„Najdziwniejsze rzeczy wychodzą w internecie, jeżeli powiesz taką rzecz – słuchajcie, dzieci to są ludzie i gdy próbujesz sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy żyli w społeczeństwie, gdzie po nich nie depczemy”. Rozmowa z autorem książki „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”
Kilka dni temu wybuchła mini afera, gdy jeden z aquaparków ogłosił dzień bez dzieci. Na reklamującym go plakacie umieścił przekreślone na czerwono zdjęcie płaczącego malutkiego dziecka i napis „dzieciom wstęp wzbroniony”. „Marzy Ci się cały dzień na basenie bez pisków, chlapania i kolejek na zjeżdżalnie? 19 października w Aquaparku Fala bawią się wyłącznie dorośli!” – napisano w opisie wydarzenia w social mediach.
Zareagowała Rzeczniczka Praw Dziecka. „Używanie języka wykluczającego dzieci z przestrzeni publicznej, życia społecznego budzi mój sprzeciw. Działania takie jak tworzenie »stref wolnych od dzieci« prowadzą do negatywnego postrzegania udziału małoletnich w życiu publicznym i społecznym” – napisała Monika Horna-Cieślak.
Po medialnej burzy aquapark zmienił plakat – teraz widzimy na nim trójkę młodych rozradowanych dorosłych w stroju plażowym w drinkami w dłoniach. Nie wyjaśniono, czym ta impreza 18+ ma być oraz czy ci dorośli będą pływać w ciszy, nie będą chlapać i piszczeć.
Post Aquaparku ma 8,4 tysiąca reakcji, z czego 5,3 tysiąca to serduszka. Pod postem 4,3 tysiąca komentarzy. „Wspaniała akcja!”, „mam dzieci, po całym dniu takie wyjście bez dzieci to marzenie”, „W końcu można normalnie spędzić czas bez biegających wszędzie i ryczących jak dzikie kaszojadów, których rodzice mają w d... co wyprawiają ich latorośle”. Jeśli ktoś zwrócił uwagę na dyskryminacyjny charakter, inni komentujący życzą mu „więcej luzu” lub piszą np. „nadchodzi koniec świata, bo jeden dzień w tygodniu madki z waflokruchami nie mogą wejść na basen” (pisownia oryg.).
Ta jednodniowa afera to tylko jeden z przykładów. Są już restauracje bez dzieci, hotele bez dzieci. Posty w mediach społecznościowych na ten temat przekraczają ścięte algorytmami zasięgi. Jakby jednym z ważniejszych problemów Polek i Polaków były cierpienia zadawane im przez dzieci.
W internetowych tyradach często zapomina się o tym, że problemem w Polsce jest przemoc stosowana przez dorosłych wobec dzieci, a nie odwrotnie. Według badań Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, 79 proc. dzieci w Polsce doświadczyło przemocy lub zaniedbywania przynajmniej raz w życiu, 32 proc. dzieci doświadczyło jej ze strony bliskich dorosłych, wykorzystania seksualnego bez kontaktu fizycznego dotknęło 26 proc. dzieci, a z kontaktem fizycznym – 8 proc.
Z badań Gordona Allporta na temat uprzedzeń i dyskryminacji wiemy, że obraźliwy, dehumanizujący język jest pierwszym stopniem piramidy nienawiści. Kolejny to unikanie, następnie dyskryminacja, po niej przemoc fizyczna, a finałem są zbrodnie wobec dyskryminowanej grupy. Zabójstwa dzieci wywołują w Polsce fale publicznego potępienia, ze sprzeciwem wobec przemocy fizycznej bywa różnie, za to na dyskryminację dzieci i obraźliwy język jest w Polsce społeczne przyzwolenie.
O traktowaniu dzieci w Polsce rozmawiamy z Michałem Radomiłem Wiśniewskim, autorem wydanej przez Czarne książki „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci”.
Hanna Szukalska: Znajomy z Belgradu przeczytał gdzieś w social mediach, że w Polsce mówi się o dzieciach „gówniaki”. Był tym trochę rozbawiony, a trochę zdegustowany. Pomyślałam, że zyskaliśmy międzynarodowy rozgłos poniżającym wobec dzieci językiem.
