Borys Budka, przewodniczący Platformy Obywatelskiej, przedstawia receptę na wygraną z PiS w następnych wyborach. Jednak jego pomysł to raczej recepta na samobójstwo dla opozycji, która nie potrafi wygrać z partią Jarosława Kaczyńskiego od 2015 roku
Szef Platformy Obywatelskiej Borys Budka w piątek 15 stycznia wystąpił w "Faktach po faktach" TVN, gdzie przedstawił swoją receptę na wygraną z Prawem i Sprawiedliwością. Jego zdaniem jest nią wspólna lista wyborcza opozycji.
Jak za chwilę pokażemy, zderzając wypowiedź Budki z faktami, szef PO opiera się na fałszywej przesłance oraz pomija różnice w ordynacjach wyborczych między głosowaniem do Sejmu i Senatu. W sensie analizy politycznej słowa Budki są teoretycznie poprawne, ale faktycznie lekceważą poważne ryzyko, jakie niesie za sobą wspólna lista opozycji w głosowaniu sejmowym.
Ale po kolei.
Co dokładnie powiedział Budka?
"Recepta na zwycięstwo z obozem populistów jest prosta. Wspólna lista, wspólny start. W wyborach do Senatu zapewniło to opozycji milion głosów więcej"
Słowa Budki to powielenie błędu, który Platforma popełnia od dawna. Inne są bowiem reguły gry w wyborach do Senatu, inne - w wyborach sejmowych. Różnice są fundamentalne. Pokażemy je za chwilę. Gorzej, że Budka stosuje również kreatywną wyborczą księgowość, fakty są natomiast takie, że wynik senacki był gorszy od zsumowanego wyniku trzech partii opozycyjnych startujących osobno do Sejmu aż o 4 pkt. proc.
To 500 436 głosów, które dobitnie pokazują, że wybory nie odzwierciedlają sumującej wyborców tabelki w arkuszu kalkulacyjnym - elektoraty partii nie sumują się tak prosto, jak marzyliby o tym niektórzy liderzy opozycji.
Wybory do Senatu są przeprowadzane według ordynacji większościowej - w praktyce mamy w nich do czynienia ze słynnymi jednomandatowymi okręgami wyborczymi, które we wszystkich wyborach w Polsce chce wprowadzić Paweł Kukiz. Kandydaci walczą w stu okręgach, a w każdym z nich do zdobycia jest jeden mandat, czyli zwycięzca bierze wszystko. Co to oznacza w działaniu?
Jeśli w danym okręgu startuje np. jeden kandydat prawicowy i trzech lewicowych, szanse tych drugich na zdobycie mandatu gwałtownie maleją. Jeśli kandydat prawicowy zdobędzie 26 proc. głosów, a poparcie dla kandydatów lewicowych rozłoży się proporcjonalnie, mandat zdobędzie kandydat prawicowy, mimo, że w okręgu prawica przegrała z lewicą w stosunku 26:74.
Wybory według ordynacji jednomandatowej są bowiem skrajnie nieproporcjonalne. Można sobie wyobrazić, że partia, której kandydaci w każdym okręgu wygrywają o 0,01 pkt. proc., bierze wszystkie mandaty, choć w skali kraju zdobyła mniej głosów od konkurentów.
Dlatego w przypadku wyborów do Senatu jedność opozycji była bardzo sensownym pomysłem: kluczem w tym wypadku jest bowiem minimalizacja ryzyka, że głosy na opozycyjnych kandydatów się rozdrobnią. W tym wypadku warto było zaryzykować "podatek za jedność", czyli utratę głosów na skrzydłach opozycyjnego bloku, by w poszczególnych okręgach pokonać kandydata PiS.
Bo w aż 11 okręgach w 2019 roku opozycja zdobyła procentowo mniej głosów niż w 2015 roku, a i tak zdobyła mandat.
W wyborach do Sejmu to nie działa w ten sposób.
