0:000:00

0:00

Z Polski płyną do Europy, nie pierwszy raz za rządów PiS, niespójne sygnały.

Z jednej strony są próby bardziej pragmatycznego zarządzenia ostrym konfliktem między Warszawą i UE po ostatnim szczycie, czego przejawem było odrzucenie pomysłu natychmiastowego opuszczenia Brukseli przez Szydło i ministra ds. europejskich Konrada Szymańskiego po wyborze Tuska. Polska dyplomacja straszyła takim scenariuszem, ale ktoś poszedł po rozum do głowy.

Z drugiej strony, jest eskalacja, na razie tylko słowna, ze strony szefa dyplomacji Witolda Waszczykowskiego. W sobotnim (11 marca) „Super Expressie” zapowiedział

„drastyczne obniżenie poziomu zaufania wobec UE”, „prowadzenie także polityki negatywnej” i „blokowania” pewnych inicjatyw w Unii, a także pokazywanie „ostrych zębów”.

Jeśli za tymi słowami Waszczykowskiego poszłyby czyny (co w przypadku rozgadanego szefa MSZ nigdy nie jest pewne), polskie „blokowanie” tylko z chęci rewanżu na Unii będzie prowadzić do kolejnych porażek w głosowaniach a zatem

do coraz większej utraty wpływu na kształtowanie projektów niejako od środka, pozostając w środku procesu decyzyjnego, a nie ustawiając się na zewnątrz, bez rzeczywistego prawa weta.

Przekroczenie granicy śmieszności

Wybór Donalda Tuska na II kadencję szefa Rady Europejskiej wbrew władzom jego kraju na pewno wejdzie do podręczników historii UE. O ile sam sprzeciw Warszawy wobec Tuska obserwowano w Brukseli z pewną fascynacją dla polskiej specyfiki, to

wysunięcie kontrkandydatury Jacka Saryusz-Wolskiego potraktowano jako przekroczenie granicy śmieszności.

Polska jeszcze mocniej zachwiała swą i tak już bardzo popsutą reputacją. Premier Beata Szydło już przy wyborze Tuska odczuła na własnej skórze, co znaczy psucie sobie poprawnej opinii.

Jest bowiem prawie pewne, że

Rada Europejska nie wybrałaby na swego szefa polityka z żadnego innego kraju UE, jeśli sprzeciwiałby się „zwyczajny” rząd jego kraju.

A jednak zrobiono to PiS-owskiej władzy, bo ta ma za sobą trwający już ponad rok spór z Brukselą o praworządność, głównie chodzi o zamach na Trybunał Konstytucyjny.

W utrąceniu Tuska wielu innych przywódcy widziało niedopuszczalny „prezent” dla Jarosława Kaczyńskiego.

Czy Rada Europejska wybrałaby na swego szefa przykładowo Włocha wbrew protestom Rzymu? "Nigdy. No chyba, że premierem zostałby tam Beppe Grillo" - spekuluje jeden z wysoko postawionych eurourzędników.

Przeczytaj także:

Nazajutrz po wyborze Tuska zarówno Szydło jak i niektórzy inni członkowie Rady Europejskiej próbowali - nawet z powodzeniem - wrócić do normalności głównie poprzez spokojną, także ze strony Szydło, dyskusję przywódców 27 krajów Unii - już bez Brytyjczyków - o przyszłych reformach Unii.

Nowych wymiernych strat zatem nie ma, bo czwartkowe konkluzje szczytu UE poparte przez 27 krajów (bez Polski, Szydło nie zgodziła się na ten dokument w proteście przeciw wyborowi Tuska) nie zawierają pułapek dla Warszawy. Już na parę dni przed szczytem polska dyplomacja nie wysuwała większych zastrzeżeń do tego tekstu.

Śmierć Nicei, czyli trudniej blokować

Ale schody zaczną już z końcem marca, kiedy w Radzie UE (ministrowie krajów Unii) kończy się okres przejściowy zapisany w traktacie lizbońskim (wszedł w życie w 2009 r.), który pozwala zażądać przeliczenia głosowań według starych zasad z poprzedniego traktatu - nicejskiego - dających Polsce większą wagę głosu.

W traktacie lizbońskim podstawowy system głosowania w Radzie UE to "podwójna większość" - głosy 55 proc. krajów, które reprezentują 65 proc. ludności UE. Natomiast w traktacie nicejskim cała Rada UE to 352 głosy, z których Polska ma 27 głosów. Do większości trzeba ponad połowy krajów, którym przysługuje 260 głosów (z 352) i które reprezentują 62 proc. ludności UE. Ze symulacji wynika, że waga głosu Polski jest większa w systemie nicejskim, niż w lizbońskim. Stąd "Nicea albo śmierć" i Polska wśród krajów bijących się o okres przejściowy. Traktat lizboński wszedł w życie w 2009 r., ale mimo to do 2014 r. obowiązywał system nicejski. Potem (do końca marca 2017 r.) można było zmontować dość małą grupę krajów (na ściśle określonych zasadach), na której żądanie głosowanie lizbońskie przelicza się na reguły nicejskie. Od 1 kwietnia 2017 r. zostaje już tylko "kompromis joaniński", czyli de facto wyłącznie prawo do odwleczenia głosowania na zasadach lizbońskich o 2-3 miesiące.

Zewnętrzne źródło
OKO.press skończyło dwa lata. I co nam zrobisz?

Na początku marca Polska współorganizowała „nicejską” mniejszość blokując zasady ograniczania emisji CO2 po 2020 r. Ale maltańska prezydencja orzekła, że skoro dyskusja dotyczyła dopiero wstępnego stanowiska Rady UE, to nicejska blokada nie działa, bo ostateczne głosowanie odbędzie się już pod pełnymi rządami reguł lizbońskich.

To złożony i z pozoru mało atrakcyjny spór prawny, ale

dla polskiej gospodarki może oznaczać zwiększenie wydatków o miliardy złotych w dekadzie 2020-30.

Obecnie Polska zbudować koalicję na rzecz reinterpretacji przepisów w kwestii głosowań w Radzie UE - tak, by zasady ponicejskiego okresu przejściowego rozciągnąć na wszystkie projekty reform złożone w Radzie UE przed końcem marca 2017 r. Niezależnie od daty ich ostatecznego głosowania.

Ale i zdolność koalicyjna Warszawy, i gotowość innych krajów do takiego ustępstwa wobec Polski, zależy od tego, jak poważnie stolice europejskie traktują rząd Szydło. W grę wchodzą polityczne wpływy i reputacja, bo nie można tu zagrozić Unii żadnym wetem. Skutki zabiegów rządu Szydło poznamy w najbliższych kilkunastu tygodniach.

Co zrobić z uchodźcami, których Polska nie chce

Szczyt UE 8 marca potwierdził wolę wypracowania kompromisu prawa azylowego do końca czerwca. To już trzeci taki termin (po grudniu 2016 r. i marcu 2017 r.), który niekoniecznie będzie dotrzymany.

Maltański szkic kompromisu wprowadza kwotowy podział uchodźców w zupełnej ostateczności (i po przegłosowaniu w Radzie UE). Od przydzielonej kwoty uchodźczej można by się „wykupić” np. dodatkowym kontyngentem pograniczników, ale tylko częściowo.

Każdy kraj musiałby przyjąć - dotąd nieokreślone - minimum uchodźców.

Sęk w tym, że to czerwona nieprzekraczalna linia dla Grupy Wyszehradzkiej, więc przed negocjacjami stoi ryzyko dalszego impasu. Prawdopodobnie połączonego z apelami, już zgłaszanymi przez socjaldemokratę Martina Schulza w kampanii wyborczej w Niemczech, by

obcinać unijne fundusze krajom UE nieskorym do solidarności w przyszłych kryzysach uchodźczych.

Albo fundusze, albo Prokuratura Europejska

Poważniejsze zmiany w unijnych funduszach dla Polski są możliwe dopiero w budżecie UE po 2020 r. Ale już mnożą się groźby. Zaczął Martin Schulz, na szczycie dołączył François Hollande (użył argumentu funduszy w sporze z Szydło o blokowanie konkluzji). Niedawno komisarz UE ds. sprawiedliwości Vera Jourova sugerowała, że

kraje korzystające z funduszy powinny pogodzić się z utworzeniem Prokuratury Europejskiej ścigającej wyłudzenia VAT i przekręty w wydawaniu unijnych pieniędzy.

