiąknie. Dźwięk dzwonów puszczany jest z magnetofonu. Przed wiekami obecność kościelnych dzwonów świadczyła o zamożności wsi czy miasteczka, co przyciągało piratów. Dlatego na Hallig Hooge dla świętego spokoju postanowiono z dzwonów zrezygnować.

Na koniec mszy wierni modlą się o pokój w Ukrainie, a potem Hildegarda zaprasza na kawę i ciasto do plebanii. Rozmowa toczy się wokół kazania, nowo otwartego sklepiku fair trade przy kościele, a potem schodzi na lokalne problemy.

Podobno, jak mówi pastorka, mieszkańcy gotowi są przyjąć uchodźców z Ukrainy, tyle że na Hooge nie ma poza sezonem pracy. I z mieszkaniami krucho.

Zaświadczenie o tolerancji

Z imigrantami mieszkańcy Hallig Hooge zdążyli się już oswoić – przez trzy lata mieszkali tu uchodźcy z Afganistanu – rodzina z dwójką dzieci.

- I tylko trzy osoby były do nich źle nastawione – opowiada Michael. - Ale dzięki temu, że jesteśmy tak małą społecznością, nikt by się nie odważył na okazanie otwartej wrogości. Inni zaraz zwróciliby mu uwagę: „No co ty? Żarty sobie robisz?”. Jesteśmy tu na „ty” i taka bezpośrednia presja wyklucza nietolerancję.

Podobnie było z dwoma pielęgniarzami, Guido i Thomasem z Dortmundu, partnerami w życiu osobistym i zawodowym.

Na filmie dokumentalnym, który o Hallig Hooge nakręciła niemiecka telewizja NDR (w reżyserii Jessa Hansena), Guido i Thomas opowiadają, że zanim podpisali kontrakt na pracę w tutejszym medycznym punkcie przyjęć i przeprowadzili się na Hooge, poprosili lokalne władze o oficjalne zapewnienie, że żaden z mieszkańców nie będzie miał nic przeciwko ich związkowi i osobom homoseksualnym w ogóle.

- Osiem osób obecnych podczas rozmowy kwalifikacyjnej dało nam taką gwarancję w imieniu wszystkich wyspiarzy – opowiada Thomas. – I faktycznie, już na miejscu, przekonaliśmy się na własnej skórze, że nasz związek nie był dla nikogo problemem. Choć nie wiadomo, co tam szeptali za naszymi plecami. (śmiech)

Niestety Thomasa i Guido nie poznałam na Hallig Hooge, ich związek rozpadł się i niedawno stąd wyjechali.

- Jesteśmy też na Hooge zżyci z Polakami, którzy przyjeżdżają tu od 30 lat do sezonowej pracy – ciągnie Michael. - A kilka Polek zostało nawet na stałe. Wyszły tu za mąż, urodziły dzieci.

Michael przekazuje mi numery telefonu do Patrycji i Izabelli (imiona zmieniłam). Moja rozmowa z nimi jest jednak krótka i wygląda mniej więcej tak:

- Dzień dobry, właśnie się dowiedziałam, że mieszka tu pani na stałe – mówię.

- To prawda, niestety – odpowiada Patrycja.

- A mogłybyśmy się spotkać i porozmawiać?

- Proszę pani, ja się tak nie bawię! – mówi lodowatym tonem Patrycja i bez pożegnania odkłada słuchawkę.

Izabella rzuca słuchawką jeszcze wcześniej – zaraz po moim powitaniu. I choć próbuję się z nią jeszcze kilkakrotnie skontaktować, nie odbiera telefonu.

- One chyba nie są tu za szczęśliwe – wzruszają ramionami mieszkańcy Hooge, gdy opowiadam im o moim doświadczeniu.

Dzieci, czas i nic

Na nieszczęśliwą wygląda też blada dziewczynka, która samotnie huśta się na placu zabaw przed budynkiem szkolnym. Szkoła jest mała, wszyscy uczniowie klas 1-9 siedzą w jednej sali. Ich edukacja kończy się tu na 9 klasie. W wieku 15-16 lat chcąc nie chcąc muszą opuścić dom, rodziców, znajomych i dokończyć naukę na stałym lądzie.

- A gdy zdobędą już wykształcenie, to tam szukają pracy, bo na Hallig Hooge i z mieszkaniami, i z robotą jest krucho – tłumaczy Manuela, nauczycielka, która uczy tu niemieckiego, matematyki, muzyki, biologii, chemii, fizyki i sportu. Jak sama przyznaje, sama rozważa opuszczenie Hooge, bo jej córka dorasta.

- Na Hooge ciągle martwisz się o przyszłość i to wcale nie z powodu żywiołów – wzdycha Jörg.

– Boisz się upływu czasu, bo wiesz, że twoje dzieci w wieku zaledwie 15 lat się stąd wyprowadzą. A dorośli, którzy tu zostaną, zestarzeją się i będą mieli coraz mniej sił na pracę. Większość mieszkańców Hooge ma powyżej 65 lat.

- Hallig Hooge nie ma zupełnie nic do zaoferowania młodym ludziom – kręci głową Karin. – Za moich czasów było nas dużo i mieliśmy własne miejsce spotkań, gdzie bawiliśmy się, gotowaliśmy, graliśmy, a w weekendy chodziliśmy na dyskoteki. Dziś nic z tego nie zostało.

- Wbrew pozorom to wcale nie zmiany klimatu czy żywioły zagrażają Hallig Hooge, ale ludzie, którzy tu mieszkają – dzieli się przemyśleniami mąż pastorki Hildegardy i gładzi siwą brodę. – Bo albo nie zdecydowali się na dzieci i nie mają komu przekazać swoich posiadłości, albo mają dzieci, ale nie wciągnęli ich do swoich biznesów. Po co więc o cokolwiek dbać, skoro nic po tym wszystkim nie zostanie?

Port

Anne Marie wywiesza na drzwiach restauracji tabliczkę „Zamknięte” i wyciąga się na leżaku obok wysokiej klatki z papugami. Na jej zmęczoną twarz padają promienie słońca.

Przed sąsiednim budynkiem Katrin rozwiesza na sznurku pachnące lawendowym proszkiem pranie. A potem, jak co dzień, siada z mężem przy stole i z porcelanowych filiżanek piją kawę.

Dwójka dzieci biegnie przez łąkę z czerwonym latawcem. Dzikie gęsi na ich widok zrywają się z krzykiem do lotu.

Do portu zawija kolejny statek z turystami. „Jak tu pięknie! Jaki tu spokój! Jaki tu raj!”.

* Jens Sörensen Wand mieszkał także i opiekował się wyspami Jordsand i Norderoog.

Reportaż powstał dzięki stypendium Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej (FWPN)

Udostępnij:

Joanna Strzałko

Reporterka i tłumaczka, absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, „Dużym Formatem”, „Charakterami”, OKO.press, portalem Weekend.gazeta.pl i „Magazynem” Goethe Institut. Dwukrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.

Komentarze