0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. PIERRE-PHILIPPE MARCOU / AFPFot. PIERRE-PHILIPPE...

Spór mediów z wielkimi korporacjami, do których należą platformy społecznościowe i wyszukiwarki treści, zaostrza się. Chodzi o prawa do wykorzystania setek tysięcy tekstów informacyjnych i ich skrótów, za pomocą których Big Tech (Facebook, Google, Apple, Microsoft i Amazon) generują ruch na swoich portalach, czerpiąc zyski z reklam.

Przeciwko regulacjom, sprzyjającym dominacji globalnych gigantów technologicznych, zaprotestowały ostatnio redakcje polskich mediów. W otwartym liście zaapelowały do władz o:

  • wprowadzenie instrumentów mediacji między platformami i wydawcami w przypadku sporu o należne tantiemy;
  • sprawiedliwą rekompensatę za wykorzystanie treści w sieci;
  • ochronę przed ich kopiowaniem.

„Oddanie tych obszarów w całości globalnym graczom technologicznym nie tylko poważnie zuboży nas jako społeczeństwo, ale może też zagrozić demokracji, jaką znamy. Nie wolno do tego dopuścić” – czytamy w oświadczeniu, opublikowanym w głównych polskich mediach.

Publikujemy tekst Heleny Chmielewskiej-Szlajfer, socjolożki związanej z Akademią Leona Koźmińskiego i London School of Economics and Political Science, na temat konsekwencji dominacji Big Tech dla demokracji.

Google straszy, Facebook usuwa

Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Tyle że w przypadku niedawnego apelu mediów informacyjnych do polityków wiadomo, że chodzi o konkretne pieniądze: od platform, w szczególności Google i Facebooka, za zarabianie na skrótach wiadomości tworzonych przez te media

Google z jednej strony broni się, że przecież z powodu zysków reklamowych zapłacił „pięciu największym polskim wydawcom” ponad miliard złotych w latach 2021-2023. Ale po pierwsze, co z pozostałymi wydawcami? A po drugie, suma ta wisi bez punktu odniesienia – nie wiadomo, czy to dużo, czy mało.

Biorąc pod uwagę pozycję Google jako faktycznego monopolisty, można zakładać, że mało. Być może dlatego Marta Poślad, dyrektorka Google ds. relacji transatlantyckich, która odpowiada również za politykę publiczną w Europie Środkowo-Wschodniej, próbuje zastraszać media, zalecając „prawidłową implementację dyrektywy” – w przeciwieństwie do nieprawidłowej, jaką ryzykują polscy prawodawcy. W innym wypadku sprawy wylądują w sądzie albo Google w ogóle wycofa swoje usługi, jak w innych państwach, gdzie toczy boje, m.in. Czechy, Włochy, Belgia, a także np. Kanada. O kontekst warto byłoby jednak zapytać tamtejszych legislatorów (i media).

Z kolei Facebook w ogóle się nie ceregieli i po prostu pousuwał posty lokalnych polskich mediów o proteście.

Dziki informacyjny Zachód

Ukryte w tym sporze są za to znacznie istotniejsze dla demokracji imponderabilia:

  • po pierwsze, monitorowanie władzy, i to nie tylko politycznej, ale również finansowej, a także – co tu kluczowe – technologicznej;
  • po drugie, poczucie zapaści czwartej władzy, która w założeniu ma być bronią obywatelek i obywateli;
  • po trzecie wreszcie, jedna z podwalin liberalnej demokracji – od dawna w kryzysie – czyli wolna konkurencja.

Tzw. Big Tech, czyli przede wszystkim GAMAM (Google, Amazon, Meta, Apple, Microsoft), to firmy, które niczym kowboje na Dzikim Zachodzie, zagarniają i wykorzystują zasoby, czyli przetwarzają nasze dane, bo kto im zabroni? (Swoją drogą, nie jest przypadkiem, że to firmy amerykańskie). Na pewno nie politycy, radośnie fotografujący się z lobbystami.

Często powtarzany i niebezzasadny argument: “Co mi po takich mediach, gdzie clickbait goni publicystykę wyssaną z palca?” to miód na ich monopolistyczne serca. Bo jeżeli mediów nie chcą bronić ich docelowi odbiorcy, to hulaj dusza, piekła nie ma.

Niemniej, to radość krótkowzroczna. Bo jeżeli mediów informacyjnych nie będzie stać na funkcjonowanie, Big Techy nie będą miały danych do przetwarzania. Choć pewnie znajdą sobie inne.

Przeczytaj także:

Ucieczka od złych wiadomości

Polscy dziennikarze z rozmaitych mediów, z którymi rozmawiałam, niespecjalnie dbają o zmianę tej niepochlebnej opinii o sobie. Albo oburzają się, bo przecież kto robi śledztwa dziennikarskie, albo konstatują, że śmieciowe niusy doskonale się klikają. Finalnie trochę się na odbiorców obrażają, że ci nie doceniają ich misji, są niewdzięczni i nie płacą.

Mejias i Couldry przekonują, że nowa, niekontrolowana przez lokalnych legislatorów kolonialna grabież – kiedyś ziemi i siły roboczej, teraz przede wszystkim danych cyfrowych – umożliwia prognozowanie naszych przyszłych działań czy zmian zdrowia, którym nie można uciec i od których nie można się odwołać.

Polscy dziennikarze niespecjalnie dbają o zmianę tej niepochlebnej opinii o sobie, albo oburzając się, bo przecież kto robi śledztwa, albo cynicznie konstatując, że śmieciowe niusy doskonale się klikają. Finalnie wszyscy się trochę na odbiorców obrażają, że ci są niewdzięczni, nie doceniają – i nie płacą. I rzeczywiście, choć np. Gazeta Wyborcza chwali się liczbą subskrybentów, która plasuje to medium na 11. miejscu w Europie, patrząc na dane Reuters Institute for the Study of Journalism dotyczące prenumerat cyfrowych widać, że w Polsce 78% z nich to wersje zrabatowane. Dla porównania, we Francji ten odsetek wynosi 21. Nawet jeżeli wziąć pod uwagę różnice w zarobkach, rozstrzał jest szokujący.

Z różnych przyczyn, również historycznych, o których piszę w mojej najnowszej książce „(Not) kidding: politics in online tabloids” (Brill, 2024), w Polsce gazety cieszą się mniejszą popularnością niż w wielu innych europejskich krajach. Jesteśmy wytresowani przez internet i smartfony do ciągle nowych powiadomień – przewijamy więc Facebooka (starsi), Instagrama i TikToka (młodsi). Owszem, trudno konkurować z treściami rozmyślnie prezentowanymi tak, żeby „scrollowanie” trwało w nieskończoność. Ale bolączką dziennikarstwa nie tylko w Polsce jest fakt, że ludzie są zmęczeni nawałnicą złych wiadomości, które media informacyjne produkują.

Odbiorcy uciekają więc tam, gdzie jest sympatyczniej, ale też gdzie nie mają poczucia kompletnej bezsilności – od wideo ze śmiesznymi zwierzętami, przez instruktaże makijażowe i remontowe, po przepisy kulinarne i taneczne kroki. A z wiadomości wystarczą im skróty na Google News, to, co wyskoczy im w feedach w mediach społecznościowych, a dla bardziej zaangażowanych – autorskie podcasty.

Poddajcie się technologiom

Spór o opłaty od Big Tech dla mediów informacyjnych nie dotyczy tylko pieniędzy. Jest konfliktem znacznie szerszym, asymetrycznym i o znacznie poważniejszych konsekwencjach. Media informacyjne są tu zarazem ofiarą i sygnałem alarmowym nadchodzących zmian, zgodnych z pieśnią techno-determinizmu (Evgeny Morozov “To save everything, click here”, Public Affairs, 2014).

W ramach tej ideologii, wyznawanej w Dolinie Krzemowej, technologie rozwiążą wszystkie nasze bolączki, więc najlepszym wyjściem jest się im poddać. Sęk w tym, że technologie tworzą ludzie, więc obarczone są grzechem ludzkich błędów i uprzedzeń, co doskonale widać w zastosowaniach sztucznej inteligencji, która dyskryminuje m.in. potencjalnych pracowników czy osoby wymagające opieki medycznej, a to w oparciu o rasowe, etniczne i płciowe stereotypy.

W swojej niedawnej książce były grecki minister finansów Yannis Varoufakis obecną sytuację określa mianem techno-feudalizmu, gdzie kapitalistyczny model oparty na rynkach i zyskach został zastąpiony przez cyfrowe formy lenna (Yannis Varoufakis, “Technofeudalism: what killed capitalism”, The Bodley Head, 2023).

Kolonializm cyfrowy

Jednak w mojej opinii ciekawszą tezę przedstawiają w swojej książce Ulises Mejias i Nick Couldry (Ulises A. Mejias i Nick Couldry, “Data grab: the new colonialism of Big Tech and how to fight back”, WH Allen, 2024). Argumentują w niej, że działania Big Tech to w istocie kolejny etap kolonializmu, w którym silniejsi najpierw eksplorują, następnie poszerzają sferę swoich wpływów, wykorzystując miejscowe zasoby, a następnie eliminują elementy zbędne – z konkurencją oraz zużytymi zasobami, również ludzkimi na czele (w wersji angielskiej cztery „E”: explore, expand, exploit, exterminate).

Autorzy śledzą ewolucję technologicznych graczy, zwłaszcza GAMAM, którzy oferując niewątpliwie wygodne narzędzia – zakupy i komunikacja za jednym kliknięciem! – uzależniły nas od siebie i spowodowały, że gros osób nie jest w stanie sobie nawet wyobrazić funkcjonowania bez tych narzędzi. Jakie więc ma znaczenie, na co się zgadzamy, klikając „Tak” pod wielostronicowymi regulaminami, gdzie ukryte są m.in. prawa platform do nieograniczonego wykorzystywania i przetwarzania dowolnych publikowanych przez nas treści, skoro nasza własna fantazja szwankuje w poczuciu techno-deterministycznej bezalternatywności?

Nawiasem mówiąc, kilka lat temu Dima Yarovinsky wydrukował regulaminy głównych mediów społecznościowych jako śmieszno-straszny projekt artystyczny. Przeczytanie regulaminu Instagrama zabiera 86 minut. Nietrudno wysnuć wniosek, że są one stworzone celowo tak, by nikt ich nie czytał. Ale przynajmniej w Unii Europejskiej zmienić tę sytuację ma Akt o usługach cyfrowych. Liczby mówią same za siebie: według raportu „We Are Social”, na początku tego roku dwie trzecie mieszkańców globu korzystało z internetu, niewiele mniej miało konta w mediach społecznościowych (social media user identities).

Mejias i Couldry przekonują, że nowa, niekontrolowana przez lokalnych legislatorów kolonialna grabież – kiedyś ziemi i siły roboczej, teraz przede wszystkim danych cyfrowych – umożliwia predykcje, którym nie można uciec. Jesteśmy wszak zależni od usług oferowanych przez służbę zdrowia, ubezpieczalnie, rekruterów i tak dalej. Stajemy się niewolnikami cyfrowych śladów, które sami zostawiamy, a te wykorzystywane są przeciwko nam: naszej prywatności, prawa do samostanowienia, wolności wyboru. Big Tech podobnie do Kompanii Wschodnioindyjskiej uzależniają od siebie podbijane ludy, a dziś konsekwencje „podbijania” naszych danych odczuwamy zarówno online, jak i offline.

Widać to w całkowicie arbitralnym stosowaniu przez platformy istniejącego prawa, w tym amerykańskiej ustawy o komunikacyjnej przyzwoitości (Communications Decency Act), wedle której dostawcy i użytkownicy usług komputerowych mają w dobrej wierze prawo do ograniczania dostępu do treści, które uważają za obsceniczne, lubieżne, nadmiernie agresywne, nękające czy w inny sposób budzące sprzeciw, niezależnie od tego, czy treści te są pod ochroną konstytucji.

