Reparacje płaci przegrane państwo temu, które zwyciężyło. Ale przegranego można do tego zmusić tylko wkrótce po wojnie. Dlaczego wobec tego niemiecki rząd zgodził się wypłacić ponad miliard euro pomocy dla obszarów, gdzie ponad sto lat temu Niemcy zabijali Afrykańczyków?
Pomimo powolnego rozpadu Zjednoczonej Prawicy i nerwowych ruchów obozie władzy PiS nadal zachowuje zdolność do dyktowania mediom, o czym mają dyskutować. Dlatego teraz nie dyskutują o wzrastających ratach kredytów, coraz większych ruchach migracyjnych przez Morze Śródziemne albo o integracji uchodźców z Ukrainy na początku nowego roku szkolnego – lecz o reparacjach, których rząd nie dostanie, choć mówi o nich od siedmiu lat i – jak twierdzą niektórzy jego przedstawiciele – które cały czas negocjuje z Niemcami, choć Niemcy o tym nic nie wiedzą.
Ale ponieważ PiS tę zdolność zachowuje, to w zgiełku wzajemnych oskarżeń między rządem i opozycją o to, kto jest bardziej nieodpowiedzialny i kto bardziej proniemiecki (albo prorosyjski) pojawia się też kilka klisz i skrótów myślowych, które warto wyjaśnić, bo ich znaczenie jest nieco szersze i pokazują, jak dziś funkcjonują stosunki międzynarodowe. Chodzi szczególnie o twierdzenia, jakoby „Niemcy” nigdy Polsce nie zapłacili żadnych reparacji (a innym państwom – owszem) i jakoby teraz zgodzili się nawet płacić Namibii za ludobójstwo sprzed 120 lat – w Polsce, gdzie jeszcze żyją (nieliczne, ale jednak) ofiary niemieckiego ludobójstwa – odmawiają. W każdym z tych skrótów myślowych jest trochę prawdy – ale żaden nie jest prawdziwy.
Profesor historii z Wrocławia Krzysztof Ruchniewicz, który napisał swoją habilitację o „Polskich zabiegach o odszkodowania niemieckie w latach 1944/45-1975” razem z niemieckim historykiem Constantinem Goschlerem z Uniwersytetu w Bochum podsumował wszystkie świadczenia RFN na rzecz Polaków poszkodowanych podczas okupacji. Zaczynając od odszkodowań dla ofiar eksperymentów medycznych w latach 70-tych do świadczeń humanitarnych dla robotników przymusowych w latach 90-tych i do wypłat dla mieszkańców gett, których zmuszono do pracy, ale nie zaliczono do robotników przymusowych, Ruchniewicz i Goschler doszli do wniosku, że „RFN przeznaczyła na odszkodowania dla niemieckich ofiar Trzeciej Rzeszy ok. 9,2 mld euro. Z powyższej kwoty Polska uzyskała ok 1,6 mld euro, co stanowi ok. jednej szóstej wszystkich wypłaconych środków”. To daje Polakom drugie miejsce po ofiarach Holokaustu. Gwoli ścisłości trzeba jednak dodać: to nie były reparacje w sensie prawno-międzynarodowym.
Reparacje to bowiem narzędzie zwycięzcy, który dzięki nim refinansuje sobie koszty wojny. Płacą je przegrani i płacą je dlatego, że muszą, nie dlatego, że chcą albo jakiś sąd ich do tego zmusza. Reparacje, to sposób silniejszych na słabszych.
Dlatego Francja płaciła Niemcom reparacje po przegranej wojnie z Prusami w 1871 roku, a po 1918 roku Niemcy płacili je Francji. Każdy z nich płacił dlatego, że drugi mógł go do tego zmusić, np. okupując część kraju. Po pierwszej wojnie państwa Ententy po prostu skonfiskowały będące w ich zasięgu statki niemieckie. Po drugiej, cała rzesza państw na świecie, które nigdy z Niemcami nie walczyli, wypowiedziały im wojnę, aby móc skonfiskować mienie niemieckich obywateli i firm na ich terytoriach. Reparacje płaci jedno państwo drugiemu państwu albo w naturze albo bezpośrednio do jego budżetu. Odbiorca może z tymi pieniędzmi robić, co chce.
Odszkodowania są natomiast indywidualne, przekazywane z budżetu danego państwa na ręce indywidualnych odbiorców w innym kraju, jak odszkodowania dla robotników przymusowych, które Niemcy wypłacały byłym robotnikom przymusowym z wielu krajów, w tym z Polski. Prawnie rzecz biorąc były to jednak wypłaty dobrowolne, rodzaj pomocy humanitarnej. W zamian za to państwa, które uczestniczyły w tej akcji, zobowiązały się wziąć na siebie wszystkie przyszłe roszczenia swoich obywateli wobec Niemiec. I tu mamy ciekawy precedens – bo jednak państwo niemieckie płaciło całkiem spore kwoty na rzecz ofiar Trzeciej Rzeszy i to wiele pokoleń po wojnie. Ten przypadek pokazuje, że takie zabiegi mogą odnieść sukces nawet kiedy droga sądowa jest zamknięta.
Roszczenia, które w latach 90. wysunął Jewish Claims Conference (i które dla Polski negocjował wtedy rząd Jerzego Buzka z rządem Gerharda Schrödera) dotyczyły indywidualnych odszkodowań za pracę przymusową. Pozwano nie państwo niemieckie, lecz prywatne koncerny, sukcesorów prawnych firm, które podczas wojny zatrudniały tych robotników. Sprawa o zaległe wynagrodzenia toczyła się przed amerykańskimi sądami i była oparta o prawo cywilne, a konkretnie o prawo pracy. Ale firmy niemieckie wiedziały, że w przypadku przegranej grozi im zajęcie ich mienia w Stanach. Dlatego rząd niemiecki zdecydował się przystąpić do negocjacji. Robił to zasłaniając się argumentami moralnymi, ale tak naprawdę chodziło o ochronę interesów niemieckich firm zagranicą.
Jak wiadomo, prawnicy amerykańscy swoją sprawę wygrali, choć nie przed sądami. Wycofali skargi i niemiecki rząd zobowiązał się do wypłacenia „dobrowolnych humanitarnych zapomóg” robotnikom przymusowym z funduszu, który zasiliły wpłaty od niemieckich firm i od niemieckich podatników.
Rząd niemiecki mógł to zrobić, ponieważ niemal cała niemiecka opinia publiczna była po stronie robotników przymusowych i naciskała na rząd, aby powiększyć fundusz i ustąpić podczas negocjacji.
W tamtym czasie niemieckie media odkrywały zjawisko pracy przymusowej na niespotykaną dotąd skalę – każda lokalna radiostacja, każda lokalna gazeta wyszukiwała dawnych robotników przymusowych ze swojej miejscowości i opisywała ich losy. W negocjacjach z niemieckim rządem rząd Jerzego Buzka miał więc za sobą nie tylko polską, ale i niemiecką opinię publiczną.
Ten manewr można powtórzyć. Ale aby on był skuteczny, polski rząd (de facto obecnie PiS i Solidarna Polska) musiałby się cieszyć taką samą sympatią niemieckich mediów, elit i polityków, jak wówczas rząd Jerzego Buzka. Nie był on specjalnie pro-niemiecki, zasiadali w nim i politycy ZChN i Porozumienia Centrum. Ale był on proeuropejski i przestrzegał własnej konstytucji. Gdyby taki rząd ponownie uzyskał ustępstwa ze strony Niemiec, to znowu pieniądze płynęłyby z niemieckiego budżetu (albo specjalnego funduszu) bezpośrednio do beneficjentów w Polsce, na przykład żyjących jeszcze powstańców warszawskich albo innych, dotąd nie uwzględnionych grup ofiar. Budżet by nic z tego nie miał, od takich wypłat nie wolno nawet ściągać podatku. Byłoby to na pewno mniej, niż życzą sobie politycy Zjednoczonej Prawicy, bo wypłaty mogłyby dotyczyć tylko żyjących ofiar, nie ich spadkobierców. W innym przypadku byłaby to puszka Pandory: powołując się na taki precedens, nawet strony wojny trzydziestoletniej mogłyby wysuwać wzajemne roszczenia. To zaś oznacza, że suma byłaby nieco poniżej owych 6,3 biliona złotych.
Ale między reparacjami, dla których nie ma podstaw prawnych, a odszkodowaniami, dla których nie ma zbyt dużo potencjalnych, żyjących jeszcze beneficjentów jest jeszcze forma hybrydowa: świadczenia, jakie rząd Niemiec zgodził się płacić Namibii i jakie Namibijczycy (i spora część niemieckich mediów) mylnie nazywa „reparacjami”.
Między 1904 i 1907 rokiem plemiona Herero i Nama rozpoczęły powstania przeciwko niemieckim osadnikom i kupcom. Zostały one brutalnie stłumione, ocalałych zamykano w obozach, a część deportowano do innych niemieckich kolonii. Problem w tym, że Namibia jako państwo wówczas jeszcze nie istniała, wywalczyła sobie niepodległość dopiero w 1990 roku – od RPA, która zarządzała Namibią od 1915 roku, kiedy przyjęła kapitulację wojsk niemieckich (na zdjęciu: kobiety Herero w tradycyjnych strojach podczas marszu poparcia dla niepodległości 18 marca 2020 roku). Nie ma więc ciągłości prawnej między Herero i Nama z jednej strony i dzisiejszą Namibią, politycznie zdominowaną przez plemię Owambo, które żyło poza strefą niemieckiego osadnictwa, nie miało żadnych większych konfliktów z Niemcami, lecz walczyło głównie – ale już po utraty kolonii przez Niemców - przeciwko RPA.
De facto Herero i Nama chcą uzyskać indywidualne odszkodowania, podobne do tych, których żądało Jewish Claims Conference w latach 90. Tu pojawia się od razu podwójny problem: po pierwsze, w przeciwieństwie do robotników przymusowych bezpośrednie ofiary niemieckiego kolonializmu już nie żyją. W ich imieniu występują organizacje plemienne, a pieniądze mają według nich trafić do dzisiejszych organizacji wspólnot Herero i Nama. Tego nie chciał rząd Namibii, który wolałby, aby niemieckie pieniądze trafiły do budżetu państwa tak, aby to rząd mógł decydować o ich podziale. Aby temu zapobiec, komitety Nama i Herero zaskarżyły niemieckie firmy w Stanach – podobnie jak Jewish Claims Conference. Chciały aż 30 miliardów euro, podczas gdy rząd Namibii z rządem Niemiec negocjowały o kilkuset milionach euro. Pozew zamroził negocjacje na więcej ponad rok.
Jak mówił mi jeden z negocjatorów: „Od momentu pozwu na 30 miliardów rząd Namibii nie mógł dalej negocjować kwoty niższej niż 30 miliardów, bo to wyglądałoby jak wyprzedaż”. Kiedy sąd w USA oddalił skargę, bo nie dopatrzył się kontynuacji między firmami, które uczestniczyły w ludobójstwie i firmami, które Nama i Herero zaskarżyły w Stanach, rządy Niemiec i Namibii podpisały porozumienie, na mocy którego Niemcy zgodzą się zapłacić 1,1 miliarda euro na rzecz regionów zamieszkałych przez grupy pokrzywdzone ludobójstwem. Kiedy dostanie zaproszenie od Namibii, prezydent Frank-Walter Steinmeier poleci do Windhoek, aby przeprosić za ludobójstwo i parlamenty obu krajów uchwalą wspólną deklarację o pojednaniu.
Ale mimo to nie są to żadne reparacje, a Niemcy bardzo dbały o to, aby wypłaty były „dobrowolne” i „humanitarne”, i nie wiązałyby się z prośbą o wybaczenie za ludobójstwo. Niemniej, można by to skrótowo ująć: Niemcy płacą i to bez przymusu ze strony silniejszego zwycięzcy albo pod nakazem sądu. Płacą nawet mimo tego, że Namibijczycy przegrali przed sądem.
Powód jest prosty: Herero i Nama mają za sobą niemiecką opinię publiczną.
We wszystkich dużych miastach istnieją inicjatywy obywatelskie, które zajmują się przeszłością kolonialną Niemiec, starają się wyrugować nazewnictwo kolonialne z przestrzeni publicznej i domagają się, aby rząd uznał tłumienie powstań w Namibii za ludobójstwo i płacił odszkodowania.
Nie ma żadnego liczącego się lobby po drugiej stronie. Dziś żyją już tylko wnukowie i prawnukowie dawnych urzędników i oficerów kolonialnych, a oni często są radykalnymi zwolennikami rozliczenia kolonializmu i uprawiają coś, co komentatorzy rządowi w Polsce określają jako „pedagogikę wstydu”. Środowisko potomków niemieckich kolonizatorów w Namibii jest w tej sprawie podzielone, ale nie ma żadnego wpływu na opinię publiczną w Niemczech. Dopiero od pojawienia się Alternatywy dla Niemiec w Bundestagu nieliczni przeciwnicy płacenia Namibii odszkodowań uzyskali jakąś polityczną reprezentację. AfD jest zarówno przeciwko planowanej przez parlamenty obu krajów deklaracji, jak i przeciwko temu, aby rząd Niemiec za to ludobójstwo przeprosił i zapłacił to, co Namibia nazywa reparacjami. Ale AfD nie ma na to wpływu, bo wszystkie pozostałe partie, od lewicy do bawarskiej chadecji, są za i unikają głosowania razem z AfD za wszelką cenę.
Namibijczykom udało się dopasować swoje żądania wobec Niemiec do niemieckich dyskusji o kolonialnej przeszłości, kolonializmie i rasizmie. Są to paradygmaty, które niemiecka opinia publiczna wchłania o wiele łatwiej niż narrację PiS o wstawaniu z kolan i jednoczesnym strojeniu się na zbiorową ofiarę w sytuacji, kiedy w obu krajach prawie nikt już nie żyje z tych, którzy faktycznie przeżyli drugą wojnę światową.
Ten namibijsko-niemiecki dyskurs wpisuje się w debaty o kolonializmie, społeczeństwie wielokulturowym i migracji, a więc o współczesnych problemach.
Był skuteczny, ponieważ opierał się o ponadnarodowe sieci aktywistów w Namibii, w Niemczech i w krajach trzecich, a argumenty które padały, były też zrozumiałe dla imigrantów z innych krajów afrykańskich. W ten sposób żądania Herero i Nama zyskały sobie poparcie, które znacznie przekraczało Namibię – podobnie jak pod koniec lat 90. żądania Jewish Claims Conference. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Namibia miała i ma bardzo dobrą reputację wśród państw afrykańskich: jest demokratyczna, praworządna, tolerancyjna, ma niski poziom korupcji i nie prowadzi agresywnej polityki zagranicznej.
PiS natomiast prezentuje swoje żądania w stylu dziewiętnastowiecznych walk narodowościowych, nastawiając niemiecką opinię publiczną przeciwko sobie.
Wiele razy słyszałem w ostatnich latach od niemieckich dyplomatów, że skłonni byliby poprzeć jakieś (również finansowe) gesty wobec Polski i żyjących jeszcze ofiar niemieckiej okupacji, które zostały w dotychczasowych porozumieniach pominięte. Ale potem zawsze nastąpił ten sam zwrot: ale dlaczego mamy to negocjować akurat z tym rządem? Dlaczego dobrowolnie negocjować ustępstwa wobec rządu, który na każdym kroku podkreśla swoją niechęć albo nienawiść wobec Niemiec, idzie na konfrontację z UE, ma duże problemy z praworządnością i sam próbuje się wymigać od swoich zobowiązań międzynarodowych, odmawiając uznania i stosowania wyroków TSUE i ETPCz, który toleruje antysemickie i rasistowskie wybryki w swoich mediach?
Tu nie chodzi o to, jak obecnie twierdzi propaganda PiS, że „Niemcy i UE chcą obalić rząd i zastąpić go Tuskiem”. Tu chodzi o to, że każde porozumienie z polskim rządem musi zaakceptować Bundestag, Bundesrat, ewentualnie również Trybunał Konstytucyjny i przede wszystkim opinia publiczna. Rząd Jerzego Buzka miał całą niemiecką opinię publiczną za sobą. Rząd PiS i Solidarnej Polski już teraz ma ją przeciwko sobie, jak pokazuje przegląd prasy z ostatnich dni. Odwrócenie tego trendu w przypadku, gdyby – załóżmy na moment – rząd niemiecki faktycznie miał ochotę negocjować jakieś finansowe ustępstwa (które nie nazywałyby się wtedy reparacjami) byłoby skrajnie trudne.
Komentarze