Choroba Łukaszenki to dobry czy zły news? Pojechałem do Białegostoku sprawdzić, co na Białorusi. Bo teraz w stolicy Podlasia bije serce białoruskiej emigracji. Czy władzę Łukaszenki obali powstanie?
– Musimy wyzwolić Białoruś – zaczyna twardo. – Nadszedł czas, kiedy słowa już niczego nie rozwiązują.
Drobna, ledwie 21-letnia blondynka. Czytam fragmenty jej pamiętnika, który zatytułowała „Moja droga do domu”.
Notuje:
„Będę walczyć na równi z wszystkimi. Nie chcę być traktowana protekcjonalnie i z politowaniem tylko dlatego, że jestem dziewczyną”.
I dalej:
„Nie martwię się bieganiem po lesie z karabinem, ale tym jak potraktuje mnie dowódca. W końcu czego można się spodziewać po 20-letniej dziewczynie? Pewnie nie rozumie, co robi, pewnie myśli, że to żart lub obóz dla dzieci”.
„NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY” to cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli” – analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, niepokoją, zaskakują właśnie.
Pseudonim operacyjny Soniejka. Kilka miesięcy temu wstąpiła do Białostockiej Chorągwi Grenadierów, podlaskiej filii „Pospolitego Ruszenia”, sportowo-patriotycznej organizacji Białorusinów na wygnaniu. Dwa razy w tygodniu szkolą się pod okiem byłych oficerów Białoruskich Sił Zbrojnych: teoria wojskowości, pierwsza pomoc, sztuka kamuflażu, strzelenie z karabinów do strikeballa (rodzaj gry z plastikowymi kulami zamiast naboi). Czasem ruszają w las: 30 kilometrów w deszczu po bagnach, ciężki ekwipunek na plecach, spanie w szałasach zbudowanych gołymi rękoma. W przyszłości grenadierzy mają stworzyć oddziały piechoty szturmowej – część z nich już walczyła w Ukrainie w szeregach Pułku Kalinowskiego.
– Śmierć dyktatora nie oznacza końca reżimu. Władzę przejmą poplecznicy Łukaszenki. Albo Putin. Wierzę już tylko w siłę – mówi Soniejka. – Pokojowy protest był konieczny, by pokazać światu, co dzieje się na Białorusi. Wychodziliśmy z kwiatami, zdejmowaliśmy buty, śpiewaliśmy piosenki – to było piękne, czyste, szczere. Ale już nie działa. Łukaszenko zaczął nas zabijać, wtrącać do więzień, przetrzymywać jak zakładników. Do tego trwa wojna, która też nas dotyczy, bo przecież jesteśmy pod okupacją Putina.
Próbuję przerwać Soniejce, ale bombarduje mnie pytaniami. Co robić? Maszerować przeciwko kulom z kwiatami? Rozmawiać ze zrozpaczonymi i szalonymi ludźmi? Sama konstatuje: – Do niczego tak nie dojdziemy.
Wychowała się bez ojca, miała być nauczycielką fizyki, ale wyrzucili ją z uczelni za poglądy polityczne. W lutym ubiegłego roku milicja zgarnęła ją z antywojennego protestu. Podstawa? Milicjant syknął o artykule 24.23 z Kodeksu Postępowania Administracyjnego: „Naruszenie ustalonego porządku pikietowania”. Dwa dni w areszcie i grzywna. Prawa fizyki już jej nie trzymały, wyjechała do Białegostoku.
– Czyli co, powstanie?
– Nie mogę powiedzieć dokładnie, kiedy i jak to będzie wyglądać. Prawie nikt tego nie wie. Ale jestem pewna, że nie da się już obejść bez użycia siły.
– Czy to nie idealizm? A może nawet naiwność?.
– Nie. Jestem żołnierką demokracji – powtarza. – Jestem gotowa oddać życie dla wyzwolenia. Nie będę żałować swojej krwi.
– Twoja mama wie o ćwiczeniach?
- Tak, ale była sceptyczna. Nie mówię za to znajomym. Za bardzo by się martwili.
Białoruscy migranci wtopili się w życie Białegostoku. Jeśli wierzyć statystkom, w mieście żyje ich już 15 do nawet 20 tysięcy. Słyszę ich na ulicach, a gdy wodzę palcem po wirtualnej mapie z białoruskimi biznesami, trafiam m.in. na psychologa, mechanika, wulkanizatora i tatuażystów. Uznaniem Polaków cieszą się białoruskie cukierniczki i manikiurzystyki: tańsze i lepsze.
– Nie spotykacie się z niechęcią Polaków? – pytam moich bohaterów. Bez wyjątku zaprzeczają. Mówią mi za to: w Białymstoku może stworzyć sobie nowe życie, choćby tymczasowe.
Gdzie nie przyłożę ucha, słyszę: żona znajomego założyła klub rowerowy, ktoś załatwił msze po białorusku, współpracowniczka jednej z redakcji biega w drużynie biegaczy.
Choć stolicę Podlasia dzieli od Grodna ledwie 80 kilometrów, to po wybuchu wojny i zamknięciu granic drogę pokonuje się teraz w kilka godzin, najczęściej przez Litwę. Każdy więc ma zaznajomionego kuriera, który przewiezie przez granicę to za czym tęskno: czarny chleb albo rzemieślnicze piwo. Jedzie też siła robocza, spotykam elektryka, informatyków, specjalistów od marketingu. Niektórzy zakładają biznesy, jak Iwan Dubrowski, który dodatkowo prowadzi szkołę K2, w której uczy wygnanych z kraju rodaków projektowania stron i SEO. Lepiej się tu zarabia. O wiele lepiej, uśmiecha się Iwan, który ostatnie dziewięć miesięcy przed wyjazdem do Polski spędził w kolonii karnej. Pracował przy oddzielaniu metalowych wiór od gumy z miesięczną jałmużną o równowartości dziesięciu dolarów.
Razem z Białorusinami do Białegostoku dotarły pubowe quizy. Rozpowszechnione od lat w Mińsku („Newton Quiz”) lub Grodnie („VSpominny VSyo”), dziś są w ofercie dwóch polskich lokali w Białymstoku. W czwartkowy wieczór siadamy za stołami w pubie Grodno w Białymstoku i ruszamy do boju. – Wypełniamy niszę. Każdy, kto rozumie rosyjski, może grać, choć czasami może prześlizgnąć się jakieś typowo białoruskie pytanie – opowiada organizator.
Zasady są proste: siedem rund, pięćdziesiąt pytań i uciekający czas. Nasz zespół, złożony z niezależnych białoruskich dziennikarzy na emigracji, nazywa się Bawełna.
– Gdy Rosjanie informują o np. wybuchach gazu to używają eufemizmu „chłopok”. To takie klaśnięcie albo tąpnięcie – wyjaśnia Alaksiei Shota, redaktor portalu hrodna.life i kapitan zespołu. – Ale to samo słowo tłumaczone jest jako bawełna. To homonim, którym wyśmiewamy Rosjan.
Im dalej, tym trudniej. Rywale z pozostałych zespołów: „Smietanka”, „Trzy Żółwie” i „Zaczekaj na deszcz” szepczą, choć wszystko zagłusza rockowa muzyka. Czuć presję: mylimy flagę Tadżykistanu z flagą Libii. Facet z ryciny wydaje nam się Linneuszem, a to Mendel. Atmosfera gęstnieje, łatwo zapomnieć o najważniejszych pytaniach: Co z Łukaszenką? Gdzie opozycja? Jak wywalczyć demokrację? Na wiele z nich nie ma odpowiedzi.