Lokalny potentat kontra globalny monopolista

Efekt jest taki, że np. Facebook potrafił usunąć profil Konfederacji, ale zostawiać mimo zgłoszeń fałszywe posty o śmierci prezenterki Omeny Mensah. Ona ma akurat szczęście, ponieważ jest żoną jednego z najbogatszych Polaków, który publicznie się zirytował na bezczynność portalu, a Rafał Brzoska ma, przynajmniej w teorii, większą siłę przebicia niż „zwykły” użytkownik mediów społecznościowych.

Niemniej, póki co, Facebook wykręca się automatycznymi odpowiedziami, że post nie łamie wewnętrznych zasad, ale w tym nierównym ścięciu kapitalistów – globalnego monopolisty i lokalnego potentata – pozostaje kibicować temu ostatniemu, bo sprawa jego żony może pomóc innym. I może im się uda, bo Unia Europejska z wdrażanymi aktami o usługach cyfrowych (DSA), rynkach cyfrowych (DMA), sztucznej inteligencji (AI Act) oraz najbardziej interesującą wydawców Dyrektywą o jednolitym rynku cyfrowym (DSM) daje państwom członkowskim, a także obywatelkom i obywatelom, znacznie silniejsze karty niż istniejące regulacje amerykańskie, stanowiące główny „kolonizacyjny” punkt wyjścia dla tych graczy.

Co ciekawe, u siebie Amerykanie walczą o własne dane jak lew, co widać po niekończącej się batalii o chińskiego – choć nominalnie singapurskiego – TikToka.

Głód nowego contentu

Jak się mają do tego media informacyjne? Co najmniej trojako: jako jedne z pierwszych, wyraźnie i na własnej skórze odczuwają, co to znaczy walczyć z „kolonizującym” monopolem. Platformy nie dość, że korzystają i filtrują wytworzone przez nie treści w sposób nieprzejrzysty, to równie niejasno wydzielają im opłaty.

Po drugie, z tego powodu media te usiłują pokonywać nasze uzależniające przyzwyczajenia do traktowania mediów społecznościowych jako głównego punktu informacyjnego i docierać do odbiorców innymi kanałami. Poza formatami audio i wideo, w ostatnim czasie ponownie zyskują na znaczeniu newslettery. Wreszcie, media informacyjne doskonale ilustrują paradoks naszych czasów, czyli przesytu treściami przy nieustannej potrzebie nowego contentu.

Media walczą o uwagę na pozycji z góry przegranej, usiłując odgadywać ciągle zmieniające się algorytmy platform. Część z nich gra starą tabloidową taktyką sensacyjnych nagłówków. Biorąc pod uwagę, że większość osób przy nagłówkach pozostaje, nic dziwnego, że media te krytykowane są za zniechęcającą jakość. Ale jest też problem inny: ludzie uciekają od mediów informacyjnych, bo utożsamiają je ze złymi wiadomościami, wobec których czują się bezsilni.

Big Tech twierdzą, że newsy stanowią niewielki procent ich przychodów, więc przeżyją bez nich. Z powodzeniem też przeżyją w bezzębnej, skolonizowanej, pozornie tylko wolnorynkowej demokracji, gdzie nie będą poddawani ani kontroli mediów, ani regulacjom.

Nie jest przypadkiem, że w wielu państwach instytucjami regulującymi opłaty Big Tech dla wydawców są państwowe urzędy. Nie jest też przypadkiem, że platformom opłaca się obrzydzać media informacyjne, mieszając informację z dezinformacją i arbitralnie usuwając te źródła, które im się nie podobają.

Kolonizatorom wszystko wolno, przecież przynoszą cywilizację.

;
Helena Chmielewska-Szlajfer

Socjolożka, adiunktka w Akademii Leona Koźmińskiego, Visiting Fellow w London School of Economics and Political Science, doktorat obroniła w The New School for Social Research. Autorka m.in. „Reshaping Poland’s Community after Communism: Ordinary Celebrations" (Palgrave 2019) oraz „(Not) Kidding: Politics in Online Tabloids" (Brill, w druku). Bada codzienne praktyki demokratyczne oraz politykę w internetowych tabloidach w Polsce, Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Komentarze