W wyborach sejmowych przeliczamy głosy na mandaty metodą D'Hondta - to system, który jest tym mniej proporcjonalny, im mniejsze są okręgi wyborcze. W polskich warunkach duże okręgi mamy w wyborach do Parlamentu Europejskiego, które są praktycznie proporcjonalne (czyli liczba głosów na daną listę przekłada się niemal wprost proporcjonalnie na mandaty), małe - w wyborach samorządowych, gdzie mniejszym komitetom wyborczym trudno o mandaty, nawet jeśli przekroczą próg wyborczy.
Nieco uproszczając, możemy przyjąć, że wybory sejmowe są po środku tej skali. Jak to się przekłada na układanki polityczne?
Jak pisał w OKO.press analityk Leszek Kraszyna, rzeczywiście metoda D'Hondta daje premię za jedność. Dwa ugrupowania startujące oddzielnie, które dostaną po 10 proc. głosów, zawsze zdobędą mniej (mówiąc zupełnie ściśle – nie więcej) mandatów niż gdyby wystawiły wspólną listę i zdobyły 20 proc. głosów.
Ale pod warunkiem że naprawdę dostaną te 20 proc. głosów, a nie na przykład 15 proc.
Innymi słowy w ordynacji sejmowej opłaca się tworzyć takie bloki, które minimalizują ryzyko utraty głosów na skrzydłach: jak najbardziej spójne politycznie, programowo, ideowo.
Teoretycznie najbardziej spójne byłyby dwa bloki opozycji:
Po pierwsze, jak wiemy, taki podział w obecnych konfiguracjach jest bardzo mało realny, co czyni całą operację o wiele trudniejszą.
Po drugie, nawet powyższe uszeregowania rodzą zagrożenia: nie wiadomo na przykład, jak zareagowaliby antysystemowi wyborcy Szymona Hołowni na sojusz z Platformą Obywatelską.
Po trzecie, nie wiadomo, co ma na myśli Borys Budka, kiedy mówi o wspólnej liście. Jednak każdy wariant, o który może chodzić, jest skrajnie ryzykowny. Lista od SLD i Razem przez Platformę do Konfederacji wydaje się niemal pewnym przepisem na katastrofę. Lista od Platformy do Razem również nie wygląda na receptę sukcesu: konserwatywni zwolennicy PO mogą obrazić się na "lewaków" w koalicji, zwolennicy Razem - na "neoliberałów".
I wreszcie po czwarte, szeroką koalicję opozycja już ćwiczyła i to w najłatwiejszych dla niej wyborach - europejskich. Efekt? Koalicja Europejska zdobyła 1,8 mln głosów mniej, niż tworzące ją partie dostały rok wcześniej w wyborach samorządowych. I przegrała z kretesem.
Zwycięstwo opozycji nie urodzi się za pomocą magicznych zaklęć i politycznej alchemii łączącej wodę z ogniem. Partyjne układanki mogą pomóc lub zaszkodzić wygranej, ale nie zastąpią programu politycznego i rozmowy z wyborcami.
Ważne zastrzeżenie: jedna lista opozycji może okazać się konieczna, jeśli Jarosław Kaczyński zrealizuje swój plan i zmieni ordynację wyborczą do Sejmu, wprowadzając głosowanie w 100 okręgach. Ale to już zupełnie inny scenariusz, który analizowaliśmy w poniższym tekście:
Pisał m.in. dla "Gazety Wyborczej", "Dziennika" i "Faktu"; współpracuje z kanałem Reset Obywatelski. Autor książki "Hipokryzja. Pedofilia wśród księży i układ, który ją kryje". Od sierpnia 2020 w OKO.press.
Pisał m.in. dla "Gazety Wyborczej", "Dziennika" i "Faktu"; współpracuje z kanałem Reset Obywatelski. Autor książki "Hipokryzja. Pedofilia wśród księży i układ, który ją kryje". Od sierpnia 2020 w OKO.press.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze