0:000:00

0:00

O sytuacji Kościoła w czasie epidemii koronawirusa, a także o tym, co ta pandemia może Kościołowi przynieść rozmawiamy z prof. Arkadiuszem Stempinem, historykiem i watykanistą.

Wnioski:

  • polski rząd do Kościoła podchodzi na kolanach, wręcz przeprasza za stwarzanie niedogodności;
  • obecna władza potrzebuje silnych politycznych powiązań z urzędowym Kościołem: z jednej strony ze względu na dużą część swojego mocno wierzącego elektoratu, z drugiej montuje właśnie w Europie ligę chrześcijańską z Węgrami Orbána i włoską Legą Salviniego;
  • na krótką metę bp Edward Janiak i abp Sławoj Leszek Głódź mogą zacierać ręce, miotła papieża Franciszka wielkiej krzywdy im nie wyrządziła, ale dla polskiego Kościoła jest to złowieszcze.

Poniżej cała rozmowa z prof. Stempinem.

Sebastian Klauziński, OKO.press: Polscy biskupi, mimo szalejącej pandemii, jak jeden mąż bronią otwartych kościołów. Dlaczego?

Prof. Arkadiusz Stempin, historyk i watykanista*: Hierarchia Kościoła katolickiego w Polsce zdaje sobie sprawę, że znaczna część wiernych jest słabo wykształcona. Przekaz o zawieszeniu bezpośredniego doświadczenia liturgii Wielkiego Tygodnia na skutek pandemii, zjawiska niemetafizycznego, jest dla nich nie do przyjęcia.

Wyznacznikiem dla ich religijnego przeżycia jest bezpośrednia obecność, wręcz namacalność uczestnictwa w rytuale. Doświadczenie pustego grobu, wachty strażaków przy nim, mszy rezurekcyjnej, śmierci Chrystusa w Wielki Piątek przy zapadającej ciszy – a Wielki Tydzień obfituje akurat w liturgiczne rarytasy – za pomocą streamingu czy telewizji jawi się zbyt abstrakcyjnie.

Skąd się to bierze? Dlaczego transmisja mszy w telewizji lub internecie nie wystarcza?

Niezależnie od dostępności do streamingu osób 60 plus w południowo-wschodnich diecezjach Polski,

nasz rodzimy katolicyzm zasadza się niezmiennie na obrzędowości i folklorze religijnym. Logos, przekaz słowny, budzi protestanckie skojarzenia.

Czy tylko o wiernych tutaj chodzi? Mam wrażenie, że biskupi starali się przekonać opinię publiczną, że kościół to nie jest muzeum ani kino. Dlatego nawet w czasie epidemii, nie można kościoła traktować tak jak innych, świeckich instytucji.

Absolutnie ma Pan rację. W zjawiskach społecznych nigdy skutek nie zostaje wywołany jedną przyczyną, a ich splotem. A w tym przypadku dochodzi jeszcze

obawa biskupów, czy długotrwały okres bez bezpośredniego kontaktu z Kościołem nie wyludni go po pandemii,

nie odzwyczai bardziej labilnych wiernych od praktyk religijnych intra muros [wewnątrz murów kościelnych – red.].

Religie żyją z bezpośredniego kontaktu i wzajemnego wsparcia członków wspólnoty. Zdaniem Matthew F. Manion, dyrektora „Center for Church Management” na Uniwersytecie Villanova w Pensylwanii, liczba wiernych po pandemii spadnie o połowę.

Przestaną chodzić do kościoła ci, dla których dotychczasową motywację wyznaczał obowiązek lub przyzwyczajenie, a nie przekonanie. Inni zwątpią, gdyż nikt ich nie przekona, że pandemia, która pozbawia pracy, biologicznego życia i sensu wielu aktywności, wpisuje się w zbawczy plan boży. Dla jeszcze innych, którzy po pandemii zostaną w domach, przekaz medialny mszy będzie satysfakcjonujący.

Tak jak wielu pracodawców i pracowników przyzwyczaiło się już do pracy z domu.

Właśnie. Biskupi boją się, że home office zagnieździ się w Kościele i będziemy mieli wirtualne duszpasterstwo. Na razie jednak ani Kościół w Polsce nie jest do tego technicznie przygotowany, ani w ogóle nie zamierza w praktyce przenieść duszpasterstwa do sieci.

Już na kanwie obecnych zaleceń na czas wielkanocny podkreślono, że spowiedź wirtualna jest niedozwolona. A przecież folia na kratkach w konfesjonale nie jest wystarczającym zabezpieczeniem przed zarażeniem się. Zasadniczo jednak kościół już się zastrzegł, że udzielanie wszystkich sakramentów zastępczą drogą wirtualną nie jest możliwe. Na tym przykładzie widać, jak bardzo biskupi są zatroskani, by nie desakralizować religijnych praktyk, a w konsekwencji nie desakralizować kościoła.

Można też się zastanowić, na ile zdjęcie ze 387. konferencji polskiego episkopatu z początku października ubiegłego roku w Łodzi, na którym niemal setka biskupów siedzi i stoi ramię w ramię bez maseczek, odzwierciedla ich paradygmatyczny stosunek do pandemii.

387. Zebranie Plenarne KEP, fot. profil KEP na Twitterze

Polski kościół w ogóle, mam wrażenie, nie traktuje epidemii jako śmiertelnego zagrożenia. Niby apeluje o noszenie maseczek i mycie rąk, ale zachęca do wizyty w kościele. Niby daje dyspensę od niedzielnej mszy, ale jak w kościele jest trzy razy więcej osób, niż pozwalają na to obostrzenia, to raczej proboszcz kary nie dostanie.

Ale żadnemu nie przyjdzie do głowy, by wyjść z monstrancją przed nadjeżdżający samochód, bo wie, że cud się nie wydarzy i że zginie pod kołami.

To racjonalne podejście nie obowiązuje wszystkich w stosunku do zagrożenia pandemicznego. Wracamy do punktu wyjścia w rozmowie. Słabo wykształcony odbiorca biskupiego przekazu ignoruje zagrożenie, bo albo nie widzi wirusa, albo sądzi, że jego siła rażenia ulegnie boskiej wszechmocy.

Jak Kościół podchodził do epidemii w przeszłości? Czy dzisiejsza reakcja polskiego Kościoła jest kontynuacją tego podejścia?

Tylko marginalnie. Jedynie dla ultratradycyjnych kręgów kościelnych obowiązuje wykładnia pandemii jako kary bożej, którą Kościół tłumaczył kolejne wielkie epidemie nawiedzające ludzkość w przeszłości.

Na myśli mam przede wszystkim tę z epoki cesarza bizantyńskiego Justyniana w VI wieku, i „czarną śmierć” w XIV w. Ta druga podcięła autorytet Kościoła. Ludzie wątpili w skuteczność instytucji pośrednika Boga, skoro duchowni na równi ze śmiertelnikami padali jak mrówki. Pociechy szukano w radykalnych ruchach biczowników, z optyki hierarchii - heretyckich.

A co z władzą? W końcu to przecież nie sami biskupi postanowili, żeby tych kościołów nie zamykać, to decyzja rządu. Władza, która stara się pokazać, że jest zdecydowana i surowa w walce z epidemią, w przypadku Kościoła jest wyraźnie bardziej łaskawa. Tak jakby minister zdrowia z lekka przepraszającym tonem mówił do biskupów: „No niestety, pandemia, obostrzenia... Musimy ograniczyć liczbę osób w kościołach, ale tak nie za dużo, oczywiście”.

Najbardziej afektywny segment wiernych kościoła pokrywa się z wyborcami rządzącego obozu prawicy. Dlatego rządzący podchodzą do nich i do hierarchii kościelnej tak miękko – jeśli nie na kolanach – by nie dopuścić do podejrzenia, że rzuca się kościołowi kłody pod nogi.

Zupełnie inny stosunek reprezentuje obóz władzy wobec innych sektorów, np. szkolnictwa, czy biznesu.

Wobec kościoła obserwujemy jakąś formę przeprosin za niedogodności. Podobnie miękki stosunek można zaobserwować wobec seksualnych przestępstw duchownyh.

Na fali skandali seksualnych, emisji obydwu dokumentów braci Sekielskich, powstała rządowa komisja do walki z tą patologią, ale zdjęto odium z kościoła katolickiego, gdyż komisji powierzono zajęcie się przypadkami nie tylko kościelnej proweniencji. Rząd zapowiedział walkę z tą patologią we wszystkich sektorach życia publicznego. Ma to zamortyzować skalę publicznego zgorszenia, chroniąc kościół przed utratą statusu morskiej latarni moralności.

Co może przynieść polskiemu Kościołowi taka bliskość z obecnym obozem rządzącym. Rozumiem, że to jest korzystne w krótszej perspektywie, ale czy w dłuższej także? Może to słuszna strategia: trzymamy się i dbamy przede wszystkim o najgorliwszych, wyznawców i odpuszczamy tych, którzy i tak są już na wylocie?

Dla hierarchii kościelnej w Polsce to sytuacja węzła gordyjskiego. Bo stawiając na religijną ortodoksję, wyrzuca poza ramy Kościoła tych, którzy ortodoksji religijnej nie podzielają.

Więc choć sama hierarchia nie wyzbyła się myśli o Kościele masowym, to forsując ortodoksję, przyczynią się do kurczenia się Kościoła.

Jego sojusz z obecną władzą automatycznie przywodzi na myśl analogie z Hiszpanią i Irlandią. W obydwu przypadkach alians tronu i ołtarza zakończył się silnym przesunięciem wahadła w społeczeństwie w drugą stronę.

Ale skoro rządzący w Polsce obóz montuje w Europie ligę chrześcijańską z Węgrami Orbána i włoską Legą Salviniego, to plan taki wymaga silnych politycznych powiązań z urzędowym Kościołem.

Na tej kanwie trójka polityków ogłosiła podczas spotkania w Budapeszcie renesans Europy chrześcijańskiej. Myślę, że Erazm z Rotterdamu przewraca się w grobie, kiedy to słyszy.

Epoka renesansu i humanizmu ucieleśniała przecież totalne otwarcie się na niekończące się spektrum impulsów z zewnątrz. I nie zawężała tego spektrum do ściśle ograniczonej aksjologii.

A jeśli przywoływano w Budapeszcie ducha chrześcijańskich Ojców Założycieli Unii Europejskiej, w kontrze do obecnej „lewicowej” Brukseli, to wypadałoby przynajmniej zapoznać się z tym, jak jeden z nich, Konrad Adenauer, odciął się – kiedy ledwo został kanclerzem w nowej Republice Federalnej Niemiec – od wpływów i bezpośredniej ingerencji hierarchii katolickiej w prace rządu.

Przeczytaj także:

Pod koniec marca Watykan ukarał za tuszowanie przestępstw seksualnych dwóch polskich biskupów: Sławoja Leszka Głódzia i Edwarda Janiaka. Chociaż „ukarał” to może za dużo powiedziane. Komunikat Stolicy Apostolskiej także był bardzo lakoniczny. Nie padają w nich takie określenia jak „wyrok”, „przestępstwo”, „kara”. Orzeczone nakazy nazywane są neutralnie „decyzjami”.

No cóż, wymowny dowód na to, że tradycyjna nieprzejrzystość Watykanu ma się całkiem dobrze w okresie pontyfikatu papieża Franciszka. A walka z pedofilią, jej tuszowaniem przez zwierzchników w biskupich fioletach – co papież wywiesił na sztandarach – kłuje w oczy konserwatywny, pociągający za sznurki establishment w Watykanie.

Papież natomiast walczy z wiatrakami. Jedno można zrelatywizować przy „decyzjach” wobec tych dwóch polskich biskupów. W porównaniu z karą dla kard. Gulbinowicza z listopada ub. roku sankcje są łagodniejsze. Nie odbiera się im [Głódziowi i Janiakowi – red.] ani insygniów biskupich, ani samej godności biskupiej, ani też prawa do pochówku w katedrze. Ofiary przemocy seksualnej tych duchownych, których kryli, mogą czuć się upokorzone.

Biskupi mogą odetchnąć. Co to oznacza dla polskiego Kościoła w dłuższej perspektywie?

Jeśli Kościół w Polsce nie zweryfikuje swojego stosunku do przestępstw seksualnych we własnych szeregach, także w warstwie semantycznej, gdzie się mówi o „tych rzeczach”, a nie o wkładaniu ręki między krocze dziecka przez duchownego, to będzie on z podniesioną głowa kroczył w stronę nowego okresu reformacji, czyli dalszej i szybszej sekularyzacji społeczeństwa.

Przypomina to do złudzenia sytuację papiestwa z początku XVI wieku, kiedy wbrew ostrzeżeniom pazerni papieże brnęli w system odpustów, aż się doczekali Lutra, reformacji i odpadnięcia od Kościoła połowy kontynentu.

Defensywna postawa polskiej hierarchii wobec seksualnych przestępstw duchownych uzyskała w postawie bp. Janiaka prominentny przykład. Przecież to on pół roku temu montował falangę w episkopacie przeciwko abp. Wojciechowi Polakowi, delegatowi ds. ochrony małoletnich przy KEP, próbował udowodnić nieprawidłowość tego wyboru.

Na krótki dystans, Janiak i Głódź mogą zacierać ręce, miotła papieża Franciszka wielkiej krzywdy im nie wyrządziła, ale dla polskiego Kościoła jest to złowieszcze.

Jaka jest w tym rola państwowej komisji ds. pedofilii? Ostatnio zwróciła się do wszystkich biskupów o udostępnienie kościelnych akt dotyczących przestępstw seksualnych sięgających 2000 roku. Oczywiście komisja nie ma uprawień, żeby wymusić wydanie akt, ale czy – przynajmniej w oczach opinii publicznej – nie stawia to biskupów pod ścianą? Jeśli któryś hierarcha nie będzie chciał współpracować z komisją, położy się to na nim cieniem.

Tylko czy opinia publiczna expressis verbis dowie się, który biskup odmówił współpracy? Dużo bardziej ułomny przy tym rozwiązaniu jest brak bezpośredniego wglądu komisji do akt. Kwerendę przypadków przeprowadzi na własną rękę każde z archiwów diecezjalnych. Możliwości manipulacji wewnętrznych jawią się przy takiej procedurze jako oczywiste. Od ordynariuszy będzie zależało, czy przekażą akta 15, czy 30 spraw.

Wolno domniemywać, że kierując się racją stanu diecezji, nie wszystkie przypadki zostaną ujawnione, co gwarantowałoby tylko bezpośredni wgląd komisji do akt. Taki model wypracowano we Francji i Australii. I na nim powinniśmy się wzorować.

W Belgii w 2010 roku funkcjonariusze policji weszli do pałacu arcybiskupiego, kiedy trwało posiedzenie episkopatu z udziałem nuncjusza apostolskiego. Policja przez kilka godzin przetrzymywała hierarchów, zarekwirowała im prywatne i służbowe laptopy, telefony i dokumentację kościelnej komisji ds. kontaktów z ofiarami pedofilii w Kościele.

Obciążających dowodów szukano nawet w katedralnej krypcie, gdzie otworzono grobowce dwóch wcześniejszych kardynałów, gdyż sędziowie śledczy podejrzewali zdeponowanie tam kościelnych dossier o duchownych-pedofilach. Istotnie, w porządku obrad zebrania belgijskiego episkopatu figurowała kwestia, czy „stare dossier o księżach-pedofilach mają zostać wydane w ręce kościelnej komisji”.

Możliwe, że ta szokująca metoda belgijskiej policji dla wyjaśnienia i dobra sprawy jest najlepsza. Wszak nikt nie stoi ponad prawem.

* Prof. Arkadiusz Stempin - historyk, politolog, watykanista, wykładowca Wyższej Szkoły Europejskiej w Krakowie i Uniwersytetu we Fryburgu.

;

Udostępnij:

Sebastian Klauziński

Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.

Komentarze