– Powstanie? Czy może wejście jakichś zewnętrznych sił zbrojnych na Białoruś? Ale jakich? Pułk Kalinowskiego? Ale kto im pozwoli wtargnąć na Białoruś? I co może zrobić jeden pułk przeciwko całej armii? Kto by dowodził? Kto i po co z mieszkańców by do niego dołączył?
To już nie quiz, to redaktor Shota, który przyznaje, że pomysł z powstaniem uważa za bzdurę.
– To brzmi jak fantazje ludzi dalekich od białoruskiej rzeczywistości – wyjaśnia. – Już mieliśmy prototyp powstania: „plan Pieramoha” (z białoruskiego – plan Zwycięstwo), który miały opracować struktury ByPol. Czym się to skończyło? Władze zmuszają prawie każdego aresztowanego do zeznawania przed kamerą, że brał w tym udział, nawet jeżeli jest to nieprawda. A potem publikują w internecie filmy z poniżonymi ludźmi, którzy „przyznają się” do winy.
Ostatnio widzieliśmy się z Shotą w październiku 2021 roku po drugiej stronie granicy, w Grodnie, gdy pomagał mi w reportażu o kryzysie migracyjnym. Rok później jego redakcja została uznana za formację ekstremistyczną. Naczelnemu groziło nawet do siedmiu lat za kratkami, współpracownikom do pięciu. Jedna z dziennikarek była w grodzieńskim barze, dopiła piwo, pojechała do domu, spakowała rzeczy i dwie godziny później dotarła do Białegostoku. Shota postanowił się wyspać: rano poszedł do ulubionej knajpy, zjadł śniadanie, zadzwonił pożegnać się z dziećmi, usunął dane z telefonu i też wyjechał.
– Gdyby chcieli nas wsadzić do więzienia, to wyważyliby drzwi o szóstej rano. Chcieli nas tylko nastraszyć, dać sygnał, że już pora wyjechać – tłumaczy. – Pisząc stąd jesteśmy dla nich niegroźni.
Dziś dziennikarze wielu niezależnych białoruskich mediów, jak Zerkalo.io, Radia Svaboda, Radia Racyja i innych pracują w Białymstoku. Redakcje MOST i Hrodna.life, a jeszcze do niedawno jeden z programów Biełsatu, pracują wspólnie w przestrzeni coworkingowej dla wygnanych mediów.
Spotykamy się tam z Shotą, towarzyszy nam odgłos ekspresu i stukania w klawiaturę. Na ścianach centrum wiszą zdjęcia z protestów.
– Z Białorusi płyną tylko złe newsy. W Grodnie władza likwiduje wszystko, co niepaństwowe: klub żeglarski, stowarzyszenie ekologiczne, kółko kolarskie – nie wspominając o wyciętych w pień organizacjach pozarządowych. Jedna z moich redaktorek nie wytrzymała psychicznie, musiała wyjechać na miesiąc i się odciąć, by w końcu odpocząć – opowiada Shota.
– Choroba Łukaszenki to dobry czy zły news?
- Byli tacy, co sądzili, że to teatr przed Putinem: jestem taki słaby, nie wciągaj mnie w wojnę. Skłaniam się ku innej teorii, że Łukaszenko naprawdę choruje, bo nie jest dobrym aktorem. Poza tym, to typ człowieka, który nie pokazuje słabości. Nigdy wcześniej nie widziałem tak wyretuszowanych jego zdjęć. Przypominał figurę woskową. Śmialiśmy się, że Madame Tussauds by mu pozazdrościła
Shota opowiada, że wojna wiele zmieniła. Przed nią wielu znajomych marzyło, by dyktator zmarł. Teraz mówią, niech żyje, bo Rosja jest zbyt silna i ma ogromne wpływy na Białorusi.
– Nie lubię takich rozmów, bo to takie wybielanie dyktatora: skurwysyn, ale nasz.
– To jakie wieszczysz scenariusze po ewentualnej jego śmierci?
– Władza pozostanie w rękach resortów siłowych, którymi będzie próbował zarządzać najstarszy syn dyktatora Wiktor. Od dawna jest w Radzie Bezpieczeństwa kraju. Szefem Rady jest teraz Aleksander Wolfowicz – i oczywiście będzie chciał też sprawować władzę. Służby specjalne, takie jak KGB postarają się za wszelką cenę nie oddać władzy nikomu, żeby nie odpowiadać w przyszłości za swoje przestępstwa. Rosja również będzie próbowała szybko zainstalować na miejsce Łukaszenki kogoś jeszcze bardziej prorosyjskiego, choć trudno sobie wyobrazić polityków bardziej prorosyjskich niż Łukaszenka. Ale nie będzie tak, że ktoś jeden zastąpi Łukaszenkę, przynajmniej początkowo.
Pojawi się „zbiorowy Łukaszenka”, w którym największe wpływy będą mieli szefowie resortów siłowych.
Obecnie drugą osobą w państwie jest Natalia Koczanowa, prezeska Rady Republiki. Zdaniem Shoty ona też stanie się częścią „zbiorowego Łukaszenki”, ale będzie miała mniej do powiedzenia niż Roman Gołowczenko, premier Białorusi. A według rozporządzenia Łukaszenki na wypadek jego śmierci w zamachu władzę automatycznie przejmie Rada Bezpieczeństwa, której przewodzić ma właśnie premier.
– Jak robić wolne media z Białegostoku? – pytam Shotę.
– To zabawa w kotka i myszkę – odpowiada.
Ostatnio koło konsulatu polskiego w Grodnie pojawiły się trzy plakaty: montaż z zaporą na granicy i martwym żubrem, zdjęcie z flagę amerykańską i bronią nuklearną, w końcu fotografia obrazująca rzekomo pogrom wołyński, a obok przekreślony Bandera. W lokalnym kanale TV wszczęto alarm, że powiesili je białoruscy Polacy, choć napisy były po rosyjsku.
I co napisać? Próbuję sobie wyobrazić, jak robić dziennikarstwo na wygnaniu, bo wraz z Shotą z Białorusi wyjechało pozostałych sześciu członków redakcji.
Powinienem zadzwonić do odpowiednich służb, ale ich przedstawiciele przecież ze mną nie porozmawiają.
Wywiad z ekspertem? Lub z mieszkańcami? Nikt nie będzie chciał się wychylać, za taki komentarz można trafić na kilka lat do więzienia.
Nie mam nawet zdjęcia – współpracowników na miejscu nie mam, bo grozi im kara pomoc organizacji ekstremistycznej.
Poprosić czytelników? Też ryzykowane, bo za zwykłego lajka na Facebooku na ekstremistycznym profilu grozi wizyta milicji i grzywna.
Nawet jeśli coś napiszę, czy ktoś to przeczyta? Tylko ci, którzy są na tyle świadomi, że używają VPN-ów.
Mogę wrzucić informację do mediów społecznościowych, ale zasięgi będą znikome. Znów groźba milicji na karku. Znajomy Shoty zapłacił grzywnę za to, że polubił instagramowy kanał redakcji.
Przez jakiś czas można tak działać po partyzancku, ale w końcu braknie pieniędzy. Crowdfunding? Był skuteczny, ale KGB i MSW zaczęły zbierać informacje z banków: darczyńcom grozi oczywiście odpowiedzialność karna.
– Reżim robi wszystko, by odgrodzić nas od czytelników. Kiedy mieliśmy 200-400 tysięcy unikalnych użytkowników, dziś tylko 50 tysięcy. A ja nie chcę mieć nikogo na sumieniu – mówi Shota. – Wielu ludzi jest zmęczonych: rewolucja, pandemia, represje, wojna – trzy lata bombardowania złymi wiadomościami. A propaganda działa: sąsiad z piętra niżej w Grodnie już w pierwszym tygodniu po rozpoczęciu wojny przykleił rosyjską flagę i literę Z na szybie samochodu.