Michał Radomił Wiśniewski: A to akurat nie jest sprawa typowo polska. Niedawno Disney ocenzurował wypowiedź padającą w serialu „Bluey”, w której ojciec-pies mówi do swoich dzieci „w porządku, dingle-berries, zaczynamy wakacje”. Dingle-berries, to takie bobki dyndające u owcy w okolicach odbytu. Disney zmienił to wyrażenie na “super-troopers [załogo]”. Takie skojarzenie fekalne z dziećmi są powszechne. I to niby jest takie, haha, śmieszne. Takie żarty mogą mieć miejsce, gdy są schowane w gronie osób lubiących dzieci, ale gdy te określenia wychodzą na zewnątrz i trafiają do słownika ludzi, którzy dzieci nie lubią i używają ich, aby tę niechęć wyrażać, to mamy problem.
Bo się replikują?
Każde słowo, którego rodzice będą używali żartobliwie lub dla zwentylowania się w grupie znajomych, jeśli wyjdzie poza ten krąg, może być użyte w sposób destrukcyjny. Na dodatek, zgodnie z obserwacją memetyków, podobnie jak fałszywe wiadomości, negatywne pojęcia szybciej się rozchodzą niż pozytywne. Co w przypadku określeń dzieci dobrze widać, patrząc na karierę takich słów, jak: gówniak, kaszojad, bombelek…
Na platformie Threads przeczytałem wpis dziewczyny o jej wzruszeniu z interakcji z dzieckiem w restauracji i sympatii do dzieci. I pomyślałem sobie, że taka historia nie miałaby szans na portalu zbierającym kliki, bo nikt nie przyszedłby tam napisać „o, jak słodko”. Media społecznościowe napędzają się negatywną emocją. Mam tego przykład chociażby w komentarzach na portalu „Gazety Wyborczej” pod rozmową ze mną o książce. Po paru godzinach ponad 400 komentarzy się tam pojawiło. Głównie negatywnych wobec dzieci.
I co tam znalazłeś?
Zostałem roszczeniową „madką”, jak zwykle. Ktoś powiedział, że „może dzisiaj są zakazy, ale one są potrzebne, bo kiedyś dzieci były grzeczne, każdy mógł im przywalić, a teraz nie można bić obcych dzieci”. Takie teksty pamiętam jeszcze z podwórka z lat 80. i nadal są ludzie, którzy tęsknią za tymi czasami. To jak fala – ci ludzie byli tłuczeni, na nich krzyczano, teraz żyją w świecie, w którym nie wolno i noszą tę frustrację w sobie, nie mają gdzie jej skanalizować, to przynajmniej zostawią komentarz w internecie. Pojawiły się też rzeczy cokolwiek dziwaczne, np. „nie możemy mówić, że dzieci mają równe prawa, bo przecież nie mają prawa consentu, więc nie można z nimi uprawiać seksu i co? to wam nie przeszkadza, że nie mają równych praw?”. Najdziwniejsze rzeczy wychodzą w internecie, jeżeli powiesz taką rzecz – słuchajcie, dzieci to są ludzie i gdy próbujesz sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy żyli w społeczeństwie, gdzie po nich nie depczemy. Bo właśnie do tego sprowadza się mój przekaz – nie depczmy po dzieciach.
To samo pisał Korczak 100 lat temu, a Ty go zresztą cytujesz w książce.
Pisząc książkę zastanawiałem się, po co ja to piszę, skoro Korczak to wszystko napisał? Pomyślałem jednak – no dobrze, on to napisał, ale chyba mało kto to przeczytał. Możemy myśleć, że Polska to kraj Korczaka, który tak dzieci kochał, że zginął z nimi w komorze gazowej. Ten duch Korczaka unosi się tak wysoko w stratosferze, że nie wstąpił między lud. Bo gdyby myśl Korczaka była żywa, to już by był zdezaktualizowany, prawda?
Myślę, że jednak wstępuje między lud, tylko nie tak szybko, jak można by sobie życzyć. Prawa dziecka jednak nie są już dziwactwem nielicznych, wprowadzono Standardy Ochrony Dzieci do wszystkich placówek pracujących z dziećmi. Z oporami, ale jednak są.
Władza, w tym prawica, która wprowadziła obowiązek tych Standardów, zaczyna rozumieć, czym są prawa dzieci. Smutne, że potrzebna była do tego tragiczna śmierć Kamilka.
Myślę, że można spojrzeć na tę nową falę dzieciofobii jak na reakcję na to, że zmiany idą na lepsze, że dzieci są traktowane coraz bardziej podmiotowo, że pojawiają się głosy, że dzieci powinny mieć prawo do przebywania w przestrzeni publicznej, że dzieci ze względu na swoje różne uwarunkowania powinny mieć różne przywileje, że powinny być chronione przed przemocą. Oczywiście to nadal za mało, jeszcze dużo pracy do zrobienia.
Zachęcasz do używania terminu „dzieciofobia”. Spotkałam się z terminem “mizopedia”, nie trafiło jednak do słownika PWN.
Zauważam rozprzestrzenianie słowa „dzieciofobia” i jestem dumny, że udało się je wprowadzić do użytku publicznego. Teraz jak ktoś nie lubi dzieci, mówi „jestem dzieciofobem i jestem z tego dumny”. To pierwszy etap, potem przyjdzie etap wstydu, ktoś powie „nie jestem dzieciofobem, ale”, później pojawią się mniej radykalni „dzieciosceptycy”.
Aż do uznania dzieciofobii za formę dyskryminacji.
Tak. Wszystko idzie zgodnie z planem.
To optymistyczne założenie w kontekście powszechności antydziecięcych dyskursów.
Wyszedłem z obserwacji trendów dotyczących zmian społecznych, w których po latach walk zdobywaliśmy – my, ludzkość – jakieś prawa. I się okazywało, że one nie były dane na zawsze. Gdy tylko konserwatyści wrócili do władzy w USA, zaczęli odbierać wywalczone przez osoby LGBT prawa. W Polsce prawa reprodukcyjne zostały ludziom odebrane. Pomyślałem, że tak samo może być z prawami dzieci. Jeżeli pojawia się tyle negatywnych głosów, które przechodzą niezauważalnie, jeśli jest społeczna akceptacja, dla pisania o „madkach z bombelkiem, kaszojadem, terrorystą czy innym gówniakiem”, gdy jest przyzwolenie społeczne na ten przemocowy, wykluczający język, to zaraz za tym przyjdą kolejne wykluczenia. Zdobycze dotyczące praw człowieka nie są dane na zawsze. Już pojawił się ruch antynatalistyczny, ruch child-free, gdzie nie mówi się już tylko o osobistych wyborach prokreacyjnych, ale pragnie się społeczeństwa, w którym dzieci będą niewidzialne… Może przesadzam i martwię się na wyrost. Pomyślałem jednak, że jeśli napiszę, jaką drogę przeszliśmy i ile rzeczy jeszcze trzeba zrobić, to będzie taki punkt zapisu. Jak w grach komputerowych – ustawiasz to, co już zostało osiągnięte.
Twoja książka to zbiór obserwacji różnych wycinków rzeczywistości. To, co mnie szczególnie interesuje, to refleksje na temat języka i tym, co za nim stoi.
Mój najważniejszy postulat to kontrola języka, bo język kształtuje naszą rzeczywistość. Nawet takie drobiazgi, jak mówienie, że ktoś potrzebuje hoteli bez dzieci. Nie mówmy, że potrzebujemy hoteli bez dzieci, bo chodzi o to, że ktoś ma potrzebę cichego i spokojnego miejsca. Można o tych rzeczach mówić w sposób, który nie jest wykluczający, który nie buduje negatywnego obrazu dziecka, że zawsze jest głośne, że zawsze jest nieprzyjemne dla otoczenia. Są ciche dzieci i są głośni dorośli. To jest dyskryminacja. Zaraz wyjdę na przedstwiciela „woke” i cancel culture, który nie pozwala używać języka, ale to jest moje stanowisko, że musimy języka używać świadomie. A dzięki temu, że nie będziemy iść na skróty, będziemy mogli lepiej rozumieć własne potrzeby. Jeśli je lepiej zrozumiemy, będziemy mogli lepiej rozwiązać nasz problem.
Miałem taką rozmowę z osobą, która przedstawiła się jako „child-free”. Jeśli chodzi o zagadnienie bezdzietności, to jest to taka osoba, która nie tylko nie chce mieć swoich dzieci, ale nie chce też dzieci w swoim otoczeniu. Gdy drążyłem o co chodzi, okazało się, że jest to osoba neuroróżnorodna, z nadwrażliwością na dźwięki. I gdyby to była rozmowa o potrzebach, to moglibyśmy porozmawiać o tym, jak zorganizować sobie społeczeństwo, które byłoby przyjazne dla osób neuroróżnorodnych i z innymi szczególnymi potrzebami. W momencie, w którym będziemy mówić „zabierzcie ode mnie tylko te dzieci”, nie rozwiążemy problemu, bo go źle opisaliśmy.
I na dodatek przerzuciliśmy jego ciężar na najbardziej bezbronną grupę społeczeństwa – dzieci, którym przypisujemy najgorsze cechy oraz źródło naszych cierpień.
Słyszę często rozmowy rodziców w restauracjach i innych miejscach publicznych. Słyszałem nieraz, jak rozmawiają i narzekają, że dzieciak coś zrobił. Mówią o jakiejś banalnej rzeczy, na przykład że chciał loda, albo zabawkę, a określają to, jak coś negatywnego, że on taki roszczeniowy jest. Zauważyłem, że często się o dzieciach mówi, że manipulują.
Tak, roszczeniowość i manipulacja, to słowa, które zrobiły ogromną karierę. A są dla relacji z dzieckiem niszczące.
Pamiętam taką anegdotkę opowiedzianą w sieci przez mamę, do której przyszła córeczka, uśmiechnęła się, a potem powiedziała, że chce, żeby mama przeczytała bajkę. I mama napisała, że „o, ona mną manipuluje”. Zastanawiam się, skąd się taki negatywny język wziął? Zwykła interakcja międzyludzka, gdzie dziecko okazuje swoją miłość i przywiązanie, chce spędzić z rodzicem czas, a jest to określane jako manipulacja. Straszne słowo. Taka tendencja nie jest jednak nowa – mam całą głowę pełną różnych dziwnych powiedzonek z dawnych czasów. Przykładowo, gdy ktoś coś dostał i mówił „o, dziękuję, kocham cię”, to mógł usłyszeć „wiesz jak się nazywa miłość za pieniądze?”. Takie rzeczy się mówiło do dzieci kiedyś.
Dawno tego nie słyszałam. Mówienie o dziecku tak, jakby jego intencje musiały być niecne. Podobnie jest ze słowem “atencjusz”. Często spotykam się z nim w swojej pracy. Dzieci mówią, że słyszą je, gdy proszą o pomoc. One mówią o zagrażających im myślach, o cierpieniu, a słyszą, że szukają atencji. Dziecko potrzebuje pomocy, uwagi – co jest zupełnie zrozumiałe. Dziecko to nie dorosły i wielu swoich potrzeb samo nie zrealizuje. Zadaniem rodzica jest na te potrzeby odpowiedzieć. Gdy je wtedy odrzuci i nazwie „atencyjnym”, to co to dziecko ma zrobić? To niebezpieczne.
Mówisz o ciężkich przypadkach. Ale to ten sam mechanizm, co przy mniej dramatycznych. Wstrząsnęło mną, że cały czas taka psychiczna przemoc istnieje i ma różne natężenia. Można sobie zrobić proste ćwiczenie myślowe, przykładowo – dziecko jedzie na rowerze i, jak to dorośli mówią, „wygłupia się”, czyli znajdzie sobie zabawę, którą dorośli uznają za niebezpieczną. I to dziecko się wywraca. Mamy teraz różne ścieżki. Można powiedzieć „widzisz, mówiłem, nie słuchasz i teraz masz za swoje”, czyli wyjść z pozycji triumfu. Ale takim ludzkim odruchem jest zrezygnowanie z takiej pozycji. Można podać dziecku rękę, utulić, opatrzyć rany i tyle. To zbuduje zdrowszą relację. Ten drugi wariant nie jest bardziej męczący. Różne strategie zbudowane na niechęci powodują tylko kolejne problemy i tworzy się efekt domina, bo gdy emocje rosną, znajdujemy się w sytuacji, z której już nie można wyjść, bo wszyscy są wkurzeni.
