Antoni Macierewicz podzielił się kolejną nową teorią na temat rzekomego zamachu na samolot prezydencki w Smoleńsku. Mieli w nim brać udział kontrolerzy z lotniska i ktoś, kto w prezydenckim Tupolewie podłożył ładunki wybuchowe. Dokładne szczegóły mamy poznać później. Ale nawet we wstępnym zarysie pomysł poraża naszą wyobraźnię
Antoni Macierewicz nową teorię na temat przyczyn katastrofy w Smoleńsku przedstawił w programie "Koniec systemu" w TV Republika. Jego zdaniem kontrolerzy na lotnisku w Smoleńsku świadomie sprowadzili prezydenckiego Tupolewa na niedużą wysokość. Zrobili to po to, by można było wysadzić samolot. Gdyby bowiem do eksplozji doszło na większej wysokości, to Rosjanie nie mogliby zatuszować zamachu i przedstawić go jako "zwykłej" katastrofy.
Niestety, na szczegóły tej koncepcji musimy jeszcze poczekać. Jej finalny kształt - jak ją nazywa Macierewicz: "hipotezę całościową" - wkrótce ma przedstawić podkomisja smoleńska.
OKO.press uważa, że nie przypadkiem Macierewicz ujawnił swoją nową koncepcję dzień po konferencji prokuratury, która przedstawiła wyniki swojego śledztwa. Po rozwiązaniu poprzedniego zespołu prokuratorów wojskowych - ich śledztwo trwało pięć lat - zespół wyznaczony przez Zbigniewa Ziobrę miał ustalić jak naprawdę było w Smoleńsku 10 kwietnia 2010.
Okazało się, że nowi śledczy ani słowem nie wspomnieli o zamachu. Chwalili się, ile to stron dokumentów przeczytali (100 tomów akt), że zlecili badanie na obecność materiałów wybuchowych czterem laboratoriom za granicą. I oskarżyli rosyjskich kontrolerów lotu na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku o to, że umyślnie doprowadzili do katastrofy. Tyle, że to jedynie nieco zaostrzony zarzut, który w 2015 r. postawił tych samych kontrolerom poprzedni zespół prokuratorów.
Nowa teoria szefa MON jest więc próbą wyjścia z twarzą z sytuacji, w której teoria zamachu straciła już całkowicie swoją wiarygodność.
Materiał dowodowy zebrany przez zespół oraz Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, której przewodniczy dr. inż. Berczyński jest bardzo przekonywujący i pokazuje, że [...] kontrolerzy dążyli do spowodowania katastrofy.
Gdyby nie sprowadzono samolotu tak nisko, wówczas dużo trudniej byłoby stworzyć całe zamieszanie, z którym mamy do czynienia. Samolot, który by się rozpadł 50, 60, 150 metrów nad ziemią, nie mógłby udawać naturalnej katastrofy
Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi Prokuratura Krajowa Ziobry, a eksperci Macierewicza zebrani w podkomisji smoleńskiej próbują zrewidować ustalenia tzw. raportu Millera. A mówiąc wprost - za wszelką cenę próbuje udowodnić, że prawdziwą przyczyną katastrofy był zamach.
Słowa mówiące o tym, że "kontrolerzy dążyli do spowodowania katastrofy" nie znajdują potwierdzenia w dotychczasowych ustaleniach Prokuratury.
Prokuratura uznała bowiem, że kontrolerzy jedynie dopuścili się "umyślnego sprowadzenia katastrofy". To znaczy, że obsługa lotniska wiedziała, iż łamie procedury (na przykład kategorycznie nie zakazała lądowania i podawała polskim lotnikom koordynaty wiedząc, że ma źle działający radar). I - jednocześnie - miała świadomość, że jej decyzje mogą doprowadzić do katastrofy.
Innymi słowy, Prokuratura nie zarzuciła kontrolerom, że celowo doprowadzili do rozbicia się samolotu w Smoleńsku.
Aby dobrze zrozumieć tę sytuację, trzeba mieć na względzie to, że kontrolerzy znajdowali się w silnym stresie. Pewne wyobrażenie o nastrojach panujących na wieży kontrolnej daj zapis rozmów, który zdradza silne podenerwowanie kontrolerów. "Kurde, (...) u nas jest mgła, widzialność mniej niż 400 metrów, kurde, po co go teraz do nas gnać?" - powiedział jeden z nich.
Znaleźli się w sytuacji, która ich przerosła.
OKO.press rekonstruuje więc tok myślenia Antoniego Macierewicza: katastrofa w Smoleńsku składała się z dwóch etapów. W pierwszym kontrolerzy celowo sprowadzili samolot na niską wysokość. W drugim stało się coś, co bezpośrednio doprowadziło do katastrofy. Zapewne detonacja ładunków wybuchowych.
A wszystko po to, by ukryć zamach pozorem "zwykłej" kraksy lotniczej. Ale ta narracja jest niespójna przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, jeśli kontrolerzy z lotniska rzeczywiście starali się sprowadzić samolot na odpowiednią do przeprowadzenia zamachu wysokość, to sens tracą poprzedzające ten moment czynności. A przecież alarmowali załogę samolotu, że widoczność wynosi tylko 400 m i – w związku z tym – nie ma warunków do lądowania. Zawiadomili też pilotów, że na wysokości 100 metrów samolot powinien być gotowy do odejścia na drugi krąg.
Po drugie, jeśli był wybuch, to gdzie są ślady materiałów wybuchowych? Eksperci Macierewicza szukają ich bezskutecznie od kilku lat. Na razie bezskutecznie.
Póki co, w mocy pozostają ustalanie komisji Millera, która wskazała m.in. na następujące prawdziwe przyczyny tragedii:
Raport wspomina również, że za błędami pilotów stały też braki wyszkolenia. Pewien wpływ na nerwowość ich decyzji mogły mieć także wizyty urzędników państwowych i dowódców wojskowych w kokpicie.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Dziennikarz i publicysta. W OKO.press pisze o ochronie przyrody, łowiectwie, prawach zwierząt, smogu i klimacie oraz dokonaniach komisji smoleńskiej. Stały współpracownik miesięcznika „Dzikie Życie”.
Komentarze