Polska już jest poza „pierwszą prędkością” UE - strefą euro. Dalsze podziały państw członkowskich ze względu na różne tempa integracji zyskują na popularności jako sposób na uzdrowienie Unii. Dla Polski to ryzyko dryfu ku obrzeżom Europy. Zwłaszcza przy tak osłabionej pozycji Warszawy w Brukseli
Poważniejsze decyzje o reformach Unii Europejskiej są zamrożone co najmniej do jesieni 2017 r., czyli do wyborów w Niemczech. Pomimo to Komisja Europejska chce w połowie marca przedstawić „białą księgę” z kierunkami reform na najbliższą dekadę. Ale to będzie tylko wstęp do dyskusji.
Chwilę później – 25 marca - przywódcy 27 krajów Unii (bez Wlk. Brytanii szykującej się do Brexitu) zjadą do Rzymu na 60. rocznicę powołania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, z której wyrosła Unia.
W szykowanej Deklaracji Rzymskiej nie będzie detalicznych opisów reform. Ale zanosi się na potwierdzenie - przewidzianej traktatami UE - zasady zróżnicowanej integracji. Innymi słowy, różnych „prędkości” w Unii Europejskiej.
W Rzymie nie zatrzasną się drzwi do żadnego elitarnego klubu wewnątrz UE dla uboższych krewnych (np. Polski). Przeciwnie, szczyt ma być „urodzinowym” pokazem jedności. Pomimo to zapisy o różnych „prędkościach” (kanclerz Angela Merkel poparła je 3 lutego) będą polityczną presją na kraje pragnące osłabiać integrację w czasie, gdy Unia powinna zwierać szeregi (m.in. z powodu Donalda Trumpa, Rosji, rodzimych populistów).
To ma być sygnał: „Jeśli nie jesteście gotowi iść dalej na drodze eurointegracji, to nie będziemy na was czekać”.
Ale kiedy to różnicowanie się zacznie? To nic doraźnego. Unijna debata może rozpocząć się w tym roku, ale chodzi o reformy rozłożone na dobrych parę lat.
Dalsze rozwarstwianie się Unii będzie raczej ewolucyjnym procesem, a nie decyzją któregoś szczytu UE, na którym dokonałby się oficjalny podział na różne nowe unijne kluby.
Unia już teraz nie jest jednolita - nie wszystkie kraje UE należą do bezwizowej strefy Schengen. Zapisy w Traktacie Lizbońskim o „wzmocnionej współpracy” pozwalają co najmniej dziewięciu z 28 krajów Unii na przyspieszenie w mniejszym gronie.
Jednak najważniejszym podziałem w UE jest granica między 19 krajami strefy euro oraz resztą, której waga mocno spadła przez brexitową rejteradę Brytyjczyków.
Euroland to zatem już istniejąca „pierwsza prędkość”, „twardy trzon”, „twarde jądro” Unii.
W zasadzie nie powinno się teraz mówić o powstawaniu „prędkości” (bo te już istnieją), lecz o pogłębianiu podziałów.
„To pomysł na rozbicie, a w istocie likwidację Unii Europejskiej w dotychczasowym tego słowa znaczeniu. Ja nie sądzę, żeby pani kanclerz była zwolennikiem tego typu koncepcji” - tak ideę Unii „dwóch prędkości” skomentował 8 lutego prezes PiS Jarosław Kaczyński. Dzień wcześniej rozmawiał z panią kanclerz w Warszawie.
To prawda - strategicznym celem Angeli Merkel jest zachowanie jedności UE oraz utrzymanie Polski (i innych krajów naszej części Unii) jak najbliżej centrum UE. To przekłada się, przynajmniej na razie,
na niechęć Berlina do - sugerowanego przez Holendrów w 2016 r. - tworzenia strefy „mini-Schengen”, obejmującej tylko kraje gotowe na wspólną polityką azylową, czyli m.in. na przyjmowanie kwot uchodźców.
Jednak przywiązanie Merkel do jedności UE nie przeszkadza jej w poparciu dla tworzenia wspólnej polityki obronnej tylko przez chętne kraje UE. I przede wszystkim nie oznacza sprzeciwu Niemiec dla reform wewnątrz strefy euro, choć ich kształt będzie zależeć od składu nowego rządu w Berlinie po jesiennych wyborach.
„Nie mówiłam o różnych prędkościach w ramach eurolandu. Strefa euro powinna pozostać spójna i nadal wspólnie podtrzymywać wszystkie swoje projekty” - tak Merkel doprecyzowała 9 lutego swe pomysły na UE, gdy gazety we Włoszech zaczęły spekulować, że „prędkości” to pomysł Berlina na zepchnięcie Rzymu do niższej kategorii wewnątrz eurolandu.
Polska nie przyjmie euro, więc jest bez szans na dołączenie do „pierwszej prędkości”. Jednocześnie jest członkiem jednolitego rynku UE, który okazał się bodaj najtrwalszym spoiwem integracji europejskiej. A zatem nie ma mowy o dosłownym „wypisywaniu” Warszawy z UE w przewidywalnej przyszłości.
Natomiast jest duże prawdopodobieństwo, że zacieśnianie współpracy gospodarczej i budżetowej w eurolandzie doprowadzi do coraz mocniejszego wyodrębniania tej grupy także pod względem politycznym.
To niesie ryzyko, że w tym węższym gronie będą ucierane projekty nowych przepisów UE, a może i będzie dyskutowana polityka zagraniczna.
Przedpokoju dla Polski (i reszty krajów bez euro) nawet nie trzeba by ujmować w oficjalnych przepisach. Sama praktyka polityczna w Brukseli radykalnie osłabiałaby głos Warszawy.
Zacieśnienie „unii politycznej” w eurolandzie jest pomysłem mocno zakorzenionym we Francji (nie w części wiernej Marine Le Pen), a także dość popularnym we Włoszech, Beneluksie, Hiszpanii.
Takiego eurolandu, który marginalizowałby m.in. Polskę, zdecydowanie nie chcą Niemcy. Ale owa marginalizacja z czasem - chodzi o perspektywę 5-10 lat - mogłaby stać się efektem ubocznym pogłębiania integracji strefy euro.
Polska od lat stosowała taktykę „wkładania nogi w drzwi”, czyli - to udawało się dzięki współpracy z Londynem - dopisywała do reform eurolandu (m.in. unii bankowej) klauzule pozwalające na dołączenie do nowych projektów nawet przed przyjęciem euro.
Rząd Donalda Tuska podpisał się pod paktem fiskalnym z 2012 r. o dyscyplinie budżetowej krajów euro.
Ale najważniejszy był polski kapitał polityczny, chwalona przez Unię gospodarka i dobra reputacja Warszawy, która wzmacniała główny nurt w UE.
To, oczywiście, nie mogło zatrzeć dystansu miedzy eurolandem i resztą, ale mogło częściowo łagodzić jego skutki. Trudniej byłoby trzymać taką Polskę z dala od głównych dyskusji.
Jednak inaczej jest teraz z Polską i Węgrami (bo w Grupie Wyszehradzkiej tej linii nie podzielają Czesi i Słowacy), które rzucają Unii wyzwanie m.in. w kwestii praworządności, liberalnej demokracji, roli brukselskich instytucji w UE.
Paul Magnette, premier Walonii, rozprawiał niedawno o Polexicie, Hunxicie, Romaxicie, Bulxicie (wyjściu Polski, Węgier, Rumunii i Bułgarii z UE). Dwa-trzy lata temu takie wypowiedzi, nawet ze strony rządu regionalnego, wywołałyby awanturę. Teraz słowa Magnette’a stały się niemalże zwykłym głosem w europejskiej dyskusji.
Rozwarstwianie się Unii może mieć - mierzalne w miliardach euro - koszty dla Polski już w następnym budżecie UE po 2020 r. Bruksela zacznie nad nim pracować tej jesieni.
Głównie w krajach Południa odżywają postulaty wydzielenia osobnego budżetu eurolandu (przed kilku dniami w niewiążącej uchwale poparł to Parlament Europejski), co da się przeprowadzić nawet bez zmiany traktatów UE.
To zapewne uszczupliłoby fundusze dla Polski i innych krajów bez euro. Polska zwalczała - wówczas dopiero kiełkujący - pomysł eurobudżetu przed negocjacjami budżetu UE na lata 2014-2020.
Ale teraz osłabiona pozycja polityczna Warszawy utrudni zwalczanie różnych „prędkości” w unijnej kasie.
Tomasz Bielecki jest dziennikarzem, mieszka w Brukseli, wieloletni korespondent „Gazety Wyborczej”.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze