Stany Zjednoczone chcą zmusić chińskiego właściciela TikToka, aby ten sprzedał popularną platformę. W przeciwnym razie – jak grożą amerykańskie władze – zostanie ona zakazana w USA. Dlaczego? I czym to może grozić?
Na pozór jest to prosta historia o politykach, którzy ponad podziałami zdecydowali się uderzyć w jedną z największych platform społecznościowych. A konkretnie w chińską firmę ByteDance, która jest podejrzewana o podporządkowanie chińskiemu rządowi.
Sprzedaż TikToka próbował wymusić już kilka lat temu ówczesny prezydent Donald Trump z Partii Republikańskiej. Teraz podobne stanowisko zajmuje Joe Biden z Partii Demokratycznej. Zrobiono nawet pierwszy krok. Izba Reprezentantów przegłosowała odpowiedni projekt ustawy: „za” głosowała zarówno większość Demokratów, jak i Republikanów. W sumie ustawa przeszła stosunkiem głosów 352 „za”, 65 „przeciw”.
Mimo to droga do sprzedania TikToka, nie mówiąc o jego zakazaniu, jest daleka. Zanim ustawa wyląduje na biurku Bidena, musi jeszcze przejść przez Senat. Trump zdążył przez te kilka lat zmienić zdanie – już nie chce uderzać w TikToka. Twierdzi, że to za bardzo wzmocniłoby Metę, właściciela Facebooka.
Komentatorzy polityczni podejrzewają, że chodzi raczej o powiązania finansowe z TikTokiem Jeffa Yassa, jednego z głównych sponsorów kampanii wyborczej Trumpa. Tak czy inaczej, opinia byłego prezydenta może wpłynąć na stanowisko przynajmniej niektórych senatorów z Partii Republikańskiej.
U Demokratów też nie ma zgody. Za jednego z największych przeciwników ustawy uchodzi Chuck Schumer – lider większości z Partii Demokratycznej, który ma duży wpływ na agendę prac Senatu.
Nawet jeśli ustawa przejdzie przez Senat, to zapewne trafi do sądów. Kiedy Trump próbował nałożyć restrykcje na TikToka w 2020 roku, sprawa upadła właśnie tam.
Wątpliwości wobec ostatniego posunięcia Demokratów i Republikanów ma też część komentatorów, których trudno posądzać o nadmierne sympatie wobec Big Techu.
Im bardziej wchodzimy w szczegóły, tym bardziej skomplikowana staje się ta historia.
Dyskusja wokół TikToka jest napędzana przez coraz większe obawy o wpływ platform społecznościowych na młodych użytkowników. Głównie jednak przez napiętą sytuację na linii USA-Chiny. I przez spór polityczny o definicję „wolności słowa”.A ostatnio nawet przez niezadowolenie części klasy politycznej z tego, że tak wielu młodszych wyborców sympatyzuje z sytuacją Palestyny.
Amerykańscy politycy od kilku lat wzywają regularnie przedstawicieli wielkich firm technologicznych na przesłuchania w Kongresie. Od czasu do czasu przesłuchania te stają się kilkudniowym newsem ze względu na konfrontacyjny sposób przesłuchań. Tak było na początku tego roku, gdy senator Josh Hawley z Missouri wezwał Marka Zuckerberga, szefa Mety, do przeproszenia rodzin dzieci, które były ofiarami przemocy w sieci.
Zazwyczaj na słowach tylko się kończy. Kongresmeni nie wprowadzają żadnych nowych regulacji, które poważnie zmieniałyby reguły gry. Stąd część komentatorów nabrała dystansu do tych działań Kongresu.
„Przy tak niewielkiej liczbie konkretów media mogą jedynie komentować spektakl: najgłośniejszych protestujących, najostrzejsze obelgi i najbardziej konfrontacyjne wymiany zdań" – pisał jakiś czas temu Casey Newton, amerykański dziennikarz technologiczny.
A jednak tym razem udało się osiągnąć konkret – ustawę przegłosowaną w Izbie Reprezentantów, która nakazuje sprzedaż TikToka. I to nie pierwszemu lepszemu kupcowi, ale firmie zaakceptowanej przez amerykańskiego prezydenta.
Główny argument polityków przeciwko TikTokowi brzmi w skrócie tak: nie ma pewności, czy rząd Chin nie próbuje lub nie będzie próbował sterować tym, co się dzieje na platformie. Albo czy nie wykorzysta dostępu do bazy danych amerykańskich użytkowników TikToka. Stany Zjednoczone nie mogą sobie pozwolić na to, żeby obce państwo miało wpływ na tak potężne medium.
Niektórzy politycy mówią o tym zagrożeniu jako czymś potencjalnym, inni jako czymś, co już teraz się urzeczywistniło. Do tych drugich należy na przykład Elise Stefanik z Partii Republikańskiej, która nie przebiera w słowach: „TikTok to komunistyczne złośliwe oprogramowanie, które zatruwa umysły kolejnych pokoleń i daje Komunistycznej Partii Chin nieograniczony dostęp do wielkiej bazy danych Amerykanów”.
