Kreml ogłasza świąteczne rozejmy, by je łamać. To broń psychologiczna i dyplomatyczna. Dlaczego – w przeciwieństwie do słynnego zawieszenia broni z 1914 roku – dziś żołnierze nie wyjdą z okopów?
W wojnie wywołanej przez Rosję na Ukrainie propozycje świątecznych rozejmów są narzędziem propagandy agresora. Od 2022 roku Kreml ogłaszał kilkukrotnie takie przerwy w walkach i łamał ich postanowienia. Przykładowo, w styczniu 2023 roku Putin zapowiedział trzydziestosześciogodzinny rozejm na prawosławne Boże Narodzenie, tj. od Wigilii 6 stycznia. Motywował to apelem moskiewskiego patriarchy Kiryła – tego od składanego krzyża na mitrze i luksusowych samochodów – aby umożliwić wiernym udział w nabożeństwach. Ukraina uznała to za „cyniczną pułapkę i element propagandy”. Walki nie ustały i w święta Rosja ostrzelała Bachmut.
Rok później w rolę mediatora wcielił się Orbán i po rozmowie z Putinem 11 grudnia ujawnił, że ten proponuje na święta rozejm i wymianę jeńców. Rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow potwierdził: „Orbán podczas rozmowy z Putinem wystąpił z propozycją wielkiej wymiany jeńców przed Bożym Narodzeniem oraz ogłoszenia świątecznego zawieszenia broni”. Ukraina dowiedziała się o tym z mediów i 13 grudnia Dmytro Łytwyn, doradca Zełenskiego ds. komunikacji, oświadczył: „Węgry niczego z Ukrainą nie uzgadniały, niczego nie omawiały i Ukraina Węgier do niczego nie upoważniała”. Tego samego dnia Rosja zaatakowała ukraińską infrastrukturę energetyczną, co Łytwyn nazwał wykorzystaniem „PR-u Orbána do maskowania agresji”.
W 2025 roku sytuacja się powtarza, choć tym razem mediatorem zatwierdzonym przez Ukrainę są Niemcy. Kijów i Berlin zaproponowały rozejm, ale Kreml uzależnił go od „pełnego porozumienia pokojowego”, co w praktyce oznacza kapitulację Kijowa. Niemiecki kanclerz Friedrich Merz w oświadczeniu z 19 grudnia skrytykował odrzucenie oferty jako „okrutne i cyniczne”. Walki trwają zatem, a Boże Narodzenie, które na Ukrainie oficjalnie świętuje się od 24 (Wigilia) do 26 grudnia, już za kilkadziesiąt godzin.
Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że święta dla Rosji stają się pretekstem do eskalacji.
Moskwa na polu bitwy niewiele może osiągnąć, ale atakując w Boże Narodzenie, wywoła efekt psychologiczny. Rozejmu używa też w przepychankach dyplomatycznych. Historia pokazuje jednak, że nawet w piekle wojny zdarzały się chwile, gdy żołnierze z przeciwnych stron okopów przypominali sobie o wspólnym święcie.
Wydarzenia te rozegrały się głównie w sektorach brytyjsko-niemieckich, wzdłuż linii okopów w Belgii i północnej Francji, w pobliżu miejscowości Ypres, Armentières, Frelinghien, Fromelles, La Bassée, Neuve Chapelle, Laventie, Fleurbaix, Chapigny i Saint-Yvon. Zaczęło się 24 grudnia 1914 roku, kiedy niemieccy żołnierze, w większości z saskich i bawarskich pułków, zaczęli dekorować okopy małymi choinkami, które otrzymali w paczkach od rodzin lub z tzw. cesarskich dostaw, przekazywanych w imieniu Wilhelma II Hohenzollerna. Drzewka, ozdobione świecami i lampionami, stawiano na skraju okopów i były widoczne z odległości kilkuset metrów.
Później Niemcy zaczęli śpiewać kolędy, w tym „Stille Nacht” („Cicha noc”). Brytyjczycy początkowo myśleli, że to podstęp, ale wkrótce odpowiedzieli własnymi pieśniami, takimi jak „O come all ye faithful” czy „Silent night”. Krzyki „Merry Christmas!” i „Frohe Weihnachten!” rozbrzmiewały po obu stronach. Wtedy Niemcy zaczęli wołać: „Tommy, come out! No shoot!” („Tommy, wyjdź! Nie strzelać!”).
Pierwsi odważni wyszli z okopów bez broni, to zachęciło innych.
I tak w nocy z 24 na 25 grudnia między okopami, na pasie ziemi niczyjej, szerokim na 50-200 metrów, usianym kraterami po pociskach, drutami kolczastymi i ciałami poległych, doszło do spontanicznych spotkań. Żołnierze podawali sobie ręce, wymieniali uściski. Niemcy oferowali cygara czy bawarskie piwo w puszkach, podczas gdy Brytyjczycy dzielili się papierosami Black Cat, czekoladą, dżemem śliwkowym, wołowiną w puszkach (tzw. bully beef), herbatnikami i tytoniem. W jednym z sektorów koło Laventie Niemiec podarował Brytyjczykowi butelkę rumu i powiedział: „Today friends, tomorrow war” („Dziś przyjaciele, jutro wojna”).
Pokazywano sobie zdjęcia rodzin i rozmawiano o życiu cywilnym. Niemcy, wśród których zdarzali się tacy, którzy znali angielski (wcześniej pracowali w Anglii jako kelnerzy czy fryzjerzy), wyrażali nadzieję na szybki koniec wojny: „We don’t want to fight you, we want to fight the French” („Nie chcemy walczyć z wami, chcemy walczyć z Francuzami”). Brytyjczycy również deklarowali, że nie chcą walczyć z Niemcami, a za podsycanie nienawiści obwiniali prasę.
Rano 25 grudnia rozejm nie tylko był kontynuowany, ale i się rozszerzył.
W wielu miejscach ustał ogień artyleryjski, a żołnierze wspólnie chowali zmarłych, którzy leżeli od tygodni na ziemi niczyjej.
Odprawiano też wspólne nabożeństwa. W sektorze koło belgijskiej osady Ploegsteert (dziś dzielnica Comines-Warneton), brytyjski kapelan modlił się nad wspólnym grobem, gdzie pochowano ok. 100 ciał. Po pogrzebach m.in. wymieniano się guzikami od mundurów, Niemcy podziwiali brytyjskie czapki, a Brytyjczycy niemieckie hełmy pikielhauby.
W niektórych relacjach pojawiają się też wzmianki o meczach piłkarskich. Grano np. puszkami po konserwach, choć bodaj w dwóch przypadkach użyto prawdziwej futbolówki. Koło Fleurbaix grę przerwali oficerowie. Mimo to „mecze” przeszły do historii, choć w rzeczywistości były sporadyczne i nieformalne, bez sędziów czy boisk.
Niemcy często powtarzali „Wojna wkrótce się skończy”, w relacjach Brytyjczyków, jak u sierżanta z Royal Welsh Fusiliers, pojawiało się częściej zdziwienie, że doszło do spontanicznego rozejmu: „It was like a dream” („To było jak sen”). Zwłaszcza że niemieccy żołnierze oferowali Brytyjczykom np. strzyżenie włosów czy wspólne palenie fajek. W sektorze Armentières grupa Niemców przyniosła nawet baryłkę piwa, a Brytyjczycy odwdzięczyli się świątecznym puddingiem.
Oficerowie mieli mieszane uczucia. Niektórzy, jak kapitan brytyjski w sektorze La Bassée, uczestniczyli w spotkaniach, inni, obawiając się szpiegostwa lub osłabienia morale, próbowali przerwać rozejm i grozili żołnierzom karami. Niemieccy oficerowie częściej uczestniczyli w spotkaniach z żołnierzami z przeciwnej strony niż ich alianccy odpowiednicy, ale ostatecznie dowództwa po obu stronach już 25 grudnia potępiły samorzutne rozejmy. Brytyjskie wydało rozkaz zakazujący bratania się z wrogiem pod groźbą sądu wojennego, a niemieckie nakazało takie zachowania traktować w przyszłości jako zdradę.
Mimo to w niektórych miejscach rozejm przedłużył się do 26 grudnia lub nawet do Nowego Roku. Na przykład w rejonie Chapigny żołnierze postanowili ostrzegać się wzajemnie przed wznowieniem ognia, wołając: „Five minutes!” („Pięć minut!”). W innych sektorach, np. koło Saint-Yvon, po rozejmie nastąpił gwałtowny ostrzał, by „przywrócić dyscyplinę”.
Główną i bezpośrednią przyczyną bożonarodzeniowego rozejmu, z niemiecka zwanego Weihnachtsfrieden a z angielskiego Christmas truce, była niemożność kontynuowania walki. Ulewne deszcze i przenikliwy chłód zamieniły pola bitewne we Flandrii w rozległe bagno. Woda zalewała okopy na wysokość kolan, a ziemia stawała się grzęzawiskiem uniemożliwiającym jakiekolwiek ataki czy przemieszczanie artylerii. Żołnierze, uwięzieni w tej pułapce, nie mogli prowadzić ofensyw, co wymuszało przymusową pauzę.
W relacjach cytowanych przez Anthony’ego Richardsa, autora „The true story of the Christmas truce: British and German eyewitness accounts from the First World War” („Prawdziwa historia bożonarodzeniowego rozejmu”) widać, jak ta stagnacja przyczyniła się do nawiązywania kontaktów z przeciwnikiem. Theresa B. Crocker w książce „The Christmas truce: myth, memory, and the First World War” („Bożonarodzeniowy rozejm: mit, pamięć i I wojna światowa”) dodaje, że deszcz i błoto nie tylko zatrzymały działania wojenne, ale rozbudziły ciekawość żołnierzy. Znudzeni monotonią, zaczynali obserwować przeciwników i z czasem machać i pokrzykiwać w ich stronę.
Drugim ważnym powodem był brak zakorzenionej wrogości między żołnierzami. Wojna trwała zaledwie cztery miesiące, a rekruci po obu stronach nie zdążyli jeszcze przesiąknąć propagandą, która później po obu stronach frontu przedstawiała wroga jako potwora. W okopach spotykali się podobni sobie młodzi mężczyźni. Crocker cytuje list żołnierza brytyjskiego, napisany w okresie rozejmu: „Niemcy to tacy sami ludzie jak my, bez osobistej nienawiści – wojna jest sprawą rządów”.
Po trzecie – święta potęgowały tęsknotę za domem i to stało się katalizatorem fraternizacji. Richards cytuje listy, w których żołnierze piszą o przesyłkach od organizacji charytatywnych czy bliskich. Marc Ferro w „Meetings in no man’s land: Christmas 1914 and fraternisation in the Great War” („Spotkania na ziemi niczyjej: Boże Narodzenie 1914 i fraternizacja podczas Wielkiej Wojny”) przywołuje słowa niemieckiego żołnierza: „Paczki od rodziny przypomniały o domu, co sprawiło, że chcieliśmy podzielić się z Anglikami”.
Na samym początku niżsi rangą oficerowie, zamiast tłumić przejawy fraternizacji, często je tolerowali i widzieli w nich wsparcie dla morale wyczerpanych wojsk. Richards przywołuje wspomnienia porucznika Fishera-Rowe’a, który akceptował rozwijający się oddolnie rozejm, bo dawał „odpoczynek od kul” i „wzmacniał ducha” w warunkach, w których z powodu zmęczenia mogły pojawić się przypadki dezercji i buntu. Crocker twierdzi zaś, że pozwoliło to potraktować wojnę jak swoistą grę z przerwami, co z kolei pozwalało na wprowadzenie elementów humanitaryzmu bez ryzyka chaosu czy anarchizacji. I nawet gdy wyżsi rangą oficerowi szybko potępili rozejm, na poziomie lokalnym był on rozwiązaniem praktycznym – oficerowie sami negocjowali podstawowe warunki, np. ustalono zakaz wchodzenia do wrogich okopów.
W sektorach francusko-niemieckich, jak relacjonuje Ferro, takie gesty były rzadsze z powodu urazy, jaką żywili Francuzi do Niemców, po dokonanej przez nich w 1871 roku aneksji Alzacji i Lotaryngii. Ale i tam zdarzały się spontaniczne akty pojednawcze. Ferro cytuje francuskiego żołnierza: „Wspólne cierpienie w zimnie sprawiło, że wymieniliśmy [z Niemcami] wino, by przetrwać”. Niemniej wszystkie te epizody, zarówno na odcinkach niemiecko-brytyjskich, jak i niemiecko-francuskich, skończyły się powrotem do walk.
Współczesna pamięć o bożonarodzeniowym rozejmie z 1914 roku często sprowadza się do narracji o buncie żołnierzy przeciw bezsensownej wojnie. Oto zwykli rekruci odrzucają rozkazy elit i bratają się z przeciwnikiem, w którym nie widzą wroga. Ta wizja rozpowszechniała się w popkulturze od lat 60. XX wieku, kiedy antywojenny sentyment doszedł do głosu m.in. jako odpowiedź na wojnę w Wietnamie. I przedstawia ona rozejm jako akt rewolucyjny – manifestację gniewu wobec oszustwa, jakim była Wielka Wojna. Jednak analiza źródeł z epoki, takich jak listy żołnierzy i dzienniki wojenne, pokazuje coś innego.
Crocker w swojej książce argumentuje, że mit Weihnachtsfrieden ewoluował przez dekady, a sam rozejm nie był wyrazem buntu wobec przełożonych. Żaden żołnierz nie został też ukarany za udział w nim. Autorka cytuje list jednego z brytyjskich podpułkowników do żony: „Niemcy mówią, że chcą, by rozejm trwał do Nowego Roku, i ja na pewno nie mam nic przeciw. Odpoczynek od kul będzie wyraźną zmianą”. I tak też interpretowano to wydarzenie w latach 20 i 30. XX wieku, pisząc o nim, jak o fenomenie humanitarnym, a nie pacyfistycznym.
Dopiero po 1945 roku, gdy Wielka Wojna stała się symbolem bezsensu, wydarzenie to zyskało aurę oporu. Znalazło to odzwierciedlenie m.in. w filmie Richarda Attenborough, „Och! Co za urocza wojenka” („Oh! What a lovely war”) z 1969 roku. Wojna jest tam przedstawiona jako tragifarsa, w której niekompetentne, klasowe zorientowane dowództwo rzuca miliony zwykłych żołnierzy na pewną śmierć w bezsensownych bitwach. Ta antywojenna narracja, nasycona humorem i ironią, czyni Wielką Wojnę symbolem kłamstwa, gdzie ofiary są oszukiwane, a zwycięzców nie ma.
Kolejnym przykładem jest piosenka „Pipes of Peace” Paula McCartneya z 1983 roku. Na teledysku żołnierze obu stron spotykają się na ziemi niczyjej, ale szybko zostają zmuszeni do powrotu do okopów, bo rozpoczyna się ostrzał artyleryjski. Crocker pokazuje, że jest to zniekształcenie faktów i żołnierze wrócili do walki dobrowolnie, bowiem postrzegali rozejm jako przerwę, nie zaś rewolucję.
Ta mitologizacja maskuje rzeczywiste czynniki, o których wspomnieliśmy wyżej. Z drugiej strony krytyka samego mitu ujawnia jego propagandowy podstawy. Romantyczna wersja rozejmu posłużyła do budowy narracji, w których pomijano poparcie samych żołnierzy dla wojny. I takie mityczne zniekształcenie służyło powojennym elitom po 1918 r., by odwracać uwagę opinii społecznej od systemowych przyczyn wojen – imperializmu i nacjonalizmu, powiązanych też z celami właścicieli fabryk uzbrojenia.
Pacyfistyczna wizja, propagowana m.in. w utworze McCartney’a, nie oddaje więc prawdziwego podłoża samego konfliktu. Wielka Wojna wybuchła nie przez przypadek. Była efektem, m.in. zdaniem Henry’ego Kissingera, pęknięć i napięć w budowanym przez dekady systemie, określanym mianem koncertu mocarstw i opartym o rywalizację państw o kolonie, wyścig zbrojeń i zawierane sojusze, które to zamieniły lokalny kryzys w globalną katastrofę. Elity polityczne, wojskowe i przemysłowe widziały w wojnie szansę na utrwalenie władzy i gigantyczne zyski. Nawet część kleru legitymizowała konflikt. Tymczasem zindoktrynowane nacjonalizmem masy szły na front z entuzjazmem.
Mit rozejmu jako „buntu” odwraca wzrok od tego, że żołnierze w 1914 roku nie kwestionowali systemu.
Nicolás J. B. Wiedemann – badacz koncepcji zarządzania – w artykule „Rethinking resistance as an act of Iimprovisation: lessons from the 1914 Christmas truce” („Ponowne przemyślenie oporu jako aktu improwizacji: lekcje z bożonarodzeniowego rozejmu z 1914 roku”) również proponuje odejście od romantycznej narracji, ale inaczej niż w przywołanej wyżej koncepcji, nie analizuje samego wydarzenia z perspektywy szerszego kontekstu politycznego. W jego ujęciu rozejm nie był ani zaplanowanym buntem, ani czysto humanitarnym gestem, lecz procesem w ramach powstałych w okopach mikrospołeczeństw. Wyłonił się z sekwencji drobnych, wzajemnie potwierdzanych działań. Jak podkreśla, „dane empiryczne pokazują, że fundamentalne znaczenie dla tego procesu miało wzajemne i naprzemienne potwierdzanie działań”. Każdy kolejny gest nie tyle wyrażał uprzednią intencję, ile ją współtworzył, przesuwając granice tego, co było w danym momencie możliwe.
Rozejm funkcjonował niczym improwizacja w jazzie: reakcja na sygnały otoczenia, a nie realizacja z góry ustalonego scenariusza. Wiedemann podkreśla przy tym apolityczność tej improwizacji, co jego zdaniem bywa pomijane w literaturze. Rozejm polegał więc na chwilowym zawieszeniu logiki wojny jako systemu organizacyjnego oraz na pokazaniu, że reguły można od czasu do czasu zginać czy wręcz ignorować.
Wiedemann pokazuje jednocześnie, że takie improwizowane formy są z natury efemeryczne: bywają szybko identyfikowane jako zagrożenie i neutralizowane przez instytucjonalne mechanizmy kontroli. Mimo to ich pojawienie się podważa tezę o całkowitej determinacji aktorów przez system. Tę interpretację można powiązać z koncepcją karnawalizacji Michaiła Bachtina, czyli chwilowym zawieszeniem norm i hierarchii w czasie świąt.
W tym sensie bożonarodzeniowy rozejm działał jak karnawał: dawał społeczne przyzwolenie na odstępstwo od reguł, żart i odwrócenie ról, co na krótko zmieniało relacje między żołnierzami.
Właśnie ta tymczasowa wolność okazała się dla instytucji wojennych niebezpieczna, dlatego została szybko ograniczona i stłumiona.
Czy świąteczny rozejm mógłby powtórzyć się w Ukrainie? Komu przyniósłby wytchnienie? Oprócz żołnierzy na pierwszej linii niewątpliwie ucieszyłby pacyfistów marzących o pokoju bez rozliczeń, a także zwolenników symetryzmu, dla których centrum opresji i propagandy znajduje się nie tylko w Moskwie, lecz także w Kijowie.
Jednak, żeby odpowiedzieć na to pytanie, warto najpierw sprawdzić, czy coś podobnego wydarzyło się podczas I wojny światowej na innych frontach. Z literatury przedmiotu wynika, że nie. Nic analogicznego do Weihnachtsfrieden nie odnotowano na froncie wschodnim. Jak pokazuje Anthony Richards, bożonarodzeniowy rozejm z 1914 roku był zjawiskiem ograniczonym niemal wyłącznie do brytyjsko-niemieckich sektorów we Flandrii.
Na Wschodzie, gdzie Rosjanie walczyli z Niemcami i Austriakami, fraternizacja miała charakter sporadyczny: pojawiały się pojedyncze wymiany żywności czy krótkie rozmowy, ale nie dochodziło do masowych spotkań ani świątecznych zawieszeń broni.
Również z czasu rewolucji bolszewickiej i wojny domowej w Rosji nie zachowały się wiarygodne wzmianki o bożonarodzeniowych rozejmach. Konflikty lat 1917-1921 na obszarze byłego Imperium Rosyjskiego toczyły się w warunkach chaosu politycznego, zmieniających się centrów władzy i niestabilnych linii frontu. Brytyjski historyk Edward Hallett Carr w „The Bolshevik Revolution 1917-1923” opisuje co prawda lokalne zawieszenia działań zbrojnych (np. dotyczące walk z Imperium Osmańskim w grudniu 1917 roku), lecz miały one charakter czysto pragmatyczny: służyły wycofaniu wojsk lub przegrupowaniu sił, a nie fraternizacji czy wspólnemu świętowaniu.
Również na terenach dzisiejszej Ukrainy pauzy w walkach między bolszewikami, białymi oraz formacjami ukraińskimi – przede wszystkim siłami Ukraińskiej Republiki Ludowej i Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej – wynikały z wyczerpania, epidemii tyfusu, braku amunicji i kalkulacji strategicznych. Nie były motywowane wspólnymi wartościami i nie prowadziły do bratania się żołnierzy.
Na tym tle obecna wojna wywołana przez Rosję w Ukrainie tylko pozornie przypomina sytuację z 1914 roku. Dziś fronty rzeczywiście stoją w martwym punkcie, a rosyjskie postępy mierzone są nie w kilometrach, lecz w metrach. Na niektórych odcinkach wojska Kremla posuwają się średnio o ok. 50 metrów dziennie, czyli wolniej niż podczas klasycznych ofensyw I wojny światowej.
Dla porównania, nad Sommą w 1916 roku armie brytyjska i francuska, mimo ogromnych strat, przesuwały linię frontu średnio o ok. 80 metrów dziennie. I tak jak 111 lat temu żołnierze brodzą w błocie, w tym przypadku ukraińskiego czarnoziemu, który – jak pisał Napoleon po kampanii 1812 roku – działa jak „piąty żywioł”, paraliżuje manewry i zamienia pola w grzęzawiska. Ale na tym analogie się kończą.
Decydująca różnica ma charakter strukturalny. W 1914 roku wojna była krótka, słabo zideologizowana i prowadzona przez armie, których żołnierze nie mieli jeszcze osobistych powodów, by nienawidzić przeciwnika. Dzisiejsza wojna w Ukrainie trwa czwarty rok i ma jednoznacznie asymetryczny charakter: agresor-ofiara. Masakry w Buczy, Irpieniu czy Mariupolu sprawiły, że dla strony ukraińskiej konflikt nie jest już starciem armii, lecz walką o przetrwanie wspólnoty. Równocześnie rosyjska propaganda, oparta na narracji „denazyfikacji”, systematycznie odczłowiecza przeciwnika i traktuje wszelkie przejawy empatii jako zdradę.
Do tego dochodzi technologia. Jak pisze w raporcie „Lessons from the Ukraine conflict” (2025) Matthew Slusher z Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych w Waszyngtonie, drony i rozpoznanie satelitarne tworzą „niezmrużone oko” współczesnego pola walki. Każdy ruch jest obserwowany, rejestrowany i analizowany w czasie rzeczywistym. W takich warunkach oddolna improwizacja – kluczowa dla rozejmu z 1914 roku – staje się praktycznie niemożliwa. Spontaniczne zawieszenie broni byłoby natychmiast widoczne i natychmiast interpretowane w kategoriach wojskowych lub propagandowych.
Aby bożonarodzeniowy rozejm mógł się dziś powtórzyć, musiałyby zniknąć warunki, które tę wojnę podtrzymują: trwała indoktrynacja, pełna kontrola informacyjna i bezkarność agresora.
Oznaczałoby to albo głęboki kryzys wewnętrzny w Rosji, albo realne wymuszenie przerwania działań przez aktorów zewnętrznych. Żaden z tych warunków obecnie nie zachodzi.
Dlatego świąteczny rozejm w Ukrainie nie jest dziś niewykorzystaną szansą, lecz projekcją pamięci o wojnie, której już nie ma.
Na zdjęciu: Pomnik upamiętniający rozejm bożonarodzeniowy w Mesen w Belgii, fot. w domenie publicznej
Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Połowa duetu pisarskiego, akronim MAGowie. Ich inspiracją jest Wschód, który jak Średniowiecze Fernanda Braudela wciąż pisze. Publikują m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Polityce”, „Newsweeku”, współpracują z kwartalnikiem literacko-artystycznym „Akcent”. Autorzy książek m.in. „Naukowcy spod czerwonej gwiazdy", „Grażdanin N.N}. i „Inżynierowie Niepodległej", a także „Naznaczeni przez rewolucję bolszewików" (pod red. Piotra Nehringa). Prywatnie małżeństwo i rodzice czwórki dzieci, mieszkają w Warszawie.
Komentarze