„Po ataku Rosjan praca w naszym browarze stanęła. Nie mieliśmy zajęcia, więc robiliśmy koktajle Mołotowa. W Łucku wyprodukowano już 7 tysięcy takich koktajli”. Przypominamy reportaż Szymona Opryszka, który ukazał się czwartego dnia wojny, 28 lutego 2022. „Opony, proce i śrubokręty. Reporter OKO.press na ukraińskiej drodze pełnej barykad”
Tę wojnę zaczęła właściwie aneksja Krymu w 2014 roku, ale my zbudziliśmy się z nią 24 lutego 2022 rano. Wtedy była szokiem, dziś jest częścią codzienności. W Ukrainie giną tysiące ludzi, kraj jest zrujnowany, ale trwa w solidarnym, wspaniałym oporze. Polska pomaga, pokazując siłę społeczeństwa obywatelskiego.
Od roku to jest nasza wojna.
W OKO.press przypominamy ten czas, analizujemy, gdzie jesteśmy i co może stać się dalej: z wojną, z Ukrainą, z Rosją. Z Europą i Polską.
Lwów i Łuck dzieli ledwie 150 kilometrów, ale w czasie wojny droga zajmuje blisko trzy godziny. Wszystko przez barykady, które wyrosły na drogach wjazdowych do wiosek i miasteczek w całej zachodniej Ukrainie. Specjalne punkty kontroli budowane są ze stalowych elementów, worków z piaskiem i opon samochodowych. Zapotrzebowanie jest takie, że kilku mężczyzn demontowało opony z toru wyścigowego pod stadionem Arena Lwów.
Na jednej z takich barykad, w drodze na Łuck, w Kamionce Bużańskiej policjant sprawdza moje dokumenty i bagażnik samochodu.
– Sabotażysta, czy nasz? – pyta na widok kamizelki kuloodpornej. Ale puszcza dalej.
Za Stojanowem wielki napis wita w obwodzie Wołyńskim. Co kilka kilometrów na poboczach stoją vany, mężczyźni wchodzą na drabiny z kluczami i śrubokrętami w rękach i demontują tabliczki z nazwami wiosek. Znikają znaki informujące o skręcie do Szklina, Horodyszcza czy Czarukowa. To zorganizowana akcja, która ma zmylić wroga w razie napaści.
Za Czarukowem powstaje kolejna barykada. Jeden z budowniczych barykady każe mówić do siebie Władek, bo pracował na budowach w Polsce, czeka na Putina z łopatą. Jego kolega stoi z workiem, Władek ładuje, następny i następny, i tak rośnie barykada. Za kilka godzin będzie gotowa.
Ktoś przytoczy jeszcze jedną oponę, ktoś wetknie flagę Ukrainy, ktoś rzuci „Sława Ukrainie”.
Będą uśmiechy, ale raczej nerwowe.
- Choć tyle możemy zrobić dla Ukrainy. Ludzie giną na froncie, więc sumienie człowieka rusza – mówi Władek. – Boimy się tutaj, że Rosjanie wkroczą do nas z Białorusi, wiadomo granica lada chwila. Ludzie mówią, że tam tysiące sołdatów czeka, ale ja myślę, że im zależy tylko na Kijowie, kogo obchodzi Wołyń. A jak przyjedzie okupant, to będę walczył, choćbym miał strzelać z procy.
W Łucku spokojnie, minęła już panika z czwartku rano, gdy Rosjanie zaatakowali lotnisko wojskowe i, według niektórych mediów, wieżę telewizyjną. Dzieci nie poszły do szkoły, w mieście brakowało chleba, długie kolejki ustawiły się przed marketami i stacjami benzynowymi. Były też problemy z zasięgiem telefonów.
– Różnie ludzie mówią, że siedem rakiet przyleciało, że jeden niewybuch wpadł między domy. Jednak to daleko od centrum, sam nic nie słyszałem. Przyszedłem do roboty i od kolegów się dowiedziałem, że zaczęła się wojna – mówi pracownik stacji benzynowej.
Ale teraz, trzy dni po ataku, ludzie nie chcą rozmawiać, zwłaszcza najbliżsi sąsiedzi poligonu. – Tam za domem jest wał, a potem lotnisko – wskazuje starsza kobieta. – Z rana tylko huknęło, że się ziemia zatrzęsła, więc człowiek od razu do radia poleciał – opowiada staruszka, która mieszka w okolicach lotniska. Jej córka i zięć nerwowo się rozglądają. – To teren wojskowy, zaraz przyjedzie policja – zięć wygania nas sprzed posesji.
Wieczorem Łuck gaśnie w oczach – władze ograniczają uliczne oświetlenie, właściciele sklepów zostali poproszeni o wygaszanie witryn. W razie alarmu wyją syreny i biją dzwony kościołów. – Ludzie siedzą po domach i robią koktajle Mołotowa – śmieje się młody chłopak, a lokalne media poinformowały, że w Łucku wyprodukowano już 7 tys. koktajli Mołotowa
Miejska deputowana udostępniła w mediach społecznościowych zdjęcie z mobilnymi tablicami na przystankach autobusowych, które wyświetlają napis: „Rosyjski statek, idi na ch…”. To nawiązania do głośnej już odpowiedzi ukraińskich strażników granicznych z Wyspy Wężów na Morzu Czarnym. Gdy rosyjski okręt wojenny zbliżył się do brzegów wyspy i wezwał do poddania się, odpowiedzieli wrogowi właśnie tymi słowami.
Wszystkie akty oporu, nawet symboliczne, szybko rozchodzą się w sieci. Internauci masowo udostępniają zdjęcie 97-letniej babci Lydii z Wołynia, która zapozowała do zdjęcia z listem do Putina.
„Przeżyłam Hitlera i Niemców, przeżyłam Donbas. Przeżyję też karła Putina i jego szarańczę. Chwała Ukrainie!” – napisała.
W browarze Pravda we Lwowie symboliczny opór połączyli z akcją marketingową, a Twittera rozgrzała wieść, że manufaktura przechodzi na produkcję koktajli Mołotowa. W siedzibie browaru zebrały się tłumy dziennikarzy, właściciel Juri Zastavny udzielał wywiadu, trzymając w ręku piwo z etykietą „Putin Huilo”. W asortymencie manufaktury są też piwa „Fuck corruption or die”, czy „Kyiv not Kiev”.
- Koktajle nie są na użytek komercyjny – żartuje Zastavny. – Ta akcja to była oddolna inicjatywa pracowników. A że mamy doświadczenie, niektórzy z nas pamiętają Pomarańczową Rewolucję, uznaliśmy, że to dobry pomysł, by pomóc Ukrainie. Czy się boję? Nie, bo jestem w swoim mieście i w swoim kraju i chcę, by tak zostało. Wszyscy jesteśmy niezwykle zmobilizowani.
- Dzień po ataku Rosjan praca w browarze stanęła. Nie mieliśmy się czym zająć, siedzieliśmy w domu, uznaliśmy, że będziemy robić koktajle, tak jak zresztą robi wielu Ukraińców w domach na wschodzie kraju – opowiada jeden z pracowników browaru. – Co mi się marzy? Wypić piwo w kraju bez okupanta.
Andrij Sadowy, mer Lwowa, w jednym z przemówień też zachęcił mieszkańców do produkcji koktajli, nazwał je „Bandera-smothie”.
Tymczasem w niedzielę we Lwowie było spokojnie. Tłumy wciąż koczują na dworcu w oczekiwaniu na wyjazd z miasta w kierunku Przemyśla. Na placu mają stanąć namioty dla uchodźców. Władze ogłosiły, że miasto przyjmie kobiety w ciąży z całej Ukrainy. A lokalne media informują, że w obwodzie zatrzymało się 31 tys. uchodźców, z kraju mogło wyjechać już nawet sto tysięcy.
Z racji długiego oczekiwania na przejściach granicznych z Polską, wielu uchodźców wybiera drogę przez Rumunię, Słowację, a nawet Mołdawię. Tak jak Yulja, która ucieka z Kijowa. Przez ostatnie dni nie wychodziła z domu, wojnę widziała tylko w telewizji.
- Na początku bałam się nawet wyjrzeć przez okno. Jak zobaczyłam, że Rosjanie atakują bloki mieszkalne, wsiadłam w auto z koleżanką. Ale to było za późno, kolejki na granicy tak długie, że zawróciłam we Lwowie i pojechałam w stronę Mołdawii – opowiada. – „Podróż trwała wieki, limity na stacjach benzynowych nie pomagały, ale jestem już bezpieczna” – napisała potem w wiadomości.
Mimo to większość napotkanych lwowian nie zamierza uciekać, w niedzielę w centrum pojawili się spacerowicze, niektóre sklepy, a nawet restauracje były otwarte.
Grekokatolicka cerkiew garnizonowa pw. św. Piotra i Pawła, dawny kościół jezuicki, wypełniła się wiernymi. Modlili się w intencji pokoju. – Liczę, że nad wszystkim czuwa Bóg i da siłę naszym żołnierzom, by odeprzeć atak wroga. Jestem zbudowany solidarnością w narodzie. W naszej świątyni zbieramy jedzenie i sprzęt dla armii, cały magazyn jest pełny, ludzie pokazują, że mają wielkie serca – podkreśla ksiądz Taras Mykhalczuk.
Po mszy ludzie wychodzili z zaczerwienionymi oczyma.
– Jak nie płakać, tyle smutku dookoła. Moskale jak zwierzęta, zaatakowały, sami nie wiedzą czemu – rzuciła staruszka.
Roman, który w kościele był z synem, a w domu ma żonę w ciąży, modlił się o brata, który jest na froncie. – Kilku lwowiaków już zginęło lub trafili do szpitali z ranami. Liczę, że to zamieszanie się skończy, a brat wróci do domu.
O poranku pod kościołem gratulacje zbierali świeżo poślubieni Ola i Andriy. Na ślub czekali dwa lata. Na chwilę zapomnieli o wojnie, by powiedzieć sobie „tak”. – Nie tak sobie to wyobrażaliśmy, ale jesteśmy szczęśliwi, że udało się mimo smutnych okoliczności – mówi Andriy.
Gości było ledwie kilku, wesele odwołano, a ślubne prezenty? – Najlepszym będzie pokój w Ukrainie – dodaje panna młoda.
I choć w zachodniej Ukrainie wciąż jest spokojnie, to każda informacja elektryzuje ludzi. W niedzielę nad ranem Rosja wystrzeliła pociski w jednostkę wojskową w pobliżu Włodzimierza na Wołyniu. Eksplozje były słyszane w mieście, zginął 27-letni żołnierz.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze