Wygląda na to, że niektórzy dziennikarze nie rozumieją, czym jest otwarty konkurs ofert, jak działa prawo o zamówieniach publicznych i że za pracę się płaci. W obliczu powtarzających ataków prorządowych mediów na organizacje pozarządowe zamieszczamy tekst, który ukazał się na portalu ngo.pl
W ostatnich dniach na temat organizacji pozarządowych – zwłaszcza kilku konkretnych – powiedziano naprawdę wiele bzdur. Sformułowano też wiele insynuacji. Robili to zarówno internauci, zwłaszcza pewien konkretny użytkownik Twittera, jak i dziennikarze pracujący w poważnych mediach. O ile tym pierwszym można wiele wybaczyć – taka już natura internetu – o tyle do warsztatu tych drugich można mieć bardzo konkretne zastrzeżenia.
Pierwsze i podstawowe brzmi: przynajmniej część dziennikarzy przywołujących w ostatnich dniach „doniesienia” o tym, kto i w jakim zakresie korzysta z dotacji z warszawskiego ratusza, wyraźnie nie rozumie, w jaki sposób są one przydzielane. Nie rozumie, czym jest otwarty konkurs ofert, nie wie, jak działa prawo o zamówieniach publicznych (co istotne w przypadku zarzutów wobec jednej z atakowanych fundacji), nie rozróżnia nieodpłatnej i odpłatnej działalności statutowej od działalności gospodarczej, nie pojmuje, że za przeprowadzenie szkolenia, prowadzenie konsultacji czy zorganizowanie warsztatów należy odpowiedzialnym za to osobom zapłacić. Nie wszystko da się zrobić siłami wolontariuszy.
Mniejsza o to, że tego wszystkiego ci dziennikarze nie wiedzą – to w końcu dość niszowy temat. Wynosząc go jednak do rangi pierwszej informacji w wieczornym wydaniu dziennika informacyjnego, warto byłoby choć odrobinę się dokształcić. Zwłaszcza że mogłyby w tym pomóc w niemałej mierze same zaatakowane organizacje – kilka z nich zajmuje się poradnictwem i tłumaczeniem meandrów pozarządowego świata.
Drugi zarzut dotyczy używanych pojęć i ich nieprecyzyjności.
Mówiąc o dotacjach, dziennikarze zapomnieli wiele razy dodać, że organizacje nie otrzymały ich z kieszeni pani prezydent, ale wygrały konkursy.
Informując o postach wspomnianego internauty, media nieraz używały sformułowania „ujawnił”. A przecież
wszystkie te dane zostały żywcem zaczerpnięte z Biuletynu Informacji Publicznej, który, jak sama nazwa wskazuje, jest – uwaga! – publiczny.
Co więcej, wszystkie, co do jednej, organizacje, o których mowa, publikują na swoich stronach internetowych raporty z działań, sprawozdania i rozliczenia. Kiedy słucha się pewnego warszawskiego samorządowca, który stwierdza, że „wszystko to, o czym przez lata mówiły ulica i opozycja, znalazło potwierdzenie w faktach”, aż chciałoby się zapytać, dlaczego wcześniej nie skorzystał z internetowej wyszukiwarki? Byłoby szybciej, sprawniej i już dawno po sprawie.
Oczywiście, tezę, że „władza nagradza osoby sobie przychylne” (to cytat z komentarza jednego z „ekspertów” zaprezentowanego w serwisie informacyjnym) można postawić zawsze.
Bo największym
nieporozumieniem jest to, że doszukuje się „zamkniętego układu” tam, gdzie po prostu istnieje – i nikt tego nie kryje – sieć współpracy między ludźmi, którzy się znają, współpracowali lub współpracują, cenią się albo niekoniecznie, lubią lub nie, spierają lub zgadzają, a czasem nawet się na śmierć pokłócą.
Część z tych osób później idzie „w politykę” lub „do urzędu”. Tak to bywa. Część z polityki lub z urzędu przychodzi do NGO. To nie zarzut. To opis rzeczywistości. W tym miejscu warto wrócić do konkursów – oferty w nich składane są oceniane przez ekspertów, a nie polityków. Co więcej, istnieją procedury, które mają wykluczyć konflikt interesów przy dokonywaniu werdyktu. Co dla niektórych być może niepojęte – są one nawet stosowane!
Oczywiście, osobom przekonanym, że w Warszawie działa „układ zamknięty” (a nie system „otwartych konkursów”), nie wystarczą te wszystkie odpowiedzi. Nie dopuszczą do wiadomości, że o tym, kto dostaje pieniądze, mogą decydować względy merytoryczne, a nie nazwiska i koligacje. Nawet jeśli przyznają, że „te projekty często były pożyteczne” (to cytat ze wspomnianego samorządowca) lub że „wszystko odbywało się w majestacie prawa” (użytkownik Twittera), to zaraz dodadzą swoje różne „ale”. Szkoda. Bo po tych dwóch stwierdzeniach żadne „ale” nie jest już potrzebne.
Wróćmy jednak do dziennikarzy. Na spotkanie zorganizowane przez zaatakowane NGO przyszły dwie ekipy telewizyjne – reprezentujące to samo medium. Szkoda, że inni dziennikarze nie byli zainteresowani sprawą.
Szkoda, że jedna ekipa telewizyjna wyszła w połowie spotkania.
Szkoda, że dziennikarze nie skorzystali z tej okazji, by dowiedzieć się o sektorze czegoś rzetelnego, prawdziwego i pełnego. Może im nie zależało?
Takimi prawami jednak rządzą się media – można na to narzekać, ale nie ma się co obrażać. Pytanie, co my moglibyśmy z tym zrobić? Na pewno edukować. Ale to zadanie na lata. A póki co: głośniej mówić. Gdy organizacje są atakowane w sposób niemerytoryczny, niezwiązany z oceną ich działań, w sposób, który sugeruje, że dziennikarze nie rozumieją, o czym mówią, może warto stanąć w jednym szeregu i powiedzieć: tak, my też otrzymujemy wsparcie ze środków samorządu? Wygraliśmy otwarty konkurs ofert. Wierzymy, że odbywa się to w sposób transparentny, zgodny z prawem i merytoryczny. Takich jak my jest przecież większość!
55 proc. organizacji w Polsce realizuje zadania i usługi publiczne za środki samorządowe, zgodnie z konstytucyjną zasadą pomocniczości. I naprawdę nic w tym złego.
Na co czekamy? Aż kto inny się odważy? Boimy się, że nam też się dostanie? Ale za co? Zatem krótka deklaracja. Tak, serwis „warszawa.ngo.pl” jest współfinansowany przez miasto stołeczne Warszawa w ramach projektu „Stołeczne Centrum Wspierania Organizacji Pozarządowych”. Nie jest to niczym ani niewłaściwym, ani wyjątkowym.
Dobrze, by i dziennikarze to zrozumieli.
Tekst ukazał się na portalu ngo.pl. Dziękujemy redakcji za zgodę na publikację.
Komentarze