Nie, to nie efekt 500 plus, lenistwa czy rzekomo zbyt wysokich zasiłków. Od lat Polska ma potężny problem z aktywnością zawodową. 10 pracujących zaspokaja potrzeby życiowe 13 osób, które nie pracują, w tym dzieci. W II kw. 2018 na 1000 pracujących dorosłych przypadało 837 osób niepracujących. Co z tym zrobić? Konstruktywne rozwiązania analizuje Łukasz Komuda
Lektura „Monitora rynku pracy” (MRP), opublikowanego przez GUS 24 sierpnia 2018, na pierwszy rzut oka wygląda jak laurka – i przez rząd jest tak traktowana.
Pośród tych zielonych strzałek w górę i kurczących się wskaźników mówiących o problemach naszej gospodarki, można nie zauważyć, że
wskaźnik aktywności zawodowej (WAZ) Polaków od pięciu lat właściwie się nie zmienił – to wahał się w górę, to znowu spadał, oscylując w przedziale od 55,8 proc. do 56,7 proc.
Gdy popatrzymy na 26 lat, w ciągu których prowadzone jest BAEL, rzuci się w oczy, że rekordowa wartość miała miejsce w III kwartale 1992 roku (62,2 proc.), a w ostatnim piętnastoleciu maksimum ustanowione zostało w II kwartale 2000 roku (56,8 proc.). Za to historyczne minimum z I kwartału 2007 roku było zaledwie 3,3 punktu procentowego niższe, niż najnowszy WAZ.
Co to właściwie znaczy i co ilustruje jego wartość?
Długotrwały kryzys aktywności zawodowej w Polsce i sposoby wyjścia z niego analizuje dla OKO.press Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org
WAZ to odsetek, jaki stanowią osoby pracujące oraz bezrobotne w ogóle populacji od 15 roku życia w górę. Polska jest krajem o powoli kurczącej się populacji, który w dodatku – jak do tej pory – na skutek emigracji stracił więcej ludności aktywnej zawodowo, niż napłynęło do nas z zagranicy. Tak, to nie pomyłka: podstawowe wskaźniki BAEL traktują imigrantów zarobkowych tak samo, jak Polaków.
Oznacza to, że problem z niską aktywnością zawodową mamy mimo tego, że w ostatnim roku w naszych granicach przebywało – i w większości pracowało – ponad milion Ukraińców.
Bilans migracji i starzenie się społeczeństwa zmniejszają zatem mianownik (ogół populacji w wieku 15+), ale jednocześnie o tę samą wartość bezwzględną – licznik (liczba osób aktywnych zawodowo). Jeśli pamiętamy jeszcze coś z lekcji matematyki w podstawówce, to przeczuwamy już, że sprawy nie toczą się w pożądanym kierunku…
Zatrzymajmy się na chwilę przy wspomnianym liczniku, czyli liczbie osób aktywnych zawodowo. Jest to suma dwóch bardzo precyzyjnie zdefiniowanych wartości, które w ostatnich kilku latach charakteryzowały się przeciwstawnymi trendami.
Pracujących przybywa, a bezrobotnych ubywa i saldo zmienia się w niewielkim stopniu. Dla przykładu, od I kwartału 2018 roku liczba pracujących zwiększyła się o 221 tys., zaś bezrobotnych zmalała o 92 tys., więc bilans był dodatni (+129 tys.) – co przyczyniło się walnie do tego, że WAZ wzrósł o 0,5 punktu procentowego.
Ale już w relacji do II kwartału 2017 roku liczba pracujących urosła o 69 tys., a bezrobotnych zmalała o 246 tys., więc w ciągu roku… ubyło nam 177 tys. aktywnych zawodowo, a wskaźnik aktywności zawodowej spadł o 0,2 punkty procentowe.
Czy nasz WAZ jest wysoki, niski, czy może zupełnie przeciętny? Porównajmy nasz kraj z innymi.
W I kwartale 2018 roku (najnowsze dostępne i kompletne dane) według Eurostatu i GUS Polska charakteryzowała się wskaźnikiem na poziomie 56 proc. To o 1,7 punktu procentowego mniej, niż unijna średnia. Zajmowaliśmy 21. miejsce na liście 28 aktualnych członków Unii Europejskiej uszeregowanych od najwyższego do najniższego WAZ.
Wszystkie kraje, z jakimi zwykliśmy się porównywać – Czechy, Węgry, Słowacja czy nawet Hiszpania – mają ten wskaźnik na wyższym poziomie.
Nie wspominając o Niemczech, które wyprzedzają nas o całe 5 punktów procentowych. I zostawiając na boku unijnych rekordzistów, takich jak Szwecja (9,2 pkt. proc. przewagi), Holandia (7,9) czy Wielka Brytania (7,0).
Co ważne, od blisko piętnastolecia nasza względna pozycja w zasadzie nie ulega zmianie. W II kwartale 2004 roku (pierwszy szereg w bazie Eurostatu kompletny dla 28 krajów) nasz wskaźnik wynosił 54,4 proc. (2,0 punkty procentowe poniżej średniej), co dawało nam również 21. pozycję. Cztery i osiem lat później wyglądało to następująco: 53,9 proc. (3,5 pkt. proc. mniej od średniej) i 22. miejsce oraz 55,8 proc. (1,8 pkt. proc. mniej od średniej) i 20 miejsce. Natomiast w II kwartale 2016 roku WAZ wynosił w Polsce 56,2 proc. (1,6 pkt. proc. mniej od średniej), co ulokowało nas na 19. pozycji.
Cały czas oscylujemy między siódmym i dziesiątym miejscem od końca, nie mogąc zbliżyć się do unijnej średniej nawet na odległość 1,5 punktu procentowego. W tej końcówce peletonu w ostatniej dekadzie mieliśmy przy tym stałe towarzystwo: z jednej strony Francji, Belgii, Malty i Włoch, z drugiej – Węgier, Rumunii, Bułgarii, Chorwacji i Grecji.
Dlaczego jednak powinniśmy martwić się akurat tym współczynnikiem opisującym rynek pracy? Odpowiedź jest prosta. Jeśli na chwilę pominiemy osoby bezrobotne (będące w „poczekalni do pracy”) i po prostu porównamy liczbę osób pracujących do całej reszty w opisywanej populacji od 15 roku życia, okaże się, że w II kwartale 2018 roku na 1 000 pracujących przypadało 837 osób niepracujących. Gdy dodamy do tego dzieci i młodzież poniżej 15 roku życia, relacja zmieni się na 1000 do 1292.
Inaczej mówiąc, za pomocą – w większości – dochodów z pracy wydatkowanych bezpośrednio lub (w mniejszym stopniu) z pośrednictwem państwa czy organizacji pozarządowych (również zasilanych w dużej części z podatków i składek pracujących),
10 pracujących Polaków zaspokaja potrzeby życiowe 13 osób, które nie pracują.
I wszystkie prognozy demograficzne wskazują, że w obecnym modelu społeczno-ekonomicznym ta druga grupa będzie rosła.
Jaki powinien być nasz wskaźnik aktywności zawodowej, by zapewnić bezpieczniejszą przyszłość? Na to pytanie nie tak łatwo odpowiedzieć i co więcej, ma ono charakter polityczny, gdyż wiąże się ściśle ze zdefiniowanymi z góry zadaniami, jakimi powinno zajmować się państwo.
Gdybyśmy jednak przyjęli, że z naszym WAZ chcemy znaleźć się choć w połowie stawki krajów unijnych (gdzieś pomiędzy Czechami a Słowacją), a przy tym uzyskać aktywność zawodową lokującą nas po drugiej stronie unijnej średniej, to taką oczekiwaną wartością mogłoby być 60 proc.. Przy obecnej populacji w wieku 15+ (30,43 mln), potrzebowalibyśmy 18 257 tys. osób aktywnych zawodowo, czyli o 1 075 tys. (6,3 proc.) więcej niż obecnie. Przyjmując, że zachowujemy aktualną relację liczby pracujących do bezrobotnych pośród aktywnych zawodowo, to tych ostatnich potrzebowalibyśmy o 39 tys. więcej (co nie wydaje się wielkim wyzwaniem), zaś pracujących – o 1 036 tys., co pozwoliłoby uzyskać wskaźnik 729 osób niepracujących na 1000 pracujących w populacji 15+ oraz 1 157 osób niepracujących na 1000 pracujących w całej populacji. Wyzwanie jest ogromne.
Aby zrozumieć, dlaczego mamy tak niską aktywność zawodową i ewentualnie – co można byłoby z tym począć – przyjrzyjmy się osobom biernym zawodowo. Kluczowe jest jednak, by choć pobieżnej analizy dokonywać od początku z podziałem na płci i kategorie wiekowe, wśród których wyróżnić tu warto przedziały 15–24 lat (etap wchodzenia na rynek pracy), 25–49 lat (zasadniczy okres aktywności zawodowej), 50–64 lat (wiek przedemerytalny) i 65+ (wiek emerytalny).
Przyczyny bierności zawodowej w poszczególnych podgrupach znacząco się od siebie różnią.
Gdy porównamy nasz kraj do pozostałych członków UE w poszczególnych grupach, okaże się, że nie odstajemy specjalnie w przypadku 25–49-latków i osób w wieku 65+. Nasz wskaźnik bierności zawodowej nie oddala się dla nich więcej niż 0,9 punktu procentowego od unijnej średniej – a w przypadku mężczyzn w głównym okresie aktywności zawodowej nawet lokujemy się o włos (0,1 pkt. proc.) niżej, co oznacza więcej pracujących oraz bezrobotnych w tej grupie w relacji do ogółu populacji. Gdyby odnieść się ponownie do listy rankingowej wspomnianej wyżej (wskaźnik aktywności zawodowej uszeregowany od kraju o najwyższej wartości do tego o najniższej), znaleźlibyśmy się dla osób w wieku w 25–49 roku życia na miejscach 21. (kobiety) i 17. (mężczyźni), a w przypadku seniorów byłyby to lokaty 18. (kobiety) i 15. (mężczyźni).
Gorzej wygląda sytuacja pośród 15–24-latków i 50–64-latków. W pierwszej grupie nasza aktywność jest niższa od średniej UE o 8,2 pkt. proc. (kobiety) i 3,4 pkt. proc. (mężczyźni), a w drugiej – odpowiednio o 12,8 pkt. proc. i 9,5 pkt. proc. Nasze lokaty?