Dla narracji PiS o "suwerenności" taka Prokuratura jest nie przyjęcia. Przeciw jest też Holandia. Dlatego ten nowy unijny urząd będzie tworzony poprzez „wzmocnioną współpracę” tylko kilkunastu krajów UE, co potwierdzono w konkluzji szczytu.

Ile pieniędzy z następnego budżetu

Wstępne propozycje i projekt budżetu UE po 2020 r. zostaną ogłoszone przez Komisję Europejską już w najbliższych miesiącach.

Od politycznych wpływów Polski, na które składa się m.in. reputacja, konstruktywna współpraca z Unią i dorobek dotychczasowej polityki spójności w Polsce, będzie zależeć, ile pieniędzy przypadnie w Warszawie.

Wpływ będzie miała też umiejętność budowania koalicji z innymi krajami oraz dogadywanie się z Parlamentem Europejskim - a tu także rząd Polski ma fatalne stosunki w związku z łamaniem praworządności.

Wszystko to może mieć wpływ na niekorzystne dla Polski zmiany w zasadach wydatkowania funduszy w polityce strukturalnej i polityce rolnej UE.

Wspólna polityka obronna

W najbliższych miesiącach Unię czeka dalsza dyskusja o wspólnej polityce obronnej, którą kraje UE - jeśli nie będzie konsensusu - mogą prowadzić w ramach „wzmocnionej współpracy”, czyli znów w mniejszym klubie.

Nie chodzi tu o żadną „unijną bombę atomową”, ale m.in. o wykorzystanie potencjału europejskiego przemysłu zbrojeniowego.

Teraz korzysta z pewnych wyłączeń od zasad unijnego rynku wewnętrznego, ale uchylenie tych wyjątków sprawiłoby, że np. polski przemysł miałby trudności wobec potężnej zachodniej konkurencji.

Unijna polityka obronna, którą przecież tak pryncypialnie popiera Warszawa, może zatem okazać się dla Polski kosztowna. Jeśli polski głos będzie słabo wysłuchiwany w negocjacjach.

Brexit, czyli znowu pieniądze

Wielkim wyzwaniem są też brexitowe rokowania o zasadach wyjścia Londynu z UE, które zaczną się tej wiosny. Polska ma wiele do stracenia przy łataniu ewentualnej dziury w budżecie UE po brytyjskiej składce już od 2019 r. (oby nie kosztem funduszy dla Polski) oraz ochrony praw Polaków na Wyspach.

Zadaniem rządu Szydło powinno być hołubienie jedności między 27 krajami Unii (bez Brytyjczyków), bo z formalnego punktu widzenia do zawarcia ugody o Brexicie trzeba tylko większości kwalifikowanej w Radzie UE (i zgody Parlamentu Europejskiego). A zatem w Brukseli nie pomogłoby polskie weto w obronie polskich interesów.

Europa wielu prędkości? Raczej po cichu

Paradoksalnie, najmniejszym problemem, przynajmniej na razie, wydają się negocjacje w sprawie krótkiej Deklaracji Rzymskiej o przyszłości Unii, która zostanie przyjęta na jubileuszowym szczycie 25 marca.

Wielkie kontrowersje wywołuje idea różnych prędkości Unii, ale prawdopodobnie uda się ją zawrzeć w sformułowaniach na tyle ogólnikowych, że akceptowalnych dla wszystkich. Pogłębianie podziału Unii na różne prędkości w najbliższym czasie może się dokonywać głównie w praktyce politycznej (bez zmian przepisów), w czym osłabianie własnej politycznej rangi przez Polskę może pomóc.

Natomiast rozmowa o głębszych "prędkościowych reformach" raczej nie zacznie się przed późną jesienią 2017, kiedy w Berlinie powstanie nowy rząd po wrześniowych wyborach parlamentarnych.

;

Udostępnij:

Tomasz Bielecki

Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.

Komentarze