Z takich pozornie małych sytuacji powstają poważne kryzysy, gdy się nawarstwiają latami. Dziecko przestaje postrzegać dorosłego jako kogoś, kto zrozumie, wytłumaczy, pomoże, ale kogoś, do kogo z problemem przyjść nie może, bo obwini i okrzyczy. Jednym z elementów profilaktyki kryzysów psychicznych u dzieci jest budowanie z nimi dobrej relacji od początku. Niby proste, a jednak dla wielu nieosiągalne bez pomocy specjalistycznej.
Zauważyłem, że często te wrogie reakcje są wynikiem jakiegoś emocjonalnego braku u dorosłych. U ojców zauważam głównie pragnienie bycia szanowanym. Za tym pragnieniem kryje się, że ktoś będzie mnie słuchał, będzie bezwzględnie mi posłuszny. Możemy zgadywać, że ten brak się bierze z tego, że ta osoba gdzieś indziej jest poniżana, np. w pracy. To nie jest nowy koncept, że przemoc spływa kaskadowo. Opisane są mechanizmy z czasów chłopstwa pańszczyźnianego, gdy chłop był lany przez pana, a potem szedł do chałupy, tam lał swoją żonę i dzieci, bo był panem na zagródce.
Z tym że to nie jest tak proste, a źródła przemocy stosowanej w dorosłości mogą być wcześniejsze i wywodzić się z dzieciństwa. Osobom, które doświadczały przemocy w dzieciństwie statystycznie trudniej jest empatyzować z dzieckiem – mając własne trudności emocjonalne i zranienia, jest większe ryzyko, że będą zachowywały się w sposób przemocowy wobec własnych dzieci. To sztafeta przemocy z pokolenia na pokolenie. I nie zawsze chodzi o bicie lub krzyk. Są też subtelne warianty przemocy.
Memy zawierające niechęć do dzieci mają długą tradycję. Np. był taki trend, że nie możesz dziecka za długo trzymać na rękach, bo je rozpuścisz. Ktoś sobie wymyślił, że należy dążyć do ideału dziecka, które jest posłuszne i nie domaga się niczego od rodziców. I potem rodzice są bardzo zestresowani, żeby nie popsuć dziecka zbyt długim trzymaniem na rękach.
Pamiętam to z dzieciństwa. Tylko że to szkodliwa bzdura – pozbawianie dziecka bliskości i niekojenie jego bólu może wręcz prowadzić do problemów rozwojowych. To nie jest tak, że niemowlak się wypłakuje – niemowlak milknie, bo traci nadzieję na pomoc.
To wypłakiwanie wróciło w wielkim stylu na Instagramie, gdzie się pojawiły nawet „instruktorki” i „coache” wypłakiwania! Ale memów jest więcej, na przykład „owijanie babci wokół palca”. Weźmy babcie uwielbiające kupować słodycze dzieciom. Należą do pokolenia, które zna język kłamstwa, bo kto chciał przetrwać, musiał kłamać. Można o tym przeczytać w „Traumalandzie”. Zamiast powiedzieć, że kupiły te czekoladki, żeby temu berbeciowi było miło, to zdając raport matce, czemu jest umorusany czekoladą, odpowiedzą „bo on mnie tak zmanipulował, owinął mnie wokół palca”. Jak o tym mówię, to uświadamiam sobie, że to jest język przemocy. Podobnie mówią przestępcy seksualni, że to „dziecko ich uwiodło”.
To jest język sprawcy i ofiary w jednym. Ta babcia, którą opisujesz, kłamie, ale robi to dlatego, żeby samej uniknąć kary – nauczyła się w ten sposób unikać przemocy.
Ja nie mówię, że te babcie trzeba pozamykać za karę, bo zdaję sobie sprawę, co przeżyły. Jest we mnie wiele empatii, staram się rozumieć przyczyny. Natomiast nie uważam, że powinniśmy się nadmiernie nad nimi pochylać. Przykładowo gdy rozmawiamy o klapsie, zamiast się skupić nad tym, że koniec z klapsami, nie można bić dzieci, koniec dyskusji, to często ktoś mówi „musimy też zrozumieć tych rodziców, którzy nie potrafią z tymi swoimi emocjami, trzeba się nimi zaopiekować”.
Przemoc trzeba zatrzymać, nazwać po imieniu i jej zakazać. Można też rozumieć, co ją wywołało. Nie po to, żeby ją usprawiedliwić, a żeby przeciwdziałać.
Tak, ale mam wrażenie, że to nie działa. To podejście „zrozummy”. Na etapie powszechnej przemocy najlepiej działa kategoryczne stop. Przykładem jest przemoc drogowa wobec pieszych, która znacząco się zmniejszyła – wystarczyły wysokie mandaty. Z dnia na dzień cud jak w Biblii, kierowcy nagle zaczęli dostrzegać, że zebra jest. Obawiam się, że jeżeli będziemy opowiadali o przemocy wobec dzieci jednocześnie ją rozmiękczając opowieściami o problemach dorosłych, których trzeba wyedukować, to przemocy wobec dzieci nie powstrzymamy.
Przemoc fizyczną łatwiej kategorycznie ocenić i zakazać „nie bij dziecka”. Klaps to bicie – stop. Podobnie z krzykiem i wulgaryzmami, sprawa jest w miarę jasna. Trudniej jest, gdy mamy do czynienia z bardziej zniuansowaną przemocą psychiczną. Taką, jaką opisujesz w kontekście historii z rowerkiem, zarzucaniu dzieciom atencyjności lub roszczeniowości, czy w rozdziale „karny jeżyk”, gdy piszesz o przemocowości poradników o tym, jak radzić sobie z dziećmi.
Wydaje mi się, że znaleźliśmy się w takim miejscu, gdzie zdobycze neuronauki i psychologii są używane przeciw dzieciom, żeby lepiej nimi manipulować. Słyszałem rodziców mówiących do dziecka terapeutycznym językiem, żeby wywołać w nim poczucie winy, wymusić w nim pożądane przez siebie zachowanie lub ukarać.
I rodzice po nie sięgają z myślą, że dzięki temu będą dobrymi rodzicami. Mogą nie wiedzieć, że to w rzeczywistości behawioralna tresura dziecka, że to przemoc. A przynajmniej nie świadomie…
Myślę, że wiedzą. Mam wrażenie, że każda metoda podana jako instrukcja, musi się skończyć przemocą. Że jedyne, co można rodzicowi zaproponować, to zachowywanie się adekwatnie. Traktowanie z szacunkiem i dopasowywania zachowania do konkretnej sytuacji. Nie ma jednego prostego wyjścia.
I często właśnie to jest najtrudniejsze – że nie ma prostego wyjścia, że trzeba starać się czuć i rozumieć. Żeby to umieć, trzeba mieć podstawowe kompetencje emocjonalne.
To, co powinno być ideałem, to uświadomienie sobie dziecka jako istoty ludzkiej żyjącej w rodzinie i społeczeństwie, gdzie i rodzina i społeczeństwo powinno wspierać to dziecko w rozwoju bez deptania jego godności. Wydaje się, że to są proste sprawy. Cała ta książka była takim projektem powiedzenia na głos takich prostych spraw.
Psycholożka, dziennikarka i architektka. Współpracuje z OKO.press i Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę. W OKO.press pisze głównie o psychiatrii i psychologii, planowaniu przestrzennym, zajmowała się też tworzeniem infografik i ilustracji. Jako psycholożka pracuje z dziećmi i młodzieżą.
Psycholożka, dziennikarka i architektka. Współpracuje z OKO.press i Fundacją Dajemy Dzieciom Siłę. W OKO.press pisze głównie o psychiatrii i psychologii, planowaniu przestrzennym, zajmowała się też tworzeniem infografik i ilustracji. Jako psycholożka pracuje z dziećmi i młodzieżą.
Komentarze