Polskie 15–25-latki zajęły 17. pozycję, a 50–64-latki – dopiero 24., zaś panowie odpowiednio 13. i 25., ustępując w tym ostatnim przypadku tylko Chorwatom, Luksemburczykom i Słoweńcom.
Analizując wskaźniki aktywności (lub bierności) zawodowej w podziale na grupy wiekowe i płcie można zauważyć dwa zjawiska, występujące niemal we wszystkich krajach:
Polska jest krajem, spełniającym bez wyjątku obie powyższe reguły. Przyjrzyjmy się zatem kolejnym grupom wiekowym i przyczynom bierności zawodowej.
Pośród osób w wieku 15–24 lat absolutnie dominującą przyczyną bierności zawodowej jest nauka lub zdobywanie kwalifikacji zawodowych (drogą formalną i nieformalną). Pośród 1,27 mln kobiet i 1,14 mln mężczyzn biernych zawodowo odpowiednio 95 proc. i 87 proc. wskazuje właśnie na nią. 118 tys. (9 proc.) kobiet i 27 tys. mężczyzn (2 proc.) we wspomnianym wieku zajmowało się domem, dziećmi, bliskimi lub mieli inne rodzinne obowiązki, co oznacza, że na jednego mężczyznę w tej roli przypadało 4,5 kobiety. 25 tys. (2 proc.) kobiet i 18 proc. (2 proc.) mężczyzn wskazało chorobę i/lub niepełnosprawność, zaś 7 tys. (1 proc.) kobiet i 10 tys. (1 proc.) mężczyzn szukało pracy, ale nie miało gotowości jej podjąć lub było zniechęcone bezskutecznością takiego poszukiwania.
Gdybyśmy więc w tej grupie wiekowej szukali potencjalnych kandydatów, którzy mogliby zasilić rynek pracy, powinniśmy zastanowić się nad sensownością i efektywnością naszego systemu kształcenia – od zawodowego do wyższego.
Wskaźnik skolaryzacji dla szkolnictwa wyższego mamy zbliżony do 50 proc., choć doskonale wiadomo, że gospodarka o naszym profilu w żaden sposób nie zapewni takiej liczbie absolwentów pracy odpowiadającej ich wykształceniu. Inwestujemy miliardy publicznych i prywatnych złotówek oraz czas i wysiłek 1,4 mln polskich studentów, choć tylko ich część faktycznie jakkolwiek będzie wykorzystywać to, czego się nauczyła – abstrahując już od tego na ile uczelnie przygotowują młodych ludzi do pracy i dają im użyteczne kwalifikacje. Widocznym efektem takiej polityki jest dewaluacja wartości dyplomów, która postępuje szczególnie teraz, gdy na studia wybierają się roczniki demograficznego niżu, a uczelnie starają się zapełnić wykładowe sale (gdyż publiczne środki wędrują za studentami). Rezultat?
Miliony Polaków pracuje poniżej swoich formalnych kwalifikacji, a z drugiej strony osoby bez studiów, a posiadające stosowne umiejętności, mają problem ze znalezieniem pracy, gdyż – często z lenistwa – rekrutujący wymóg posiadanego dyplomu umieszczają nawet w ogłoszeniach o pracę adresowanych do pracowników fizycznych czy prostych prac biurowych.
W obecnym modelu „przechowujemy” w murach uczelni kilkaset tysięcy młodych ludzi, którzy w tym czasie mogliby już zdobywać pierwsze szlify zawodowe zamiast rozwijać w sobie frustrację i poczucie „bycia oszukanym przez system”. Sama redukcja liczby miejsc na uczelniach wyższych w żadnym stopniu nie poprawiłaby sytuacji.
Po pierwsze,niezbędne jest wzmocnienie (a w praktyce często: budowa od zera) szkolnictwa zawodowego. Powinno ono kształcić adeptów profesji najbardziej potrzebnych na naszym rynku, wykorzystując do tego odpowiednio nowoczesne maszyny i dobrze opłaconych nauczycieli.
Po drugie, warto byłoby podpatrzeć rozwiązania krajów najlepiej kształcących swoich obywateli i na nowo przemyśleć to, jak wyważyć główne cele, którym przyświeca kształcenie, ze szczególnym uwzględnieniem szkół wyższych. A nie jest to przecież wyłącznie przygotowanie wysokowykwalifikowanych kadr dla pracodawców. „Dla mnie edukacja jest wartością samą w sobie, taką jak zdrowie. Człowiek zdrowy jest efektywniejszy w pracy, ale to nie efektywność pracy powinna uzasadniać troskę o zdrowie.” – komentuje problem Anna Gromada, konsultantka ONZ ds. polityki społeczno-ekonomicznej, współzałożycielka Fundacji Kaleckiego i badaczka IFiS PAN, w tekście „Praca w przyszłości. Edukacja będzie stratą czasu?” Mariusza Kani, opublikowanego w "Gazecie Wyborczej". I trudno z nią się nie zgodzić.
Elementem, który często w podobnych rozważaniach jest pomijany, a który mógłby wydatnie pomóc młodym ludziom bardziej dla siebie optymalnym wyborze profesjonalnej drogi i przyczynić się do zmniejszenia odsetka osób biernych zawodowo, jest doradztwo zawodowe. Wielu z nich wybiera przecież kierunek kształcenia ze względu na modę, obraz profesji kreowany w mediach, plotki i stereotypy, wygodę dojazdu do uczelni, koszty kształcenia, rzadko przy tym wiedząc jak tak naprawdę wymarzony zawód wygląda.
Niezbędne jest stałe i dokładne badanie ekonomicznych losów absolwentów każdej placówki oświatowej, każdego kierunku kształcenia i prezentowanie je tak, by uzmysłowić osobom na życiowym rozdrożu jakie są szanse i możliwości przy określonych decyzjach podjętych po zakończeniu szkoły podstawowej czy średniej.
Badanie Ekonomiczne Losy Absolwentów to krok we właściwą stronę, choć to dopiero początek budowania odpowiedniego monitoringu potrzebnego zarówno administracji rządowej, jak i przede wszystkim samym młodym ludziom. Opieranie doradztwa na danych z urzędów pracy czy okazjonalnych analiz ogłoszeń o pracę z wybranych portali to narzędzia o umiarkowanej użyteczności – biorąc pod uwagę jak często anons pozbawiony jest informacji o wynagrodzeniu i warunkach zatrudnienia oraz jaka część informacji o wakacie trafia „na rynek” do ogłoszeń czy choćby pojawia się na stronach internetowych firm szukających brakujących pracowników.
Z pewnością, popularyzować należy różne formuły zapoznawania młodzieży z realiami najpierw nauki w poszczególnych szkołach zawodowych, średnich i wyższych, a co ważniejsze – z rzeczywistością na prawdziwych stanowiskach pracy.
To pierwsze jest zadaniem przede wszystkim sektora publicznego, a to drugie powinno spocząć na barkach pracodawców, którzy nieustająco narzekają na brak dostosowanych do ich potrzeb kadr. W tym ostatnim przypadku rolą administracji powinno być inspirowanie, wspieranie i ewentualne koordynowanie różnych form „dni otwartych” czy stażów tak, aby młodzież korzystała jak najlepiej z takich doświadczeń, zamiast być traktowana jak dopust boży czy np. darmowa pomoc biurowa.
Pomiędzy 25–49-latkami mamy 1,36 mln kobiet i 0,57 mln mężczyzn biernych zawodowo. Nie tylko przewaga liczby kobiet nad mężczyznami jest tu największa wśród omawianych grup wiekowych – największa jest także różnica przyczyn, jakie odciągają Polki i Polaków od pracy zawodowej.
Wśród kobiet dominującym powodem oddalenia się od rynku pracy jest zajęcie się domem i bliskimi – na to wskazywało równy milion (74 proc.) respondentek, podczas gdy u mężczyzn – tylko 93 tys. (16 proc.). U tych ostatnich królują choroby i niepełnosprawność (285 tys. osób, 50 proc.!), które u kobiet stanowią 17 proc. (225 tys.). Szukających pracy, ale niegotowych ją podjąć lub zniechęconych szukaniem było 70 tys. (5 proc.) kobiet i 57 tys. (10 proc.) u mężczyzn, nauka i poszerzanie kwalifikacji zajmowało 29 tys. (2 proc.) kobiet i 44 tys. (8 proc.) mężczyzn, zaś emerytura pojawiała się tylko u mężczyzn (47 tys., 8 proc.).
Wnioski nasuwają się same.
Spośród 1,93 mln biernych w kluczowym dla życia zawodowego etapie aż 1,09 mln zajmuje się domem, dziećmi, wymagającymi pomocy rodzicami lub rodzeństwem, (w ogóle populacji 15+ takich osób jest 1,82 mln) z czego na 1 mężczyznę przypada 11 kobiet (w ogóle populacji: 7).
Wiele osób z tej grupy nie jest w stanie pogodzić rozwoju profesjonalnego ze swoimi obowiązkami – ze względu na słabość usług opiekuńczych oferowanych przez państwo oraz poziom wynagrodzeń, na jaki mogą liczyć (to ostatnie uniemożliwia zakup takich usług). Łatwiej naprawić to pierwsze, niż to drugie – co z resztą nie wymaga „uwolnienia” całego miliona par rąk do pracy, gdyż część kobiet świadomie i bez nacisków wybrała tę właśnie drogę. Jako społeczeństwo powinniśmy jednak zadbać o to, by w rodziny, w których jedna lub obie osoby zapewniają niezbędną opiekę dorosłym lub nieletnim bliskim, miały zapewniony choć minimalny poziom bezpieczeństwa ekonomicznego i by to bezpieczeństwo nie zostało załamane na skutek zdarzenia natury osobistej (np. rozwód) czy losowej.
Do rozważenia jest także kwestia zabezpieczenia emerytalnego osób biernych zawodowo z powyższego powodu, które przecież często pracują ciężej niż w fabryce.
Spośród 0,51 mln osób dotkniętych chorobą i/lub niepełnosprawnością pośród 25–49-latków duża część mogłaby pracować (w całej populacji: 1,7 mln osób, z czego 0,93 mln kobiet), ale napotykają na barierę: własne nastawienie i oczekiwania względem pracy, nastawienie otoczenia (przede wszystkim pracodawców), kiepska infrastruktura miejska (m.in. windy, podjazdy, sygnalizacja na przejściach dla pieszych dla osób niewidomych i niedowidzących) czy słabe wyposażenie miejsca pracy w udogodnienia dla osób obciążonych niepełnosprawnością.
Tylko niewielka część spośród blisko 50 tys. działających w Polsce podmiotów gospodarczych zatrudniających ponad 25 osób, tworzących przeszło połowę wszystkich miejsc pracy w naszym kraju, nie spełnia warunku zatrudnienia pośród swoich ludzi co najmniej 6 proc. osób z niepełnosprawnościami, przez co jest zobowiązana do zapłacenia składki PFRON. Jak wykazali kontrolerzy NIK w 2016 roku, 91 proc. urzędów administracji samorządowej i centralnej również płaci wspomniane składki, co pokazuje niezmienny polityczny klimat w tym zakresie.
Tymczasem przedsiębiorcy powinni dostrzegać przykład płynący z całego sektora publicznego – zarówno z instytucji publicznych, jak i przedsiębiorstw kontrolowanych przez państwo, stając się widocznym dla wszystkich wzorem dobrych praktyk.
Fatalnie wygląda też sytuacja osób dotkniętych zaburzeniami psychicznymi, których w 2012 roku było w Polsce ponad 6 mln (23 proc. całej dorosłej populacji!). Już tylko zaburzenia depresyjne miało ok. 0,8 mln Polaków, a choć brakuje bardziej aktualnych danych epidemiologicznych, to dominuje opinia, że liczba osób nimi dotkniętych rośnie. Tymczasem, jak pokazuje raport NIK ze stycznia 2017 roku, Narodowy Program Ochrony Zdrowia Psychicznego to fikcja, czego najbardziej jaskrawym dowodem jest fakt, że choć potrzeba 7,8 tys. psychiatrów potrzebnych do zaspokojenia minimum standardów opieki w tym zakresie, w Polsce można ich znaleźć tylko 3,5 tys. Te zaniedbania znajdują odbicie w naszych statystykach samobójstw, ale też w setkach tysięcy osób, które bez pomocy nie będą wstanie zadebiutować czy wrócić na rynek pracy.
Wielu pracowników urzędów pracy sygnalizuje, że być może nawet 1/3 zarejestrowanych bezrobotnych cierpi na depresję lub inne rodzaje zaburzeń, które de facto czynią ich niezdolnymi do podjęcia pracy – pomimo posiadanych często kwalifikacji i doświadczenia. Problemu tego nie rozwiążą ani najlepsze oferty spływające do urzędów, ani szkolenia, ani staże.
W grupie 50–65-latków mamy 1,86 mln kobiet i 1,14 mln mężczyzn zawodowo biernych, pośród których największy udział mają emeryci – odpowiednio 1,05 mln (56 proc.) i 0,44 mln (38 proc.). Chorobą i/lub niepełnosprawnością było dotkniętych 0,33 mln kobiet (18 proc.) i 0,52 tys. (45 proc.) mężczyzn, a obowiązki rodzinne i domowe wykonywało 0,36 mln kobiet (19 proc.) i 92 tys. mężczyzn (8 proc.) – w tej ostatniej roli kobiet było czterokrotnie więcej niż mężczyzn. Na koniec, 81 tys. kobiet (4 proc.) i 65 tys. mężczyzn (6 proc.) było albo zniechęconych bezowocnością szukania pracy, albo szukało, ale nie miało możliwości jej podjąć.
Dużo bardziej jednorodna jest grupa osób w wieku 65+, która jest jednocześnie największa, bo liczy przeszło 6,1 mln osób. 3,36 mln kobiet (89 proc.) i 2,2 mln mężczyzn (94 proc.) to emeryci, 197 tys. kobiety (5 proc.) i 109 tys. mężczyzn (5 proc.) jako główną przyczynę bierności wskazuje niepełnosprawność lub chorobę, a 122 tys. kobiet (4 proc.) i 10 tys. mężczyzn – obowiązki domowe, opiekę nad bliskimi.
Licząc dwie wspomniane grupy wiekowe razem, emeryci tworzą 7,04 mln (77 proc.) spośród 9,1 mln biernych zawodowo. W tej grupie, obejmującej ponad 99 proc. emerytów, 63 proc. to kobiety. Oprócz dłuższego przeciętnego trwania życia, ta przewaga wynika oczywiście z niższego wieku emerytalnego kobiet. I z faktu, że kobiety z niego korzystają – bo przecież nie jest on przymusem rezygnacji z życia zawodowego. Dlaczego? Badanie „Budżet czasu ludności”, opublikowane w 2015 roku, a przeprowadzone przez GUS dwa lata wcześniej (to najnowsza edycja) pokazuje, że zajęcia i prace domowe zajmowały kobietom 4 godziny i 33 minut, co daje blisko 32 godziny w tygodniu, co w przypadku zajęcia płatnego nazwalibyśmy czasowym ekwiwalentem 4/5 etaty. Mężczyźni zajmowali się domem i bliskimi 62 proc. czasu, poświęcanego na ten cel przez kobiety (różnica wynosiła godzinę i 45 minut dziennie).
Taka dysproporcja to niemało w perspektywie 40 lat, jakie dzieli wejście w dorosłość od wieku emerytalnego. Kobiety z obiektywnych powodów mają więc prawo bardziej niecierpliwie oczekiwać przejścia na emeryturę i rzadziej wydłużać okres trwania kariery zawodowej – po pierwsze dlatego, że zgodnie z polską tradycją często dużą część wolnego czasu przeznaczają wtedy na opiekę nad wnukami. Po drugie, ze względu na to, że zarabiają mniej niż mężczyźni – nawet przy identycznym poziomie kwalifikacji, wykształcenia, doświadczenia zawodowego oraz stażu pracy czy wieku.
I po trzecie dlatego, że niewiele z nich ma szczęście pracować w zawodzie profesora akademickiego czy publicysty – znacznie więcej pracuje fizycznie lub wykonuje żmudne, powtarzalne i męczące czynności. Nic dziwnego, że tak wiele z nich chciałoby ograniczyć ten fizyczny wysiłek i powtarzalne zadania ograniczyć już tylko do obowiązków domowych.
Pytaniem jest natomiast, czy nie przepracowujemy za mało lat – zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Większość aktualnych emerytów przepracowała całe życie w jedynym, czasem dwóch zakładach pracy – pod tym względem nie różnią się specjalnie od rówieśników np. z Francji czy Włoch. Jeszcze rzadsze od zmiany miejsca pracy były zmiany zawodu. W obecnej rzeczywistości coraz trudniej będzie cieszyć się podobną stabilnością – miliony obecnie pracujących już przekonały się lub niebawem się przekonają, że to, co potrafią, jest coraz mniej i mniej potrzebne pracodawcom i coraz niżej i niżej wynagradzane. Osoby odważniejsze, szybciej się uczące, będą sobie w tych realiach radzić lepiej, ale nie wszyscy mają takie zalety.
To potężne wyzwanie dla naszego kraju: znaleźć sposoby na najefektywniejsze przekwalifikowywanie osób tak młodych i w średnim wieku, jak i przede wszystkim starszych – inaczej nie ma co marzyć o ich większej aktywności zawodowej.
Kwestia wydłużania stażu pracy Polaków – i to nie przymusem rosnącego wieku emerytalnego, ale po prostu wszystkimi korzyściami, jakie daje normalna, codzienna praca – łączy się z pewną szczególną niszą pracujących. Są to beneficjenci przywilejów emerytalnych, których pośród pracujących mamy ponad dwa miliony (co ósmy pracujący). Niektóre podgrupy – jak pewne specjalności służb mundurowych – zyskują prawo do przejścia na emeryturę jeszcze przed 40-tką.
Wystarczy wspomnieć celebrytę o barwnym przezwisku „Agent Tomek”, który został emerytem w wieku 34 lat. BAEL sygnalizuje, że takich jak on mieliśmy pośród 30–40-latków 47 tys. – i byli to wyłącznie mężczyźni. Rzeczywistość jest oczywiście nieco bogatsza w niuanse, ale faktem jest, że traktując je łącznie w zawodach objętych wspomnianymi przywilejami mężczyzn jest zdecydowanie więcej niż kobiet.
System przywilejów jest do reformy – wiemy o tym od początku lat 90. ubiegłego wieku. Do przemyślenia jest zarówno wielkość grupy nimi objętych, a także kryteria, jakie mają stać za interesem publicznym dla zastosowania tego rodzaju instrumentu, finansowanego przecież ze wspólnych podatków. Gardłową sprawą jest także wysokość emerytur tego rodzaju. Z pewnością więcej młodych emerytów niż to dzieje się obecnie mogłoby z powodzeniem pracować. Warunki są dwa.
Po pierwsze, muszą znaleźć pracodawcę, który potrzebuje ich kwalifikacji, doświadczenia i wiedzy. Po drugie, ten ostatni musi zaproponować warunki, jakie skłaniałyby emerytów do podjęcia pracy – chodzi tu nie tylko o wysokość wynagrodzenia, ale też o np. rodzaj wykonywanych zadań i długość dnia pracy. Ani z tym pierwszym, ani z ostatnim nie jest w naszym kraju zbyt różowo i nadzieję możemy pokładać w szybkim starzeniu się naszego społeczeństwa, które po prostu wymusi zmianę sposobu postrzegania i traktowania osób w wieku 50+.
Nie tylko ten instrument polityki zatrudnienia wymaga głębokiego przeanalizowania i zmiany. Spore wątpliwości może budzić także mechanizm ochrony przed zwolnieniem w wieku przedemerytalnym. Z jednej strony pozwala części pracujących spokojnie dożeglować do często niecierpliwie już wyczekiwanej daty i zaprzestania pracy. Z drugiej, zniechęca pracodawców do zatrudniania w wieku ochronnym, a nawet do pewnego stopnia skłania ich do zwalniania ludzi tuż przed osiągnięciem tego wieku.
Do rozważenia byłoby znalezienie lepszego – z punktu widzenia ostatecznych rezultatów – narzędzia służącego spokojnemu przedłużeniu życia zawodowego, które unikałoby zmuszania pracodawców do specjalnego (w tym przypadku: negatywnego) traktowania osób w wieku 50+.
Nie można jednak zapominać, że wydłużenie przeciętnego stażu pracy Polaków stoi w kontrze do ponadprzeciętnie długiego czasu, jaki na co dzień poświęcamy pracy zawodowej. Od 2000 roku, odkąd OECD uwzględnia dane z naszego kraju i przetwarza je w ramach jednej metodyki dla 37 analizowanych, stale tkwimy w dziesiątce najbardziej zapracowanych narodów. W Europie zajmujemy pod tym względem na przemian 3. i 4. (ostatnio: 3.) pozycję, a wśród aktualnych członków UE nigdy nie byliśmy poza pierwszą trójką (ostatnio: 2., po Grecji).
Czesi, Węgrzy i Słowacy w całym wspomnianym przedziale czasu spędzali w pracy o 5–10% godzin mniej – i plasują się stale w okolicach średniej OECD. Pracujemy też o 40 proc. (sic!) dłużej niż Niemcy.
Statystyka ta wyjaśnia przynajmniej w części to, że Polacy odchodzą na emeryturę, co automatycznie kończy ich obecność na rynku pracy. Można to nazwać „zmęczeniem materiału”, które oczywiście objawia się inaczej i w innym nasileniu w zależności od wykonywanego zawodu, stanu zdrowia itd.
W pewnym zakresie to zapracowanie (a w przypadku kobiet, obciążonych obowiązkami domowymi bardziej niż mężczyźni – nawet zapracowanie) wynika z prostego faktu: gdy już pracujemy, to zazwyczaj w pełnym wymiarze czasu. Mniej obciążonych jest jedynie 7,3% pracujących (4,5 proc. mężczyzn i 10,8 proc. kobiet), a unijna średnia to 20,3 proc. (odpowiednio 10,0 proc. i 32,4 proc.). Niższym odsetkiem charakteryzują się tylko cztery kraje UE: Bułgaria, Węgry, Chorwacja i Słowacja.
Propagowanie pracy np. na pół etatu – choć otworzyłoby rynek pracy dla większej liczby pracujących – trudno w naszej obecnej sytuacji nazwać remedium dla niskiej aktywności zawodowej. Zwyczajnie zarabiamy za mało, by utrzymać się z połowy pensji. Pomijając 1/4 najlepiej zarabiających, średnia zarobków Polaków lokuje w okolicy 2,3–2,5 zł brutto.
Inne źródło niepopularności pracy w niepełnym wymiarze – oprócz niechęci do tej formuły samych pracodawców – jest pochodną kultury pracy w naszym kraju i nieskuteczności inspekcji pracy, która nie potrafi opanować plagi niepłatnych nadgodzin, które w Polsce są w zasadzie normą. 69 proc. pracowników w naszym kraju zdarza się dobrowolnie i bezpłatnie wykonywać zdania wykraczające poza zakres ich obowiązków, 57 proc. – rezygnacja z przerwy pracy dla podniesienia efektywności, 39 proc. – pracuje dodatkowo w domu mimo braku wynagrodzenia za poświęcony dodatkowo czas, 31 proc. – zostawać w pracy po godzinach (oczywiście bezpłatnie) – informuje nas badanie CBOS „Etyka pracownicza”, przeprowadzone w 2016 roku (najnowsza edycja).
Wiele osób, które ma doświadczenie z przejściem z pełnego etatu na jego fragment, powtarza, że „wprawdzie pensji była połowa, ale obowiązków tyle, co dawniej” – i przynajmniej część tych relacji jest prawdziwa. Trudno więc dziwić się brakowi zapału do takiego rozwiązania.
Podsumowując powyższe rozważania: sposobów na uruchomienie ukrytych rezerw siły roboczej jest co najmniej kilka i inaczej musimy je konstruować, adresując stosowne instrumenty do najmłodszych pracowników, inaczej do tych w średnim wieku, a jeszcze inaczej do starszych i tych po przekroczeniu wieku emerytalnego. Każda z grup ma inne potrzeby i możliwości.
Musimy pamiętać, że ludzie są złożonymi istotami i źródła ich zachowań mogą być złożone i splecione ze sobą. W powyższych rozważaniach wykorzystywaliśmy podstawowe przyczyny bierności – a nie wszystkie przyczyny, jakie dotykają Polaków ulokowanych daleko poza rynkiem pracy. Emeryci są często schorowani i nie w pełni sprawni, a przy tym zajmują się wnukami. Kobiety opiekujące się dziećmi i domem są często jednocześnie zniechęcone próbami zmiany swojego statusu, a przy tym mogą poświęcać czas na doszkalanie się. Z jednej strony, bariery do aktywizacji mogą się piętrzyć, jak np. dzieje się w przypadku osób z zaburzeniami związanymi z uzależnieniem od alkoholu. Z drugiej, nie próbujemy przecież rzucić na rynek pracy całych 13 mln biernych zawodowo, a – jak przyjęliśmy wyżej – 1/13 tej liczby. Ta 1/13 mogłaby jednak naprawdę zmienić naszą rzeczywistość i poprawić perspektywy na kolejne dekady XXI wieku.
Niniejszy materiał dotykał wyłącznie strony podażowej przysłowiowych „rąk do pracy”. Jedynie muśnięty został problem popytu na pracowników – we fragmencie poświęconym pracy niepełnoetatowej. Zamożniejsze nacje, takie jak Holendrzy, cieszą się rekordowo niskimi bezrobociem i wskaźnikiem aktywności zawodowej, gdyż mogą, zachęcają się nawzajem i korzystają z zatrudnienia w niepełnym wymiarze: w okrojonej formule pracuje 29 proc. Holendrów i 76 proc. Holenderek!
W Polsce musimy myśleć o innych sposobach na tworzenie miejsc pracy, ale nie tak, jak dotąd, gdy każde miejsce było na wagę złota, gdyż to fałszywa analogia. Miejsce pracy miejscu pracy nierówne. Stanowisko przy taśmie produkcyjnej w montowni czy sortowni globalnej sieci, która może zwinąć swój interes w ciągu dwóch miesięcy, płaci pracownikom niewiele więcej od wynagrodzenia minimalnego i na różne sposoby wykorzystuje, jeśli nie wyzyskuje swoich ludzi, to nie to samo, co miejsce stworzone dla fachowca, inżyniera czy naukowca przez firmę generującą wysoką wartość dodaną, dbającą o pracowników i wiążącą swoje losy z Polską na długo, dającą przy tym swojej konkurencji przykład zdrowej, efektywnej kultury organizacyjnej.
Praca nie zaspokaja wyłącznie naszych potrzeb ekonomicznych, ale także społeczne i psychologiczne. Jest głównym źródłem naszego poczucia godności, autonomii, własnej wartości, bycia potrzebnym. A przynajmniej powinna być, ale często nie jest – i to także w przypadku osób na w górnych decylach rozkładu wynagrodzeń, wśród których nawet w przypadku 30- i 40-latków mnożą się przypadku wypalenia zawodowego, problemów psychosomatycznych i zaburzenia natury psychicznej.
Z drugiej strony: praca spełnia nasze wewnętrzne potrzeby także wtedy, gdy nie jest wynagradzana w wymiarze finansowym. Pracujemy społecznie, pomagamy bliskim i sąsiadom, zajmujemy się domem i rodziną, a te zajęcia, choć nie znajdują odbicia w PKB, są nam nie tyle potrzebne, co niezbędne, byśmy tworzyli zdrowie, spójne społeczeństwo i sprawiali, by nasze otoczenie było miejscem nadającym się do życia. Fakt, że kobiety są częściej bierne zawodowo, gdyż zajmują się domem i dziećmi lub dorosłymi wymagającymi opieki – niekiedy wynika ze świadomie podjętych wyborów w otoczeniu, które zapewniało racjonalną alternatywę w postaci świetnie prowadzonego przedszkola czy chwalonego i nagradzanego domu opieki w bliskiej okolicy. Potrzebujemy więc systemu społeczno-ekonomicznego, który nie tyle zmusi jak największą liczbę obywateli do pracy, ale który da taką możliwość – a wybór pozostawi im samym. Przymus ekonomiczny (i rzadszy kontakt z bliskimi) może być przecież bardziej dotkliwy niż przymus opieki, wynikający ze słabości usług społecznych.
Ostatecznym i najważniejszym celem powinna być jakość życia i dobrostan mieszkańców naszego kraju, a nie wartość tego czy innego wskaźnika statystycznego.
Jeśli zaś chodzi o problem niedostatecznej podaży rąk do pracy na polskim rynku, to oczywiście najprostszym rozwiązaniem jest szersze otwieranie granic dla Ukraińców, a jeśli to nie wystarczy: dla Filipińczyków i przybyszów np. z Indochin. To jednak posunięcie korzystne przede wszystkim dla pracodawców, a przy tym rozwiązuje nasze problemy raczej na krótką metę i dodatkowo generujące cały szereg nowych wyzwań. Jeśli chcemy zwiększać jakość życia w naszym kraju, to nie możemy zapominać o biernych zawodowo, którzy w swoim położeniu znaleźli się często nie ze swojej woli.
Docelowo powinniśmy przy tym intensywnie pracować nad znalezieniem naszej drogi wyjścia z roli, jaką polska gospodarka aktualnie realizuje: kraju peryferyjnego, tracącego stopniowo atut taniej siły roboczej, a będący ciągle jedynie montownią, tanim podwykonawcą i call center Europy.
Łukasz Komuda (ur. 1975) – Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. W latach 2009-2012 zastępca redaktora naczelnego i p.o. redaktora naczelnego miesięcznika „Businessman.pl”. Ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zajmuje się także obszarami demografii, ekonomii społecznej i dyskryminacją na rynku pracy. Współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Fundacją IDEA Rozwoju, Fundacją im. Róży Luksemburg, Fundacją Inicjatyw Strategicznych Instrat, Towarzystwem „Więź”, „Krytyką Polityczną” i OKO Press. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor gry fabularnej „Idée Fixe” w części opisującej rzeczywistość polityczną i gospodarczą Polski i świata ok. 2045 roku.
Łukasz Komuda (ur. 1975) – Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych UW. W latach 2009-2012 zastępca redaktora naczelnego i p.o. redaktora naczelnego miesięcznika „Businessman.pl”. Ekspert rynku pracy i redaktor portalu Rynekpracy.org w Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zajmuje się także obszarami demografii, ekonomii społecznej i dyskryminacją na rynku pracy. Współpracuje m.in. z agencją zatrudnienia Randstad, Fundacją IDEA Rozwoju, Fundacją im. Róży Luksemburg, Fundacją Inicjatyw Strategicznych Instrat, Towarzystwem „Więź”, „Krytyką Polityczną” i OKO Press. Tłumacz z języka angielskiego – przełożył „Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu” Paula Dembinskiego oraz „Kryzys ekonomiczny i kryzys wartości” Simony Beretty i Paula Dembinskiego. Współautor gry fabularnej „Idée Fixe” w części opisującej rzeczywistość polityczną i gospodarczą Polski i świata ok. 2045 roku.
Komentarze