Współczuję Irlandczykom, bo głos za brexitem był splunięciem na groby ofiar konfliktu w Irlandii Północnej. Współczuję Szkocji, która głosowała w 2014 roku za pozostaniem w Zjednoczonym Królestwie, aby nie wyjść z UE. Współczuję mieszkańcom nielondyńskiej Anglii i Walii, którzy zostali oszukani przez takich szarlatanów jak Nigel Farage
"Brexit day" okazał się rozczarowaniem dla absolutnie wszystkich. OKO.press opowiada o tym Antoni Otffinowski, warszawiak mieszkający od prawie 15 lat w Wielkiej Brytanii.
Urodziłem się w Warszawie, ale po prawie 15 latach (z przeżytych już 33 lat) za granicą czuję się w tym mieście bardziej jak turysta. W Wielkiej Brytanii studiowałem (na dwóch różnych uczelniach), dostałem moją pierwszą (jako pomywacz w restauracji) i obecną pracę (jako konsultant w firmie zajmującej się technologią finansową - FinTech). Żonę poznałem w Warszawie, ale całe wspólne życie spędziliśmy na Wyspach, z czego ostatnie 3 lata w kupionym mieszkaniu koło stadionu narodowego Wembley.
Nasza córeczka najpierw dostała paszport brytyjski, dopiero potem polski, pomimo że wnioski o oba złożyliśmy równolegle. I pomimo że ani ja, ani moja żona nie jesteśmy formalnie Brytyjczykami. Mamy kota, a jak wiadomo koty nie lubią przenosin.
Co w tym kontekście, oznacza dla nas brexit, już nie hipotetyczny, ale prawdziwy i - najpewniej - nieodwołalny?
Dla "remainerów" (optujących za pozostaniem w UE) takich jak my*, "Brexit day" jest rozczarowaniem przede wszystkim dlatego, że się wydarzył. Oraz dlatego, że kraj się przez niego się momentalnie nie zawalił.
Umówmy się, każdy lubi spektakularną katastrofę, zwłaszcza jeżeli w każdej rozmowie w pubie przez ostatnie trzy lata z pasją perorował o jej nieuchronności. Całe szczęście pozostaje nadzieja na apokalipsę po końcu okresu przejściowego w grudniu 2020 (cha! cha!).
Dla "leaverów" (zwolenników wyjścia z UE) rozczarowanie wynika z tego, że dojście do niego zajęło tyle czasu, że wielu z jego zwolenników już nie żyje (wyjście z Unii Europejskiej było szczególnie popularne wśród najstarszych wyborców, którzy nieszczególnie uwzględnili oczekiwania swoich dzieci i wnuków). Oraz to, że kiedy się już wydarzył... wszystko pozostało po staremu.
Na kolejne dziesięć miesięcy, a kto wie, może i dłużej, bo Boris Johnson ma sześć miesięcy, żeby poprosić UE o przedłużenie okresu przejściowego. Wydaje się to niemal nieuniknione, bo na przykład negocjowanie traktatu handlowego z Kanadą trwało niemal 7 lat.
Wielka Brytania dalej płaci unijne składki, te słynne 350 milionów funtów tygodniowo, które miały zasilić służbę zdrowia. Z tą różnicą, że nie ma już formalnie nic do powiedzenia, a Union Jack został wyniesiony z izby Europarlamentu.
Z której strony na to nie spojrzeć, jest gorzej, a przynajmniej nie jest lepiej.
Z mojego osobistego punktu widzenia, brexit to problem raczej tożsamościowy niż praktyczny. Mieszkając od prawie dziesięciu lat w kosmopolitycznym Londynie, a w Wielkiej Brytanii od ponad czternastu, mogłem o sobie bez poczucia patosu mówić, że jestem przede wszystkim Europejczykiem.
Na pytanie o to, czy mam brytyjski paszport, miałem zawsze prostą odpowiedź: po co?
Na tym polega Londyn, że jeżeli płacisz tu podatki, nie blokujesz lewej strony schodów ruchomych w metrze i nie próbujesz przepychać się w kolejce, to nikt się ciebie nie pyta skąd jesteś. Nie ma takiego drugiego miejsca na ziemi.
To też się nie zmieniło po 31 stycznia 2020 i raczej nie zmieni się po grudniu 2020.
Czy obawiam się praktycznych konsekwencji? Nieszczególnie. Praca w sektorze finansowym przypuszczalnie zagwarantuje mi długoterminowo status imigranta "pożądanego", w odróżnieniu od imigrantów "niepożądanych", takich jak pielęgniarze, położne czy nauczyciele.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na, to, że decydujące będzie kryterium zarobkowe, jedyny pomysł, który był w stanie wykrztusić z siebie konserwatywny rząd. Moja sześciomiesięczna córka jest Brytyjką, ale w razie katastrofy polski paszport będzie jej przepustką do europejskości.
Problemów nie przewiduję; historia pokazuje, że rdzeń londyńskiej gospodarki, banki inwestycyjne, fundusze hedgingowe i wszelkiej maści pośrednicy finansowi mają niebywałą zdolność do adaptacji, a więc i moja praca powinna być w miarę bezpieczna.
A jeżeli niekompetencja premiera Johnsona ściągnie na Wyspy matkę wszystkich recesji, wtedy trzeba będzie skorzystać z europejskiego paszportu i europejskiej tożsamości przenosząc się do kraju z lepszymi perspektywami zawodowymi, znośniejszą pogodą i zacniejszym winem.
Współczuję natomiast moim brytyjskim przyjaciołom, znajomym i kolegom z pracy, którzy wszyscy głosowali za pozostaniem w Unii i spędzili ostatnie trzy lata przepraszając mnie za wybór ich rodaków.
Współczuję Szkocji, w której studiowałem, a która zagłosowała w 2014 roku za pozostaniem w Zjednoczonym Królestwie głównie dlatego, że opuszczenie go oznaczałoby automatycznie wyjście z Unii Europejskiej.
Współczuję Irlandczykom, bo głos za brexitem, był splunięciem na groby ofiar konfliktu w Irlandii Północnej.
Współczuję też ubogim, często niewykształconym mieszkańcom nielondyńskiej Anglii i Walii, którzy zostali oszukani przez szarlatanów w rodzaju Nigela Farage'a i wykorzystani przez kilku miliarderów nadzorujących przekaz medialny poczytnych tabloidów. Koniec końców, to oni najdotkliwiej odczują konsekwencje wydarzeń, które dzisiaj świętują.
Jak do wszystkiego tego doszło? Mądrzejsi ode mnie napisali o tym tysiące stron raportów, analiz i opinii. Ja wiem tylko, że kiedy na rok przed referendum pracowałem w jednym z banków inwestycyjnych, niemal nikt z moich kolegów i koleżanek z pracy nie postrzegał brexitu jako interesującego tematu, czy nawet tematu w ogóle. Nie było w nich pasji do Europy, ale ryzyko, że referendum pójdzie nie po naszej myśli wydawało się bardzo odległe.
Ja osobiście nie byłem tak spokojny, bynajmniej nie dlatego, że jestem obdarzony przenikliwością, której innym zabrakło. Po prostu mam hobby, które polega na jeżdżeniu bez celu motocyklem po drogach, które mi się podobają, a które to drogi generalnie znajdują się w poza komfortem londyńskiego kosmopolityzmu. W ten sposób bywałem w wioskach i miasteczkach, w których antyunijna pasja, szczera i nieskrywana, widoczna była gołym okiem.
Mam gorzką satysfakcję typu „a nie mówiłem”, ale kto wie, gdyby chociaż niektórzy organizatorzy prounijnej kampanii w 2016 byli motocyklistami, być może historia potoczyłaby się inaczej.
*Wyrażam tu swoje prywatne poglądy, które nie mają związku z działalnością zawodową
Komentarze