O północy 31 stycznia 2020 Zjednoczone Królestwo po 47 latach opuściło Unię Europejską. Brexit to wielki sukces populistycznych eurosceptyków - w konflikcie z Brukselą dostrzegli polityczne paliwo, które pozwoli im zdominować scenę polityczną. Co trzeba zrozumieć, by Polska nie podzieliła losu Brytyjczyków?
W piątek, 31 stycznia w budynku Rady Europejskiej doszło do wydarzenia historycznego bez precedensu. Z rzędu dwudziestu dziewięciu flag - dwudziestu ośmiu państw członkowskich oraz flagi unijnej - podkreślającego jedność i różnorodność projektu wspólnotowego - bezceremonialnie usunięto „Union Jack”, sztandar i symbol Zjednoczonego Królestwa.
Losy brexitu przesądziły grudniowe wybory parlamentarne, zakończone zdecydowanym zwycięstwem Partii Konserwatywnej pod wodzą Borisa Johnsona i historyczną porażką Partii Pracy. Dzięki nim Johnson uzyskał pełną kontrolę nad Izbą Gmin, co rozwiązało trwający przez rok parlamentarny impas wokół ratyfikacji umowy dotyczącej wyjścia Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej.
Dzień opuszczenia przez Wielką Brytanię UE, pomimo swojego ogromnego ładunku symbolicznego, nie kończy brexitowej sagi. Choć udało się ustalić warunki samego rozwodu, to pozostaje równie skomplikowana kwestia ułożenia dalszych stosunków pomiędzy Zjednoczonym Królestwem a Unią Europejską.
Zagadnienia dotyczące warunków handlowych, a także wspólnych standardów sanitarnych, ekologicznych i pracowniczych zdominują negocjacje pomiędzy Londynem a Brukselą na najbliższe miesiące.
Na ich analizę przyjdzie jeszcze czas. Mając świadomość historycznego znaczenia wczorajszej secesji Zjednoczonego Królestwa, warto w pierwszej kolejności zrozumieć jak do niego doszło.
Kontrowersje wokół brytyjskiego udziału w integracji europejskiej były obecne od samych początków istnienia projektu europejskiego. Zjednoczone Królestwo nie należało do krajów sygnatariuszy Traktatu Rzymskiego, ustanawiającego w 1957 roku Europejską Wspólnotę Gospodarczą. Dwie próby dołączenia do EWG w latach 60. zostały zawetowane przez ówczesnego prezydenta Francji Charlesa de Gaulle’a.
Po odejściu de Gaulle’a, Wielka Brytania osiągnęła status państwa członkowskiego w styczniu 1973 roku,
ale już dwa lata później przeprowadziła referendum w sprawie wyjścia ze struktur Wspólnot Europejskich.
Przyczyną była kampania parlamentarna Partii Pracy w 1974, w której laburzyści obiecali, że po dojściu do władzy doprowadzą do renegocjacji warunków uzyskanego niedawno członkostwa. Pomimo wewnętrznych podziałów dzielących laburzystów oraz eurosceptycznemu nastawieniu wiodących związków zawodowych, referendum zakończyło się zwycięstwem zwolenników integracji europejskiej po tym jak dwie trzecie głosujących opowiedziało się za pozostaniem.
Sceptycyzm co do warunków członkostwa jednak pozostał.
W 1984 roku Margaret Thatcher wymusiła zmniejszenie brytyjskich wpłat do wspólnotowego budżetu, tworząc „brytyjski rabat” w naliczaniu zobowiązań Londynu, który przetrwał aż do brexitu.
W czasie, gdy kraje członkowskie rozwijały idee bliższej integracji, której koronacją było podpisanie Traktatu w Maastricht i stworzenie Unii Europejskiej w 1992 roku, Thatcher przestrzegała przed ambitnymi planami federacyjnymi i tworzeniem bliższej unii politycznej.
To właśnie w tamtym okresie swoją karierę brukselskiego korespondenta zaczynał Boris Johnson, który regularnie atakował brukselską biurokrację pełnymi kłamstw i manipulacji artykułami. Obraz integracji europejskiej wyłaniający się z tekstów Johnsona to królestwo biurokratycznego absurdu poza jakąkolwiek kontrolą - regulacje na temat rozmiaru prezerwatyw, delegalizacji chipsów krewetkowych, czy siły silników w odkurzaczach.
To właśnie dzięki dziennikarzom takim jak obecny premier oraz politykom pokroju Nigela Farage’a w głowach Brytyjczyków utrwalił się stereotyp Unii Europejskiej jako zlepku instytucji marnotrawiących pieniądze podatników na tworzenie coraz to bardziej bezsensownych przepisów.
Nie tylko zresztą Brytyjczycy okazali się podatni na taką narrację - legendy o brukselskich urzędnikach, spędzających swoje dni na regulowaniu rozmiaru ogórków i poziomu zakrzywienia bananów, trafiły do ogólnoeuropejskiej narracji i pojawiają się często również w polskich dyskusjach. Przykładem może być tu wypowiedź Andrzeja Dudy z 2018 roku, w której polski prezydent wykładał, że Unia Europejska ma problem z demokracją, ponieważ zakazuje tradycyjnych żarówek.
Dekady absurdalnych mitów o UE okazały się przydatne podczas kampanii referendalnej w 2016 roku, gdy zwolennicy wyjścia Wielkiej Brytanii z UE rozpowszechniali kłamliwe informacje na temat tego, że Bruksela chce regulować brytyjską herbatę, broni walk byków, blokuje Londynowi możliwość większej aktywności na rzecz obrony niedźwiedzi polarnych oraz wymusi na Zjednoczonym Królestwie otwarcie granic dla tureckich robotników z powodu wstąpienia Turcji do UE.
Skuteczność brexitowych narracji to ważny do wyciągnięcia wniosek z sukcesów populizmu ostatnich lat. W politycznym starciu pomiędzy faktami a fikcją, te pierwsze nie są w stanie obronić się same. W obliczu wzrastających nierówności ekonomicznych, rosnącego poczucia niepokoju wywołanego kryzysem gospodarczym, globalizacją oraz ruchami migracyjnymi,
wyborcy oczekują od polityków narracji opartej na pozytywnej zmianie, która poprawi ich sytuację bytową oraz poczucie bezpieczeństwa.
W czasie kampanii brexitowej ten podział był szczególnie widoczny. Po stronie obrońców członkostwa Zjednoczonego Królestwa w UE znalazła się różnorodna koalicja pozbawiona spójnego, pozytywnego przekazu. Jej twarzami byli David Cameron oraz Jeremy Corbyn, ówcześni liderzy Partii Konserwatywnej oraz Partii Pracy, których podejście do integracji europejskiej należałoby określić jako pragmatyczne.
Cameron sam wyszedł z propozycją przeprowadzenia referendum, obiecując Brytyjczykom lepsze warunki członkostwa. W czasie kampanii referendalnej nie stronił od częstych ataków na Brukselę, krytykując rzekomy deficyt demokratyczny wewnątrz Unii oraz jej przesadną biurokrację.
Jego koronnym argumentem za pozostaniem w strukturach unijnych były straty ekonomiczne spowodowane Brexitem. Narrację Camerona można podsumować słowami „Unia to najgorsza z możliwych organizacji. Niestety nie wymyślono lepszej”.
Corbyn jako wieloletni szeregowy poseł Partii Pracy zasłynął ze swoich eurosceptycznych poglądów. Choć w czasie kampanii referendalnej bronił członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, jego nieznajomość zagadnień unijnych oraz eurosceptycyzm części laburzystowskiego elektoratu nie pozwalały mu na zaproponowanie jakiejkolwiek pozytywnej, aktywnej narracji na temat przyszłości Zjednoczonego Królestwa w ramach Unii.
W efekcie kampania zwolenników UE stała pod znakiem obrony status quo oraz straszenia wyborców negatywnymi efektami brexitu.
Przeciwnicy pozostania w Unii oferowali dużo bardziej pozytywny przekaz.
Jego podstawą była narracja o odzyskaniu kontroli i suwerenności, wykorzystaniu środków wpłacanych do unijnego budżetu na rzecz poprawy systemu ochrony zdrowia, oraz korzyściach płynących z umów handlowych, które Wielka Brytania wynegocjuje po wyjściu z unii celnej. Tym obietnicom towarzyszyły jednocześnie zapewnienia, że wszystkie korzyści wynikające z członkostwa zostaną utrzymane dzięki „wynegocjowaniu lepszych warunków” z Brukselą.
Ten katalog życzeń to oczywiście nic innego jak zbiór kłamstw i manipulacji. Jednak obrona liberalnego porządku, demokratycznych instytucji i państwa prawa nie może zadowolić się świadomością, że jest słuszna. Musi być też skuteczna. Brak pozytywnej opowieści rodzącej w wyborcach nadzieje, że pozostanie w Unii to nie tylko ochrona statusu quo, ale przede wszystkim szansa na lepszą, bezpieczniejszą i zamożniejszą przyszłość, stanowił ogromną słabość kampanii na rzecz pozostania Zjednoczonego Królestwa w UE.
To ważna lekcja dla prodemokratycznej opozycji w Polsce, szczególnie tej części obozu opozycyjnego, która kładzie nacisk na obietnice „powrotu do normalności” oraz koszty związane z pozostaniem Prawa i Sprawiedliwości przy władzy, często pozostawiając konstruktywne obietnice programowe na marginesie przekazu medialnego.
Nieumiejętność zaprezentowania spójnego przekazu w sprawie relacji na linii Londyn - Bruksela okazał się gwoździem do trumny zwolenników pozostania w UE również w czasie trwającej przez cały poprzedni rok przepychanki dotyczącej kształtu brexitu.
Gdy doszło do grudniowych wyborów, po jednej stronie stała Partia Konserwatywna skupiona wokół jasno wyłożonej brexitowej agendy Borisa Johnsona i pozbawiona zbuntowanych, proeuropejskich polityków, którzy zostali przez premiera zmarginalizowani. W przeciwnym narożniku znaleźli się laburzyści, pozbawieni jednoznacznego stanowiska, proeuropejscy liberałowie oraz Szkocka Partia Narodowa, łącząca prounijną narrację z aspiracjami niepodległościowymi.
W brytyjskim systemie wyborczym opartym o jednomandatowe okręgi, bardzo silny mechanizm promujący jedność, taki układ politycznej mapy skazywał przeciwników brexitu na klęskę.
Brytyjscy wyborcy byli szczególnie wrażliwi na pozytywny przekaz obiecujący poprawę ich poziomu życia z racji wieloletnich cięć budżetowych poprzedzających referendum brexitowe.
Najbardziej rozpoznawalny zwolennik pozostania w UE po Cameronie i Corbynie, Kanclerz Skarbu (brytyjski odpowiednik Ministra Finansów w randze wicepremiera) George Osborne budował wszystkie swoje prounijne wypowiedzi wokół ekonomicznych kosztów brexitu, strasząc, że decyzja o wyjściu zmusi go do natychmiastowej rewizji budżetu i podwyżki podatków.
Jako członek rządu odpowiedzialny za kwestie fiskalne, Osborne był twarzą jednego z najbardziej radykalnych programów zaciskania pasa w Europie.
Pod jego przywództwem w latach 2009-2015 liczba pracowników w sektorze publicznym spadła z 6.4 na 5.4 milionów, co przewyższało nawet redukcję zatrudnienia w administracji za rządów Margaret Thatcher. Cięcia etatów dotyczyły głównie urzędów lokalnych – wydatki samorządowe spadły w tym czasie o jedną trzecią.
Cięcia w lokalnych budżetach w sposób bezpośredni odbiły się na jakości życia wielu Brytyjczyków, doprowadzając do obniżenia jakości usług publicznych poprzez zamykanie lokalnych instytucji - szkół, szpitali, centrów kultury. Wraz z nimi narodziło się nieuchronnie uczucie gorszego dostępu do usług oferowanych przez państwo.
Sprawnie wykorzystali to konserwatywny zwolennicy brexitu, łącząc przepełnione szkoły i kolejki do urzędów pracy nie z cięciami budżetowymi przeprowadzonymi przez ich własny rząd, ale z napływem imigrantów zabierających miejsce „prawdziwym Brytyjczykom”.
Choć to właśnie Torysi doprowadzili do pogorszenia jakości usług publicznych na poziomie lokalnym, polityczną ceną obarczono opozycyjną Partię Pracy, często reprezentującą w parlamencie regiony szczególnie mocno dotknięte cięciami budżetowymi, oraz Brukselę, obarczoną winą za rzekomo niekontrolowany przepływ imigrantów.
W tym kontekście trudno nie zauważyć podobieństw do obecnej presji finansowej wywieranej przez polski rząd na samorządach.
Choć to Prawo i Sprawiedliwość odpowiada za pogarszającą się sytuację finansową polskich miast, wiążące się z nimi podwyżki usług lokalnych oraz pogorszenie dostępności do nich osłabia popularność lokalnych polityków i prezydentów miast, w ogromnej większości wywodzących się ze środowisk opozycyjnych.
Tym ważniejsze jest, by w narracji politycznej skupić się na propozycjach pozytywnych rozwiązań, a nie straszeniu konsekwencjami pozostania przy władzy politycznych adwersarzy.
Historyk i ekonomista, doktorant na Wydziale Historii Uniwersytetu Yale. Wcześniej pracował jako konsultant w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Współpracuje z "Gazetą Wyborczą”, „Polityką Insight” oraz Instytutem In.europa. W Oko.press pisze o Brexicie.
Historyk i ekonomista, doktorant na Wydziale Historii Uniwersytetu Yale. Wcześniej pracował jako konsultant w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Współpracuje z "Gazetą Wyborczą”, „Polityką Insight” oraz Instytutem In.europa. W Oko.press pisze o Brexicie.
Komentarze