Dwie rzeczy nie podlegają wątpliwości. Po pierwsze, TikTok rzeczywiście stał się bardzo popularny w Stanach Zjednoczonych. Sam prezes TikToka przyznał, że platforma ma obecnie w USA ponad 150 mln aktywnych użytkowników. Po drugie, TikTok staje się stopniowo platformą nie tylko rozrywkową, ale też informacyjną, szczególnie dla młodych Amerykanów.
Z niedawnego sondażu Pew Research Center wynika, że
aż 32 proc. osób w wieku 18-29 lat traktuje TikToka jako stałe źródło wiadomości ze świata.
W związku z tym politycy obawiają się, że Chiny mogą wykorzystać to do manipulowania amerykańską opinią publiczną. Na przykład przez ukrywanie niewygodnych dla siebie treści. Cztery lata temu „The Guardian” ujawnił, że rzeczywiście TikTok stosował się do wytycznych, które zdawały się odzwierciedlać priorytety chińskich władz. Stąd trudno było spotkać tam informacje o protestach w Hongkongu albo o wydarzeniach na placu Tian'anmen z 1989 roku.
Obawy polityków sięgają jednak dalej. Chodzi nie tylko o ukrywanie pewnych treści, ale też podbijanie popularności takich, które są na rękę chińskim władzom. Ostatnio głośno było w USA o filmikach, na których młodzi ludzie czytają tzw. list do Ameryki autorstwa Osamy Bin Ladena. Wszystko w kontekście oskarżeń, że USA pomaga rządowi Izraela w ludobójstwie na Palestyńczykach.
Część polityków, głównie z Partii Republikańskiej, podchwyciła ten temat jako dowód na to, że chiński rząd celowo „pierze mózgi” młodym Amerykanom, by nastawić ich przeciwko własnemu państwu.
Dokładniejsza analiza wykazała, że te filmiki wcale nie były szczególnie popularne jak na standardy TikToka – w sumie 14 milionów wyświetleń. Jak zauważył dziennikarz Scott Nover, więcej wyświetleń miał filmik z mężczyzną odblokowującym przepływ ścieków.
Nie znaleziono też żadnych dowodów na celowe podbijanie ich popularności przez właścicieli platformy. Sprzeciw wobec działań Izraela w Gazie jest szerszym zjawiskiem wśród amerykańskiej młodzieży i zdaje się mieć niewiele wspólnego z takim czy innym filmikiem na TikToku.
Niemniej dla polityków stało się to jeszcze jednym argumentem na rzecz tezy, jak potężną bronią informacyjną jest TikTok. Nawet jeśli tym razem nie doszło do manipulacji, to kto może zagwarantować, że Chiny prędzej czy później nie sięgną po to rozwiązanie?
Osoby sceptycznie nastawione do przegłosowanej ustawy mają jednak kilka wątpliwości.
Jedno z pytań brzmi: kogo właściwie stać na kupno TikToka? Odpowiedź: głównie innych wielkich graczy na rynku technologicznym: Alphabet Inc. (właściciel Google’a), Metę i Microsoft. A także Amazona czy Apple’a, gdyby chciały się zaangażować w biznes platform społecznościowych.
To natychmiast rodzi obawy. Wszystkie te firmy są już teraz oskarżane o to, że mają za dużo władzy rynkowej i dysponują zbyt dużą ilością danych na temat swoich użytkowników. Dokładanie im TikToka tylko pogłębi ten problem.
„Na przykład obecnie Google ma większość moich e-maili, dokumentów, moich danych zostawianych podczas przeglądania Internetu i moich zapytań. Filmiki, które oglądam na TikToku, to tak naprawdę jedna z niewielu rzeczy, których nie ma” – zauważa dziennikarka Julia Angwin.
Zwolennicy nowej ustawy mogliby ripostować, że wprawdzie nie rozwiązuje to problemu posiadania wielkiej bazy danych przez tę czy inną korporację, ale przynajmniej kontrolę nad tymi danymi i nad samym TikTokiem będzie miała amerykańska firma. A to uchroni użytkowników przed chińską propagandą.
Krytycy ustawy zauważają jednak, że nawet to nie jest takie oczywiste. Odkupienie TikToka od chińskiej firmy nie sprawi, że Chiny nie będą mogły wykorzystywać go do manipulacji. Jedna z najgłośniejszych tego typu afer ostatnich lat to próba wpływania przez Rosjan na wybory prezydenckie w USA. Działo się to na platformach takich jak Facebook, które bynajmniej nie należą do Rosji.
Innymi słowy – przekonują krytycy – głównym problemem jest sama konstrukcja tego rodzaju platform i brak ogólnych regulacji, a nie to, że jedna z nich należy do chińskiej firmy.
„Potrzebujemy całościowego podejścia, aby zająć się szkodami wyrządzanymi przez wszystkie media społecznościowe, a nie reaktywnej ustawy skierowanej przeciw jednej platformie” – przekonywał Jamaal Bowman z Partii Demokratycznej, który był jedną z 65 osób głosujących przeciw ustawie.
Część krytyków ustawy odwraca też jeden z argumentów jej zwolenników. Właśnie dlatego, że TikTok ma tak wielu użytkowników w USA – przekonują – jego ewentualne zakazanie byłoby niebezpiecznym precedensem i atakiem na wolność słowa.
„Najbardziej oczywistym problemem związanym z zakazem TikToka jest to, że zniszczyłoby to platformę, na której 170 milionów Amerykanów wyraża swoje poglądy i otrzymuje informacje – czasami o wydarzeniach politycznych. W epoce masowej polaryzacji wyłączenie aplikacji oznaczałoby zablokowanie milionom ludzi – nawet tych o niepopularnych poglądach – kanału do wypowiadania się na ważne dla nich tematy" – przekonuje cytowany już wcześniej Nover.
To zresztą jeden z powodów, dla których ustawę mogą zablokować sądy. Niektórzy przypominają o sprawie z 1964 roku „Lamont v. Postmaster General”. Sąd Najwyższy uznał wtedy za niekonstytucyjne blokowanie Amerykanom dostępu do sowieckiej propagandy. Bo wolność słowa to także wolność do odbierania przekazów propagandowych.
Pojawiają się też obawy, że przegłosowana ustawa daje prezydentowi zbyt duży wpływ na to, kto może być właścicielem tego typu platform. Szczególnie niektórzy Demokraci ostrzegają, że przy ewentualnym zwycięstwie Trumpa taka władza w rękach głowy państwa może stać się niebezpiecznym narzędziem.
A co sądzą o tym wszystkim amerykańscy obywatele? Są wyraźnie podzieleni. Badanie przeprowadzone przez Associated Press i NORC Center pokazuje, że 31 proc. dorosłych Amerykanów chciałoby, aby zakazano TikToka w całym kraju, 35 proc. jest przeciwko takiemu zakazowi, a 31 proc. nie ma zdania.
Jak łatwo się domyślić, wśród użytkowników korzystających codziennie z TikToka wyniki są bardziej jednoznaczne – 73 proc. nie popierałoby takiego zakazu.
Do protestów przeciw ustawie zachęca sam TikTok. Paradoksalnie to właśnie prace w Kongresie sprowokowały platformę do tego, aby pokazała swoją polityczną siłę. I nie chodzi o jakąś ukrytą manipulację, ale działania wprost.
Amerykańscy użytkownicy TikToka otrzymywali po wejściu na aplikację komunikat „Zatrzymaj zamknięcie TikToka”. Platforma namawiała ich, by dzwonili do kongresmenów i powiedzieli politykom, że sprzeciwiają się nowej ustawie.
Jak donosi „New York Times”, biura polityczne członków Kongresu rzeczywiście odebrały setki, a czasem tysiące połączeń od niezadowolonych obywateli. Głównie młodych. To budzi obawy szczególnie wśród członków Partii Demokratycznej, którzy już teraz mają problem z groźbą straty głosów części młodszych wyborców niezadowolonych z polityki zagranicznej Bidena.
Jedno jest pewne. Dyskusja o wpływie platform społecznościowych i firm technologicznych na współczesne demokracje wkracza w kolejną fazę. Mowa już nie tylko o mglistych deklaracjach ograniczeń, ale o konkretnych propozycjach prawnych. To dobrze, bo nasze demokracje już od dłuższego czasu potrzebują takiej debaty.
Przyszłość TikToka staje się nie tylko kwestią prawną czy ekonomiczną, ale przede wszystkim społeczną.
Decyzje podjęte w najbliższych miesiącach zadecydują nie tylko o losie jednej aplikacji, ale również o kierunku, w jakim zmierza przestrzeń publiczna we współczesnych państwach demokratycznych.
Cykl „SOBOTA PRAWDĘ CI POWIE” to propozycja OKO.press na pierwszy dzień weekendu. Znajdziecie tu fact-checkingi (z OKO-wym fałszometrem) zarówno z polityki polskiej, jak i ze świata, bo nie tylko u nas politycy i polityczki kłamią, kręcą, konfabulują. Cofniemy się też w przeszłość, bo kłamstwo towarzyszyło całym dziejom. Rozbrajamy mity i popularne złudzenia krążące po sieci i ludzkich umysłach. I piszemy o błędach poznawczych, które sprawiają, że jesteśmy bezbronni wobec kłamstw. Tylko czy naprawdę jesteśmy? Nad tym też się zastanowimy.
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Filozof, autor książek „Język Neoliberalizmu” (Wydawnictwo Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, 2017) i "Gniew" (Wydawnictwo Czarne, 2020)
Komentarze