Trudno też zbadać w tych warunkach preferencje polityczne Białorusinów. Sondaże przeprowadzane są wyłącznie internetowo lub telefoniczne, nie uwzględniają strachu w społeczeństwie. Zwłaszcza, że ujawnienie danych grozi więzieniem.
Shota: – Minęły trzy lata od wyborów. Cichanouska wciąż jest rozpoznawalna, ale nie można powiedzieć, że lud stanie za nią murem. Dla wielu była kandydatką protestu: głosowali nie za nią, a przeciwko Łukaszence. Ale to prawda, ona i jej gabinet to dziś jedyne co łączy Białoruś z cywilizowanym światem. Cichanouska jest po to, by nikt nie mógł powiedzieć, że Białorusini i Łukaszenka to jest to samo, że mu przebaczyliśmy i zapomnieliśmy o 2020 roku.
– A kolejne wybory? – zastanawiam się.
Shota znów odpowiada pytaniami.
– Jaki sens miałby start jakiegokolwiek opozycjonisty? Oznaczałoby to, że zgadza się z tym, że poprzednie wybory były legalne i kolejna kadencja Łukaszenki jest legalna. Zresztą, kto przy zdrowym umyśle próbowałby z nim konkurować? Po tym, co spotkało Cichanouskiego, Babarykę i tysiące innych więźniów politycznych?
W milczeniu patrzymy przez szybę centrum dziennikarskiego. Przechodnie zatrzymują się przed nią, dyskutują, czasem wyciągają aparaty. Na oknie wiszą plakaty z wizerunkami prawie czterdziestu białoruskich więźniów politycznych (szacunki mówią, że jest ich obecnie półtora tysiąca). Tylko szklane drzwi wejściowe należą w całości do Andrzeja Poczobuta.
– Do Poczobuta napisałeś? – pytam w innej części miasta Dzmitryja Antończyka, bo opowiedział mi, że spotykają się z rodakami, by pisać listy do więźniów politycznych. Ostatnio robią to rzadziej: rozeszła się plotka, że dwóch kurierów wpadło z korespondencją na granicy obstawionej przez KGB.
– Do Poczobuta akurat nie, ale do teścia już tak.
– Co się piszę w takim liście? – dopytuję.
– Żadnych szyfrów nie używamy. Piszemy wprost jak jest. Słowa wsparcia. Pozdrowienia. Wyrazy szacunku – wzdycha. – Przecież wiemy, że te listy nie trafią do adresatów, że przejmą je więzienni strażnicy. Niech wiedzą, że pamiętamy.
Antończyk, jak wielu tutaj, ma swój paragraf. Artykuł 357: spisek mający na celu przejęcie władzy państwowej. Dwa lata temu KGB zatrzymało jego teścia Ryhora Kastusiewa, przewodniczącego opozycyjnej partii BNF, który w 2010 roku kandydował na prezydenta Białorusi. Następnego dnia nieznani sprawcy przebili opony samochodzie polityka, a służby weszły do domu Antończyka. Szybko wyjechał.
Pół roku później mundurowi zadzwonili do jego rodziców z żądaniem stawiennictwa w celu złożenia zeznań w ramach sprawy karnej. Podobno w rzeczach skonfiskowanych podczas przeszukania znaleziono dowody na spisek. Nie powiedzieli jakie. Teść został skazany na dziesięć lat i zesłany do kolonii wzmocnionego reżimu nr 22 (tzw. „Wilczych Nor”). W listopadzie Antończyk wystartował w niepodległościowym maratonie w Białymstoku: pobiegł w koszulce z wizerunkiem represjonowanego. Wtedy mieli jeszcze kontakt, ale teraz od półtora miesiąca cisza. Wiadomo tylko, że ma raka i stan się pogorszył.
Boję się spytać, czy wierzy, że jeszcze się zobaczą. Pytam o przyszłość.
– To system jak z Kafki, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak potężny – dodaje. – Wam wydaje się, że śmierć Łukaszenki pozwoli nam wrócić na Białoruś. Ale przecież za nim stoi cały ten beton. Po nim przyjdą jeszcze gorsi. Albo dostaniemy się w macki Rosji.
Antończyk żyje z żoną i czwórką dzieci, jednym niepełnosprawnym. Byli zmuszeni uciekać z dużego domu do małego mieszkania w Białymstoku.
Plusy emigracji? Dzieci są zachwycone, w polskiej szkole nie czują się jak w wojsku.
W piwnicy po dawnej dyskotece, w sąsiedztwie seks-shopu i muzeum iluzji, aktywista założył białoruski hub „Nowa Ziemia”. Organizuje w nim pokazy tańca ludowego, projekcje filmów białoruskich, zajęcia i półkolonie dla dzieci, spektakle i białoruskie imprezy. W Sylwestra bawiło się tam sto osób.
– Jestem od przypominania – mówi Antończyk. – Widzę, że niektórzy rodacy zaczęli wracać w Polsce do strefy komfortu: zakładają biznesy, budują domy, robią pieniądze. W tym pośpiechu łatwiej zapomnieć o tożsamości, o ludziach w pierdlu, którzy się na to nie godzili.
– Wstyd powiedzieć – Aleksandra Chanewicz wstrzymuje głos. – Trudno tak gadać, jak mi tu dobrze, gdy wiem, jak źle jest rodakom w domu.
Ma blond grzywkę, duże okulary i donośny głos. Na dłużej milknie tylko raz, gdy pytam, za czym najbardziej tęskni.
– Za cmentarzem w Grodnie – odpowiada.
Chanewicz pochowała córkę i syna, dwoje z jej trojga dzieci zmarło przedwcześnie. Nowy nagrobek widziała tylko na zdjęciu przesłanym przez męża, który nie mógł uciec z Białorusi, bo nie miał wizy. Kiedy łzy płyną po jej twarzy, nie przypomina uśmiechniętej i energetycznej blogerki, którą została po siedemdziesiątce.
Na swoim kanale na YouTubie opowiada o życiu w Białymstoku. Na jednym z filmów ćwiczy na plenerowej siłowni i wita widzów słowami: W zdrowym ciele, zdrowy duch. Ale ma też filmiki wyśmiewające białoruską propagandę albo opowiada o tym, dlaczego musiała wyjechać z Białorusi. Najtrudniej, przyznaje, unikać jej tematów politycznych. Mówią o niej: babcia-blogerka, która wytoczyła wojnę białoruskiej propagandzie.
– Kiedy słyszę, że po polskiej stronie stoją czołgi i już przebierają gąsienicami, by najechać na Białoruś, to trudno powstrzymać mi złość. Dwa i pół roku tutaj żyje i nic takiego nie widziałam.
Niektóre z jej filmów zobaczyło ponad 9 tysięcy ludzi. Ktoś da lajka, inny napisze wiadomość. Kiedyś w białostockim sklepie rozpoznało ją dwóch informatyków z Mińska. Zaczęli dziękować, że dzięki jej kanałowi ich rodzice i dziadkowie zmienili spojrzenie na białoruską politykę.
Chanewicz: – A innym razem znajoma z Mińska udostępniła mój film na Facebooku. Mówię do niej, usuń, po co ci problemy. A ona na to: Daj spokój, zmęczyłam się milczeniem.
Babcia-blogerka nigdy nie chodziła na wybory: a to była zagranicą, a to nie miała czasu. Gdyby ktoś kazał, dajmy na to w latach 90., to pewnie oddałaby głos na Łukaszenkę. Wiadomo, że kołchoźnik, ale o porządek umie zadbać. Tak wtedy myślała. Gdy zbliżały się wybory prezydenckie w 2020 roku została nawet włączona do grupy inicjatywnej Łukaszenki w roli dyrektorki organizacji weteranów „Khimvolokno”, dużych zakładów włókienniczych z Grodna.
– W wydziale ideologii powiedzieli: trzeba zebrać dwieście podpisów pod wiadomym nazwiskiem – wspomina. – Poszłam do ludzi i mówię: ja tego nie zrobię, ale kto chce, może podpisać. Znalazły się trzy osoby. A jest nas ponad półtora tysiąca!
Ale życie zmienił jej 9 sierpnia 2022 roku, dzień wyborów. Oddała wtedy głos na Swietłanę Cichanouską. Wieczorem zniknął internet, więc nie wiedziała, że wybuchły protesty. Z synem Saszą musieli dostać się do jego mieszkania, uciekł im autobus, poszli piechotą na trolejbus do centrum Grodna. I wpadli na milicję. Tam zobaczyła pobitego chłopaka: był w wieku Saszy, jego głowa zwisała bezwładnie.
– Nadal nie wiem, co się ze mną stało. Środek nocy, a ja się do tego pobitego chłopaka niemal przykleiłam. Zgarnęli mnie do aresztu i na przesłuchanie. Prawie same chłopaki i ja stara baba – na samo wspomnienie zaczyna niemal krzyczeć. – W areszcie zagadał mnie uprzejmy strażnik: „Już 80 proc. dla Łukaszenki”. „Dobrze, że nie 105” – śmiałam się. Ale potem podeszła jakaś strażniczka i zaczęła drzeć się: 68 lat i w głowie nic nie ma! Po co ci to babo? Ależ mi ciśnienie skoczyło! I wykrzykuję:
Matka przeszła przez Buchenwald i Auschwitz. To co robicie Białorusinom, to prawdziwy faszyzm!
Zatrzymywali ją potem we wrześniu na proteście w Grodnie, ale chodziła dalej, choćby na poniedziałkowe marsze emerytów. Aż w końcu ktoś życzliwy doniósł, by wyjechała, bo następna sprawa może dotyczyć artykułu kryminalnego. A to nie przelewki.
– Jestem osobą religijną, więc wstyd mi przyznać, że nienawidzę naszego prezydenta. Nigdy nie wymieniam jego pełnego imienia.
– Słyszę od Białorusinów, że może jego choroba coś zmieni?
– Ale gdzie tam – rozkłada ręce babcia blogerka. – Mój sąsiad z Grodna mówi: póki wojsko nie stanie za ludźmi, to nic nie zrobimy. A przecież oni są tak ubrudzeni w krwi, że władzy nie oddadzą.
O to, co dalej, pytam moich rozmówców z Białegostoku.
Soniejka: – Może to źle zabrzmi, ale ćwiczę w lasach, bo wierzę, że nadejdzie czas, że wrócimy do domu i wykorzystam to, czego nauczyłam się w Polsce. Chcę być jedną z pierwszych osób, które przyniosą wolność Białorusi.
Przedsiębiorca Dubrowski: – Demokracja w końcu dotrze do Białorusi. Widzę dwa scenariusze: śmierć najwyższego kierownictwa Białorusi i upadek rosyjskiego reżimu. To mogłyby być takie wyzwalacze dla naszych zagranicznych inicjatyw.
Aktywista Antończyk: – Demokracja nie przyjdzie sama. Trzeba jej pomóc.
Dziennikarz Shota: – Chcę zawalczyć o rozliczenie przeszłości, dowiedzieć się, kto rozdzielił mnie z dziećmi. Kto wpisał moją redakcję na listę organizacji ekstremistycznych. Bo to nie był system, a konkretna osoba. Ale wiem, że w krajach, które wychodziły z dyktatur, procesy transformacji trwały latami. Dlatego nie myślę ani o jutrze, ani o tym, co będzie za dziesięć lat. Moje pokolenie nie odczuje zmian. Może moje dzieci, a prędzej wnuki.
Babcia-blogerka: – Wiem, że jeżeli przestanę myśleć o powrocie, to już nie wrócę. Dlatego wciąż o nim myślę.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze