Czy polska premier i szefowa nacjonalistycznego, rasistowskiego Frontu Narodowego we Francji to polityczne bliźniaczki? Niezupełnie. Beatę Szydło i Marine Le Pen wiele łączy, jednak ich poglądy i wypowiedzi różnią się w kilku ważnych kwestiach. OKO.press sprawdza
Porównania Beaty Szydło do Marine Le Pen po mowie polskiej premier o uchodźcach i Unii Europejskiej, 24 maja 2017, używało wiele osób. Między innymi poseł Platformy Obywatelskiej, Robert Tyszkiewicz:
Szydło dziś w sejmie to polska Marine Le Pen. PiS przeszedł na pozycje Frontu Narodowego.
Z kolei poseł PiS Wojciech Skórkiewicz uznał to porównanie za „skandaliczne i niegodziwe”.
Sprawdzamy, jak jest.
Le Pen od lat deklaruje, że Francja powinna opuścić Unię Europejską, bo tylko tak odzyska utraconą suwerenność. „Jeśli wygram wybory prezydenckie, zorganizuję referendum w tej sprawie” – obiecywała w kampanii. Jest też przeciwniczką istnienia UE: „Po moim zwycięstwie Unia umrze”. Chciałaby ją zastąpić „Europą suwerennych państw, które negocjują między sobą narodowe interesy”. I zapowiadała, że zaraz po zwycięstwie przywróci kontrole na granicach we Francji.
Jednak w ostatniej fazie kampanii Le Pen, ku zgrozie i osłupieniu twardego trzonu Frontu Narodowego, zaczęła przebąkiwać, że może nie należy się spieszyć z wychodzeniem z Unii i strefy euro. Powód: blisko 70 proc. Francuzów chce wspólnej waluty.
Inaczej Szydło. Tak jak Jarosław Kaczyński, premier stale podkreśla, że Polska powinna być w UE. Natomiast ani ona, ani prezes nie chcą zacieśniania integracji. „Nie będziemy protestować przeciw Europie dwóch prędkości” – mówiła Szydło w lutym po spotkaniu z kanclerz Angelą Merkel. Potem wycofała się z tych słów, ale coraz gorsze stosunki rządu z Unią i ustawiczne ataki na nią dowodzą, że władza, wbrew deklaracjom, spycha Polskę na dalekie peryferie UE.
W tej wersji Polska ma korzystać z unijnych pieniędzy, wspólnego rynku i otwartych granic, ale nie może podlegać wymogom Unii w sprawie przestrzegania zasad demokracji i praworządności. Toteż wrogiem Polski są brukselskie elity. „Król jest nagi – ta prawda dociera do kolejnych mieszkańców Europy. My zajmujemy się sprawami ludzi, mówimy zrozumiałym dla nich językiem, a administracja brukselska zajmuje się samą sobą. Czy procedura wszczęta przez KE poprawi w jakikolwiek sposób życie przeciętnego Kowalskiego?” – głosiła premier w Sejmie w czerwcu 2016 r., gdy Komisja Europejska zaniepokoiła się paraliżowaniem przez rząd Trybunału Konstytucyjnego.
Ataki na Unię w wykonaniu Szydło i Le Pen są niemal bliźniacze.
Według Le Pen UE niewoli Francję, „zmusza ją do niekorzystnej konkurencji, gnębi francuskie przedsiębiorstwa i rolnictwo”- mówiła w kampanii. I błysnęła bon motem: „Francją i tak będzie rządzić kobieta. Albo ja, jeśli wygram wybory, albo Angela Merkel”. Co zbiega się z częstymi stwierdzeniami PiS o niemieckim dyktacie w Unii.
Obie polityczki sprzeciwiają się też - w imię narodowej suwerenności – temu, by UE narzucała krajom członkowskim swe wartości. Wspólnym wrogiem jest wielokulturowość i zwłaszcza „poprawność polityczna”, mająca grozić istnieniu narodów i narodowych tradycji.
Według Le Pen owa złowroga poprawność każe cackać się z imigrantami i przyjmować ich w Europie. Według PiS i Szydło dyktat poprawności obejmuje kwestie konstytucji, a także Trybunału Konstytucyjnego, oraz praw mniejszości. I oczywiście stosunek do imigrantów. „Polska nie zgodzi się na żadne szantaże ze strony Unii Europejskiej. Nie będziemy uczestniczyć w szaleństwie brukselskich elit” – deklarowała Szydło w Sejmie 24 maja. Tym razem chodziło jej głównie o to, że Unia domaga się, by Polska przyjęła kilka tysięcy uchodźców.
Le Pen i Szydło mówią o uchodźcach tak samo. Obie wbrew faktom łączą ich obecność z zamachami terrorystycznymi. I też niezgodnie z prawdą przekonują, że imigranci, zwłaszcza muzułmańscy, wyniszczają społeczeństwa, do których przybywają. „Chcecie, by Polska była bezbronna? Nie dopuścimy do tego, żeby polskie dzieci nie mogły bezpiecznie pójść do klubu, do szkoły czy na plac zabaw” – oświadczała Szydło w Sejmie po zamachu w Manchesterze (dokonanym przez Brytyjczyka), tłumacząc, dlaczego żaden uchodźca nie wjedzie do Polski. Nawet osierocone dzieci czy ranne kobiety.
Również Le Pen przedstawia imigrantów jako groźną masę kryminalistów. „Chcecie, żeby kradli wam portfele i napastowali wasze żony?” – mówiła już w 2012 r. A teraz w kampanii wyborczej, tak jak Szydło w Polsce, obiecywała, że zablokuje imigrację do Francji.
Obie więc w tym samym stopniu zasługują na miano ksenofobek i nacjonalistek.
Naród jako twór zamknięty, wiecznie osaczony przez wrogie siły, który musi bronić się przed „obcymi”. Zaś „obcy” nie mają indywidualnych twarzy ani praw, są odczłowieczeni – to wspólne cechy obu nacjonalizmów. Bardzo podobnych, choć wyrastają z różnych korzeni: w Polsce głównie z ideologii narodowo-katolickiej, we Francji przede wszystkim ze świeckiej i republikańskiej idei państwa narodowego.
Co Szydło wraz z PiS robią z praworządnością, konstytucją, TK, sądownictwem – wiemy. Natomiast Le Pen deklaruje szacunek dla konstytucyjnego ładu republiki. Tyle że podobne deklaracje składała też Szydło przed wyborami. Trudno więc ocenić, na ile obie polityczki różnią się w tej kwestii. Ale jedno jest pewne: Francja, zwłaszcza Paryż, ma potężne tradycje milionowych demokratycznych demonstracji i, co ważniejsze, wolnościowych rewolucji. Bo z nich powstała republika. Le Pen przy władzy bałaby się ich o wiele bardziej niż PiS polskich protestów.
Natomiast Szydło i Le Pen tak samo przedstawiają swe społeczeństwa: lud, czyli „zwyczajni” Polacy bądź Francuzi, cierpią pod uciskiem skorumpowanych i antynarodowych elit politycznych, finansowych, intelektualnych. Zapomniana i lekceważona większość, czyli „prawdziwy” naród, przeciw elitom. To one „przyspieszają imigrację, by społeczeństwo francuskie zastąpić obcym” – mówiła Le Pen w 2012 r.
Wyobraźnia spiskowa łączy obie polityczki.
Łączy je też program unarodowienia gospodarki jako sposobu na kontrolowanie efektów globalizacji i zwiększenie siły państwa. Tyle że zdaniem wielu ekspertów to program-mrzonka.
Różni je za to stosunek do religii: Szydło podkreśla, że jest katoliczką, a w programie PiS jest zapis, że poza społeczną nauką Kościoła jest tylko nihilizm. Le Pen odwołuje się do Francji laickiej, co ma podkreślać niechęć do islamu jako religii.
Tu różnice stanowisk są znaczące. Szydło, jak PiS i większość polskich polityków, uważa ekspansywną politykę prezydenta Putina za bezpośrednie zagrożenie dla Polski. Le Pen widzi w Putinie sojusznika, zresztą ze wzajemnością. Rosja wspomaga finansowo Front Narodowy, silne są też podejrzenia, że rosyjskie służby pomagały Le Pen w kampanii wyborczej.
Toteż Le Pen sprzeciwia się sankcjom wobec Rosji i polityce wschodniej Unii oraz NATO. „Francja ma szanować wszystkie narody i ich polityczne organizacje” – tłumaczyła w kampanii swą prorosyjską postawę.
Jednak obie polityczki zbliża stosunek do „putinizmu” jako autorytarnej ideologii. Le Pen ceni Putina, bo ceni nacjonalizm i siłę jako instrument polityki. Ma też z nim wspólnego wroga: Unię Europejską.
Z kolei w polityce Szydło, Kaczyńskiego i całego PiS łatwo dostrzec mechanizmy autorytarnej „putinizacji”. To podobieństwo praktyk politycznych świadczy o wspólnym świecie wartości i stosunku do demokracji. „Suwerenna demokracja”, jak określają ustrój Rosji kremlowscy ideolodzy, to przecież także cel PiS, który podkreśla, że rządzić ma suweren, czyli decyzja wyborcza, czyli PiS. "Suwerenna" demokracja to także potężna pokusa dla Le Pen.
Komentarze