Ruch Narodowy znalazł sobie chłopca do bicia: "doktrynę Giedroycia". W zamian proponuje "prokresową politykę", której blisko do pomysłów węgierskiego skrajnie nacjonalistycznego Jobbiku
Ruch Narodowy od pewnego czasu stawia się w roli samozwańczego ambasadora Polaków i osób polskiego pochodzenia na Wschodzie. Potępia w swoim nowym programie „ułudę reaktywacji mitu jagiellońskiego”, mówi o „walce interesów narodowych między Polakami, a Litwinami, Białorusinami i Ukraińcami” oraz „zdrowym egoizmie narodowym”.
Prezes Ruchu Narodowego, poseł wybrany z list Kukiz ’15 Robert Winnicki, stwierdził ostatnio:
W polskim życiu publicznym panuje anty-kresowa zmowa podyktowana zaślepieniem doktryną Giedroycia i obejmującą wszystkie rządy po ‘89 roku.
Czym jest „doktryna Giedroycia”, która spędza sen z powiek liderowi narodowców?
Redaktor naczelny emigracyjnej „Kultury” paryskiej Jerzy Giedroyc uważał, że Polska musi wyzbyć się mocarstwowych ambicji wobec krajów Europy Wschodniej. Przed wojną Giedroyc był krytykiem polityki II RP, która dyskryminowała Ukraińców, a zwolennikiem ukraińskiej autonomii w polskiej Galicji Wschodniej. Współtworzył również czasopismo „Wschód”. Na łamach założonej przez Giedroycia emigracyjnej „Kultury” pierwsza duża debata o stosunkach polsko-ukraińskich odbyła się w 1952 roku. Wówczas Józef Łobodowski snuł tam plany polsko-ukraińskiej federacji. „Kultura” narażała się na negatywne reakcje sporej części środowisk emigracyjnych, pochodzących z ziem wschodnich II RP. Zaś polemizujący z Łobodowskim Jędrzej Giertych uważał powstanie niepodległej Ukrainy za sprawę z polskiej perspektywy „nie tylko cudzą, lecz i niedwuznacznie wrogą”.
Jednak przez lata Giedroyc i jego środowisko przekonywali, że w interesie przyszłej Polski po upadku Związku Radzieckiego leży niepodległość Ukrainy, Białorusi i Litwy, a także jak najlepsze stosunki z tymi narodami.
Temat wrócił w latach 70., zaś w 1977 roku „Deklarację w sprawie ukraińskiej” podpisali również emigracyjni intelektualiści z ZSRR, Czechosłowacji i Węgier. Potępiała ona „sowiecki kolonializm”, a także dawne krzywdy wyrządzone Ukraińcom przez „wielowiekowy polski imperializm”. Wzywała do umacniania współpracy z „bojownikami o niepodległość Ukrainy” oraz przypominała, że radziecka konstytucja daje „na papierze” prawo poszczególnym krajom do opuszczenia ZSRR. Pierwsza zrobiła to Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka, ogłaszając suwerenność 16 listopada 1988 (Moskwa uznała to pod koniec 1991 roku).
W Polsce do doktryny Giedroycia sceptycznie odnosili się na samym początku III RP niektórzy politycy obozu SdRP/SLD – np. Tadeusz Iwiński. Związek Radziecki wciąż jeszcze istniał, ale się rozpadał – zaś postkomuniści obawiali się nacjonalizmów nowo powstających państw – Ukrainy czy Litwy. Jednak już paręnaście lat później były pierwszy przewodniczący SdRP Aleksander Kwaśniewski jako prezydent Polski wspierał „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie. Zaś przez lata „doktryna Giedroycia” była częścią konsensusu podzielanego przez przytłaczającą część polskiej sceny politycznej – podobnie jak dążenie do integracji z UE czy NATO.
W tym sensie doktryna faktycznie łączy „wszystkie polskie rządy po 1989 roku” – choć zmniejszone zainteresowanie Beaty Szydło i Witolda Waszczykowskiego sprawami najbliższych sąsiadów i orientacja na bliżej niedookreślone „Trójmorze” sprawia, że coraz częściej mówi się o odchodzeniu od dziedzictwa Giedroycia.
Czy faktycznie mamy do czynienia z „antykresową” zmową? Nie - jeśli bierzemy pod uwagę choćby dbanie o miejsca pamięci. Polskie państwo od lat wspiera to, co uznaje za polskie dziedzictwo kulturowe na terytoriach Ukrainy, Litwy czy Białorusi. Ministerstwo Kultury swoje tegoroczne wydatki na ochronę polskiego dziedzictwa kulturowego za granicą oszacowało na ok. 10 mln złotych (dotyczy to nie tylko obiektów leżących w dawnych granicach RP). Osobne środki wydaje na ten cel Senat RP, konstytucyjnie odpowiedzialny za sprawy Polaków za granicą.
A pamięć o Polakach pozostałych na wschód od obecnych granic kraju? Od 2007 roku osoby o polskich korzeniach mogą starać się o Kartę Polaka. Operuje ona dość osobliwym – bo innym niż w Konstytucji RP – rozumieniem słowa „naród”. Dokument „poświadcza przynależność do Narodu Polskiego”, jednak – choć zgodnie z art. 4 Konstytucji naród sprawuje w Polsce władzę bezpośrednio lub przez przedstawicieli, posiadacz Karty Polaka nie posiada praw wyborczych (bo nie jest obywatelem Polski).
Karta może być przyznana osobom z obywatelstwem dawnych radzieckich republik bądź ze statusem bezpaństwowca otrzymanym w którymś z tych państw. Jednym z warunków jest wykazanie polskiego pochodzenia lub znajomości języka i kultury polskiej oraz działalności „na rzecz języka i kultury polskiej bądź polskiej mniejszości narodowej przez okres ostatnich trzech lat”. Posiadacze Karty mają m.in. prawo do bezpłatnego studiowania na polskich uczelniach publicznych i ubezpieczenia zdrowotnego.
Na podstawie Karty Polaka można też ubiegać się o pozwolenie na pobyt stały i pozwolenie na pracę, a także o świadczenie finansowe na pierwsze trzy miesiące po osiedleniu się w Polsce. Wynosi ono 50 proc. pensji minimalnej (925 zł). Karta Polaka pozwala też na szybsze niż w zwykłym trybie ubieganie się o polskie obywatelstwo.
Co wódz narodowców rozumiałby przez politykę „prokresową”? Nawoływanie do rewizji granic, jak robią to jego węgierscy koledzy? Do tej pory Winnicki postulował m.in. w poselskiej interpelacji wyciągnięcie „militarnych konsekwencji” wobec Litwy – co miałoby polegać na wstrzymaniu wojskowej współpracy w ramach NATO. W sytuacji gdy Rosja wraca do agresywnej mocarstwowości i militaryzmu – wiadomo, kto najbardziej w regionie skorzystałby na takim kroku.
Winnicki od kilku miesięcy interpeluje u szefa polskiej dyplomacji Witolda Waszczykowskiego ws. polskich szkół w Ukrainie, Litwie i Białorusi, których zdaniem szefa RN polski rząd niedostatecznie broni.
To pomysł zaczerpnięty wprost z działań węgierskiego skrajnie prawicowego Jobbiku, który również atakuje Fidesz – partię premiera Orbána - za „niedostateczne” działania w sprawie ochrony węgierskich szkół na ukraińskim Zakarpaciu.
Waszczykowskiego faktycznie trudno nazwać politykiem społecznym, a pozycja Polski w Europie spada. Jednak retoryka Winnickiego to tylko większe stężenie tego, co w polityce zagranicznej PiS najgorsze. Zaś działająca na korzyść Rosji destabilizacja wschodniej części Unii Europejskiej, do której przyczynia się PiS, to chyba ostatnie, czego chciałby dzisiaj Giedroyc.
Zresztą, doktryna Giedroycia nie stoi w sprzeczności z dbaniem o polską kulturę na Wschodzie. Giedroyc w latach 90. opowiadał się za powołaniem Instytutu Polskiego w Wilnie, a jednocześnie krytykował agresywną jego zdaniem działalność liderów ówczesnych organizacji polskich na Litwie ("Kultura" nr 9/1995, s. 141-146, Instytut powstał w marcu 1996): "Powinniśmy dbać o spuściznę narodową na Litwie" - pisał w 1996 roku. Krytykował też wielokrotnie politykę wschodnią ówczesnych polskich rządów - a raczej, jak pisał - jej brak.
„Doktryna Giedroycia” stała się dla Winnickiego uniwersalnym epitetem – oznacza wszystko, co nie jest oparte na resentymencie i konfrontacji. Owszem – istnieje wiele problemów związanych z sytuacją polskiej mniejszości na Litwie czy na Ukrainie. W rozwiązywaniu ich nie pomoże jednak z pewnością wznoszenie agresywnych haseł i wskrzeszanie widma polskiego panowania – a tym jest szermowanie mitem „Kresów” w ustach nacjonalistycznego ekstremisty.
dziennikarz, krytyk teatralny i publicysta. Od 2012 stały współpracownik "Gazety Wyborczej", od 2009 - "Dwutygodnika". Pisze m.in. o kulturze, cenzurze, samorządach i stosunkach państwo-Kościół.
dziennikarz, krytyk teatralny i publicysta. Od 2012 stały współpracownik "Gazety Wyborczej", od 2009 - "Dwutygodnika". Pisze m.in. o kulturze, cenzurze, samorządach i stosunkach państwo-Kościół.
Komentarze