Ukraina nie tylko powstrzymuje Rosję, ale także dostarcza wiedzę, praktykę, technologie i rozwiązania, które mogą powiększać nasze bezpieczeństwo. Wydaje się, że w końcu polscy politycy zrozumieli jej rzeczywistą rolę – pisze Edwin Bendyk
Nowe otwarcie czy po staremu? – można pytać po wizycie prezydenta Ukrainy w Warszawie. Odpowiedź zależeć będzie od tego, czy oceniać wydarzenie z perspektywy politycznej, czy moralnej.
Liczni moralizatorzy w szerokim liberalnym komentariacie skoncentrowali się na Karolu Nawrockim, krytykując go, że nie odpuścił kwestii niedostatecznej wdzięczności Ukraińców za otrzymaną od Polski pomoc ani też nie pominął kwestii historycznych. Rzadziej w tych komentarzach zdarza się uwaga, że Donald Tusk również o wdzięczność zahaczył. Cóż, jeden i drugi wie z badań, że większość społeczeństwa (i nie tylko w elektoracie prawicowym) ma poczucie, że Ukraińcy są nie dość wdzięczni, więc nie chcą zapominać o emocjach elektoratów. Ukraińcy, z którymi o tym rozmawiam, nie zwracają uwagi na tę kwestię i nie oburzają się tak jak wrażliwi etycznie polscy komentujący.
Skoro Donald Trump potrzebuje wmawiania mu, że jest największym przywódcą świata w dziejach, to niewiele kosztuje potwierdzanie tego przekonania.
Skoro Polacy potrzebują ciągłych dowodów pamięci, najlepiej mających formę podziękowań, to w sumie też niewiele kosztuje, o ile nie narusza godności i nie psuje tego, co najważniejsze, czyli relacji politycznych i wynikających z nich realnych działań.
Ukraińska delegacja ruszała do Warszawy z obawą, że Karol Nawrocki, który wymusił to, że pierwsze spotkanie prezydentów odbędzie się w Polsce, spróbuje pokazać się podobnie jak Donald Trump w Białym Domu 28 lutego. Obawy takie uzasadniał choćby opublikowany niedawno wywiad Nawrockiego dla WP, w którym prezydent wymienił cały katalog pretensji do strony ukraińskiej.
Do incydentów jednak nie doszło, przeciwnie – wizytę i wszystkie jej punkty, od spotkania z Nawrockim po rozmowę z Tuskiem, ocenić można dobrze lub bardzo dobrze i opatrzyć fotografiami, kiedy politycy obściskują się na „misia”, symulując serdeczność. Jaka jednak rzeczywistość wyłania się zza sweetfotki?
Wydaje się, że w końcu polscy politycy zrozumieli rzeczywistą rolę Ukrainy dla naszego bezpieczeństwa. Już nie jest jedynie buforem odgradzającym Polskę i Europę od agresywnej Rosji, dając nam czas na dozbrojenie i przygotowanie.
Jak wiele czasu zmarnowaliśmy i jak słabo jesteśmy przygotowani, pokazał atak dronowy z 9 na 10 września. Takie polskie Pearl Harbour.
Potem kolejne elementy grozy. Najpierw pod koniec listopada tzw. plan pokojowy z 28 punktami napisany przez Putina, a wprowadzony do obiegu przez Trumpa. Jeden z punktów dotyczył bezpośrednio Polski, pokazując, że nasz kraj może się znaleźć na negocjacyjnym stole jako jedno z dań, zamiast zasiąść do stołu, by negocjować warunki pokoju w Ukrainie.
Nowa Strategia Bezpieczeństwa Narodowego USA ostatecznie z kolei chyba rozbiła religijną wręcz wiarę części elit w trwałość sojuszu transatlantyckiego i pewność, że USA, przyjmując podział świata na strefy wpływów, będą umierać za to, żeby Polska znalazła w strefie zachodniej, a nie wróciła pod kuratelę Rosji.
Wszystkie pewniki i mocne przesłanki polityki bezpieczeństwa, wątłe już od pierwszych dni prezydentury Trumpa, stały się czynnikami niepewności. Co z kolei zmieniło percepcję samego zagrożenia i uświadomienie, że zły pokój w Ukrainie (czytaj: kapitulacja Ukrainy) to także zły pokój dla Polski i Europy. Bo w konsekwencji złego pokoju dojdzie w Ukrainie do dekompozycji systemu politycznego, kryzysu społecznego, a zdemobilizowani żołnierze będą szukać zajęcia i mogą je znaleźć w gospodarce, bo ta po wojnie może się załamać, pozbawiona systematycznego wsparcia tak jak w tej chwili.
Scenariuszy rozwoju powojennej sytuacji nie brakuje, przyglądałem się kilku zestawom przygotowanym przez różne think tanki. Jedyny dobry to zawieszenie broni na warunkach, jakie uznają Ukraińcy, i jasno określony proces integracji europejskiej, której elementem jest integracja umożliwiająca rozwój silnika gospodarczego.
Każdy inny wariant oznaczający pozostawienie Ukrainy w roli szarej strefy buforowej między UE a Rosją oznacza katastrofę. Dla Ukrainy i jej najbliższego sąsiedztwa.
Do tego kryzysu trudniej się przygotować niż do ewentualnego bezpośredniego starcia z Rosją. Mam wrażenie, że świadomość tego zagrożenia przestaje już tylko wyrażać się w zaklęciach retorycznych o konieczności pomocy dla Ukrainy, ale rzeczywiście stała się sposobem myślenia przynajmniej najważniejszych uczestników sceny politycznej.
Tyle że oni sami teraz muszą zmierzyć się z bałaganem, jaki wcześniej zrobili, m.in. w toku kampanii prezydenckiej, kiedy karta antyimigrancka i w efekcie antyukraińska posłużyła do rozkręcenia emocji. Te zaś nie wygasły wraz z zakończeniem kampanii, bo część polityków ciągle się nimi posługuje, a pomagają im w tym rosyjskie służby prowadzące w Polsce specjalne operacje informacyjne.
Konieczność pomocy Ukrainie w osiągnięciu jej celu strategicznego wydaje się głęboko uświadomiona w elitach politycznych. Pogłębia ją przekonanie, którego nie było jeszcze jakiś czas temu, kiedy politykom i generałom wydawało się, że w razie klęski Ukrainy Polska z własną silną armią i wspierana przez NATO poradzi sobie z zagrożeniem.
Zmieniło się postrzeganie zagrożenia i postrzeganie samej Ukrainy. Nie jest ona jedynie uciążliwym, kosztownym problemem, jak wielu myślało.
Ukraina nie tylko powstrzymuje Rosję, ale także dostarcza wiedzę, praktykę, technologie i rozwiązania, które mogą powiększać nasze bezpieczeństwo.
Wizytę Wołodymyra Zełenskiego można analizować właśnie jako wyraźny symptom zmiany postrzegania wzajemnych relacji, które mogą stać się bardziej symetryczne, jak w dyskusji o przekazaniu samolotów MiG-29 w oczekiwaniu dostępu do technologii dronowych. W relacjach symetrycznych nie ma miejsca na wdzięczność, potrzebne jest zaufanie i wzajemne zrozumienie interesów oraz interesu wspólnego.
Potem jeszcze tylko politycy muszą zakomunikować to, co ważne, swoim elektoratom. To może być najtrudniejsze zadanie w kraju, w którym polityka i politycy są przekonani, że najlepszym narzędziem politycznej mobilizacji są emocje podkręcane przez polaryzujące przekazy.
Tekst pierwotnie ukazał się na blogu Edwina Bendyka Antymatrix. Śródtytuły od redakcji OKO.press
Dziennikarz, aktywista społeczny, pisarz. Od lipca 2020 prezes Fundacji im. Stefana Batorego. Szef działu Nauka w „Polityce”. Twórca Ośrodka Badań nad Przyszłością Collegium Civitas i wykładowca Graduate School for Social Research PAN. Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012), „Jak żyć w świecie, który oszalał” (wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim, 2014). Członek Polskiego PEN Clubu. Sympatyk alternatywnej sztuki, uczestnik wielu inicjatyw oddolnych, entuzjasta lokalnych mikroutopii.
Dziennikarz, aktywista społeczny, pisarz. Od lipca 2020 prezes Fundacji im. Stefana Batorego. Szef działu Nauka w „Polityce”. Twórca Ośrodka Badań nad Przyszłością Collegium Civitas i wykładowca Graduate School for Social Research PAN. Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012), „Jak żyć w świecie, który oszalał” (wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim, 2014). Członek Polskiego PEN Clubu. Sympatyk alternatywnej sztuki, uczestnik wielu inicjatyw oddolnych, entuzjasta lokalnych mikroutopii.
Komentarze