0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: il. Weronika Syrkowskail. Weronika Syrkows...

Jak przebić prezydenta USA Ronalda Reagana, który podczas radiowego przemówienia 11 sierpnia 1984 roku zapowiedział atak nuklearny na ZSRR? „Drodzy Amerykanie, mam przyjemność wam zakomunikować, że podpisałem dokumenty, które na zawsze delegalizują Związek Radziecki. Za pięć minut rozpoczniemy bombardowanie”, stwierdził. Makabryczny dowcip, który mógł być odebrany na Kremlu jako wypowiedzenie wojny!

Sęk w tym, że okoliczności, w których Reagan sobie na niego pozwolił, były inne, niż powszechnie się uważa. Prezydent USA nie wypowiedział tych słów przed dziennikarzami na konferencji prasowej. Zrobił to z głupia frant podczas cotygodniowego radiowego występu. I nie powiedział tych bezpośrednio do słuchaczy, lecz podczas rozmowy z dźwiękowcem, pracującym nad jakością nadawania. Tyle że jego wypowiedź słyszeli i zarejestrowali dziennikarze, obecni przy nagraniu i puścili w obieg. A zatem: to mógł być najbardziej drastyczny prank w historii, ale w rzeczywistości nim nie był. Reagan, znany z wielu kontrowersyjnych wypowiedzi, nie zamierzał zszokować milionów ludzi, nikogo celowo nie „wkręcił”. Ot, po raz kolejny pokazał, jak bardzo kocha ZSRR.

Kosmicznie wkręceni

Nie było też zamierzonym kawałem inne wydarzenie radiowe, z roku 1938. W przeddzień Halloween stacja CBS wyemitowała słuchowisko Orsona Wellesa oparte na „Wojnie światów” Herberta George'a Wellsa, a więc na powieści o inwazji Marsjan na Ziemię.

„CBS nadawało właśnie koncert Ramona Raquello i jego orkiestry bezpośrednio z sali Meridian w Park Plaza w Nowym Jorku, gdy nagle reporter z Intercontinental Radio News przerwał transmisję, żeby podać ważną informację. Astronomowie odkryli właśnie strzelające z powierzchni Marsa niezwykłe błękitne płomienie. Powrócono potem do transmisji przerwanego koncertu. Ale wkrótce znowu go przerwano kolejnymi coraz bardziej zatrważającymi wiadomościami.

Otóż niedaleko Grovers Mill w New Jersey spadł na ziemię meteoryt. Potem słuchacze dowiedzieli się, że nie był to wcale meteoryt, ale coś w rodzaju pojazdu kosmicznego, z którego wyszły jakieś istoty z czułkami.

Od tego momentu relacje były naprawdę niepokojące. Słuchacze dowiedzieli się, że stworzenia te, znajdujące się obecnie w olbrzymim, trójnożnym, uzbrojonym pojeździe, wędrują przez New Jersey, niszcząc wszystko, co napotkają na drodze, i wypuszczają chmury toksycznego czarnego gazu, przed którym nie chronią nawet maski przeciwgazowe” – relacjonuje w książce „Nieznane archiwa mistyfikacji” Alex Boese, pisarz zajmujący się historią nauki oraz twórca strony internetowej Museum of Hoaxes.

Ten moment słuchowiska faktycznie mógł sprowokować panikę. Pojawiły się relacje o desperatach, którzy kryli się w piwnicach na wypadek ataku gazowego. Inni dla bezpieczeństwa ładowali do samochodów zapasy pożywienia i koce, zabierali dzieci i ruszali w miejsce odleglejsze od domniemanego lądowania Marsjan. Były to sporadyczne przypadki, aczkolwiek audycji słuchało sześć milionów ludzi. Ci, którzy śledzili ją od początku i byli uważni, musieli usłyszeć, jak zaznaczono, że to tylko adaptacja powieści. Lecz nie brakowało zdezorientowanych, biorących relacjonowane wydarzenia za prawdziwe. Tak czy owak, sławny Orson Welles nie zaplanował makabrycznego dowcipu na Halloween i był zaskoczony rozpętaną histerią. Amerykanie „wkręcili się” wbrew jego woli.

Skoro już mowa o kosmitach, to inaczej było z opublikowaniem przez gazetę „New York Sun” w 1835 roku serii artykułów pod hasłem „Wielkie odkrycia astronomiczne dokonane ostatnio przez sir Johna Herschela podczas prac na Przylądku Dobrej Nadziei”. To był prawdziwy prank. Artykuły wykorzystywały osobę autentycznego astronoma, informując o zupełnie fikcyjnej pozaziemskiej cywilizacji na Księżycu, którą odkrył rzekomo przez swój rewolucyjny teleskop.

„Dostrzegał tam stada bizonów, jednorożców, ptaków i wszelakich innych dziwacznych stworów. Szczyt powodzenia gazeta osiągnęła, drukując informację o dostrzeżeniu na Księżycu śladu istot obdarzonych inteligencją.

Ponoć Herschel zauważył tam prymitywne plemiona mieszkające w chatach, dwunożne bobry posługujące się ogniem i rasę uskrzydlonych ludzi żyjących w sielankowej harmonii wokół tajemniczej świątyni o złotym dachu.

Herschel nazwał to ostatnie stworzenie Vespertilio-homo, czyli »człowiek nietoperz«. Ameryka z zapartym tchem śledziła kolejne odkrycia. Wiele dzienników przedrukowywało rewelacje »New York Sun«, przez co rozprzestrzeniały się one po całym kraju w szybkim tempie, a wszędzie, dokąd docierały, budziły podniecenie. Po tygodniu nie rozmawiano już o niczym innym”, pisze Alex Boese.

Gazeta „wkręciła” swoich czytelników oczywiście dla zysków ze sprzedaży. Dopiero po trzech tygodniach opisywania niestworzonych odkryć wycofała się, zaznaczając jednak obłudnie, że sama padła ofiarą mistyfikacji!

Przeczytaj także:

Primaaprilisowe drzewa makaronowe

Żadnych wątpliwości nie budzi natomiast numer wykręcony przez BBC 1 kwietnia 1957 roku w programie telewizyjnym „Panorama”. Poinformowano tam, że na granicy Szwajcarii i Włoch, w kantonie Ticino, wyjątkowo obficie obrodziło w tym roku... spaghetti. Na dowód pokazano relację z ludźmi zbierającymi makaron z drzew i krzewów do koszyków. Obfitość zbiorów tłumaczono łagodną zimą oraz wyginięciem żarłocznych ryjkowców makaronowych.

Okazuje się, że choć Brytyjczycy znali wówczas spaghetti, to jednak wciąż było ono czymś egzotycznym. Do BBC zaczęli wydzwaniać widzowie spragnieni informacji i pytający o to, jak uprawiać makaronowe drzewa. Nic dziwnego, że program do dziś uchodzi za jeden z najbardziej udanych dowcipów primaaprilisowych w historii. I potwierdził słowa, które wypowiedział amerykański komik i prankster Alan Abel (1924–2018): „Ludzie są w stanie przełknąć wszystko, o ile poda im się to w odpowiedni sposób”.

Skoro jesteśmy przy Prima Aprilis, to warto przypomnieć, że za żart mógł uchodzić bardzo ważny akt, który doprowadził do jednej z najbardziej znanych bitew w historii Polski. Otóż 1 kwietnia 1683 roku został zawarty polsko-austriacki sojusz zaczepno-obronny, którego efektem była odsiecz wiedeńska Jana III Sobieskiego. Sęk w tym, że w XVII wieku doskonale wiedziano, że tego, co dzieje się tego dnia, nie można traktować poważnie.

Poeta Wacław Potocki pisał: „Prima aprilis, albo najpierwszy dzień kwietnia./ Do rozmaitych żartów moda staroletnia./ Niejeden się nabiega, nacieszy, nasmęci/ Po próżnicy, przeto go zawsze mieć w pamięci”.

Tradycja ta przybyła do Polski z Zachodu. W Anglii Prima Aprilis nazywany był „kwietniowym dniem głupca”, zaś we Francji „dniem kwietniowej ryby”. Źródeł tej świeckiej tradycji upatrywano jeszcze w zabawach dawnych Rzymian, ewentualnie sięgano po konotacje biblijne – jakoby Żydzi to właśnie 1 kwietnia nie uwierzyli w zmartwychwstanie Jezusa i zarzucali jego uczniom kłamstwo, albo że tego dnia urodził się Judasz. Jakkolwiek było, wykształceni ludzie zdawali sobie sprawę, z czym łączy się ten dzień. Dlatego Sobieski i Habsburgowie postanowili działać. „Sojusz polsko-austriacki zawarty 1 kwietnia (a więc w Prima Aprilis!) został antydatowany na dzień wcześniej w celu uniknięcia złej wróżby” – piszą w książce „Obalanie mitów i stereotypów” historycy Sławomir Suchodolski i Dariusz Ostapowicz.

Bunga bunga Virginii Woolf

Nie da się ukryć, że najciekawsze numery w historii wykręcano jednak nie 1 kwietnia, gdy było to aż nazbyt oczywiste, lecz w inne dni. Na przykład 7 lutego 1910 roku. Bohaterami była grupa brytyjskich artystów działająca pod szyldem Bloomsbury. Należeli doń m.in. pisarka Virginia Woolf, psychoanalityk Adrian Stephen i zaprzyjaźniony poeta William Horace de Vere Cole.

Jak pisze w biografii „Virginia Woolf” Harold Bloom, „Adrian Stephen w lutym wpadł na pomysł, by w wymyślny sposób nabrać brytyjską marynarkę wojenną. On i jego przyjaciel, William Horace de Vere Cole, postanowili przebrać się za cesarza Abisynii (Etiopii) i jego świtę, a następnie zwiedzić najnowszy okręt wojenny floty Jego Królewskiej Mości. Przywdziali turbany i szaty, poczernili twarze, założyli sztuczne wąsy, po czym wsiedli do pociągu z Paddington do Weymouth, ćwicząc po drodze znajomość suahili. Kiedy przybyli na miejsce, czekał na nich czerwony dywan z orkiestrą marynarki wojennej i gwardią honorową. Adrian wysłał bowiem wcześniej telegram, powiadamiając admirała Williama Maya o zbliżającej się wizycie”.

Woolf, skryta pod doklejoną brodą, oraz jej przyjaciele mówili między sobą na pokładzie HMS „Dreadnought” melanżem języków; mieszali łamaną łacinę i grekę z suahili oraz wymyślonymi zwrotami, z których największą sławę zdobyło powtarzane po wielokroć „bunga bunga”.

„Kiedy zaoferowano im jedzenie, odmówili ze względów religijnych (choć jest prawdopodobne, że obawiali się o los swojego sztucznego zarostu), zrezygnowali z odebrania salutu z dwudziestu jeden armat i wrócili na brzeg. W pociągu powrotnym do Paddington obsłużono ich po królewsku. Wieści o dowcipie trafiły do prasy, a ta zrobiła z grupy Bloomsbury najgorszy sort złoczyńców, kalających godność Marynarki Wojennej oraz przebierających się za osoby innej płci (...) Napływały listy oburzenia od ciotek, wujków i innych członków rodziny starej daty. Adrian i Virginia mieli splugawić swoje nazwiska, zwłaszcza niezamężna Virginia”, relacjonuje Harold Bloom.

Numer wykręcony przez Bloomsbury stał się wręcz kultowy. I to nie tylko dlatego, że zwrot „bunga bunga” wykorzystał po latach także Silvio Berlusconi. Kiedy podczas I wojny światowej – pięć lat po „wizycie” fikcyjnej delegacji na HMS „Dreadnought” – okręt ten zatopił niemieckiego uboota, wśród telegramów z gratulacjami znalazł się bardzo lakoniczny, z dwoma wyrazami: „BUNGA BUNGA”. Kiedy zaś prawdziwy cesarz Etiopii odwiedził Wyspy Brytyjskie, te właśnie słowa krzyczały na ulicach dzieci, biegające za władcą...

Świat do góry nogami

Woolf nie była jedyną sławą mającą na koncie udany prank. Wieki wcześniej Leonardo da Vinci udawał przed kolegami, że tresuje małe smoki, wyciągając z kieszeni jaszczurki poruszające doklejonymi skrzydełkami i rogami. A jak traktować Marcela Duchampa i jego „Fontannę” z 1917 roku? Pisuar, ustawiony w galerii jako rzeźba, był żartem z krytyków czy wyrazem buntu wobec tego, co tradycyjnie postrzega się za sztukę? Tu sprawa jest kontrowersyjna, natomiast dzieło niewątpliwie zdobyło sławę. Nic dobrego nie da się natomiast powiedzieć o kawale Abrahama Lincolna. Przyszły prezydent USA omal nie spalił hotelu Tenbrook w Monticello. Dla żartu namówił bawiące się dzieci, by podgrzały balon (a właściwie nadmuchanym świński pęcherz) w hotelowym kominku. Pęcherz wybuchł, rozsypując węgle. Podczas ich zamiatania zapaliła się miotła i pożar postępował. Hotel ledwie ocalał.

Dużo ciekawsze pomysły od Lincolna miała dorastająca Maria Skłodowska podczas nadbiebrzańskich wakacji. Jej siostra Helena wspominała po latach, że upatrzyły sobie za ofiarę goszczącego w tym samym miejscu Jana Moniuszkę, „młodzieńca dwudziestosiedmioletniego bez aspiracji naukowych ani społecznych, ale za to z wilczym apetytem”. Dlatego rozwadniały mu mleko do posiłków tak długo, aż w końcu zaprotestował, że lura, która pije, niewiele ma wspólnego z mlekiem. Poza tym Jan był straszliwym pedantem: „W pokoju utrzymywał wzorowy porządek, każdy najdrobniejszy przedmiot miał swoje miejsce. Nas to drażniło, nie miałyśmy ani czasu, ani ochoty dbać o porządek; postanowiłyśmy, więc wyleczyć Jasia ze zbytniej systematyczności”. Dziewczęta umyśliły, że przyszykują bal, a Moniuszkę poślą do Łomży po najpilniejsze sprawunki: balowe pantofle, rękawiczki, wstążki, przyprawy itp. Co było potem? Psikus.

„Po wyjeździe Janka udało się nam z Manią dostać do jego pokoju i z pomocą bardzo oddanego nam ogrodnika pozawieszać wszystkie meble, łącznie z żelaznym łóżkiem i umywalnią, na wielkich gwoździach wbitych w belki sufitu. Wisiał nawet stół (....)

Niesamowity widok przedstawiał pokój systematycznego Janka: urozmaicały go bukiety z pokrzyw umieszczone w wiszących butach myśliwskich, walizki kołysały się miarowo i melancholijnie na długich sznurach, jakby zdumione tym, co się wkoło nich działo. Po przemeblowaniu pokoju zamknęłyśmy go starannie, klucz schowałyśmy w przeznaczonej na to skrytce i – jakby nigdy nic – oczekiwałyśmy cierpliwie powrotu Janka”, opisywała Helena.

Moniuszko wrócił ze sprawunkami i z czekoladkami dla dziewcząt. Elegant oczywiście nie spodziewał się, co go czeka. „Janek zjadł pozostawiony obiad i bardzo zmęczony udał się na popołudniowy spoczynek do swego pokoju, eskortowany naturalnie przez nas wszystkich – wtajemniczonych. Otworzył drzwi – podobno miał jakiś zatarg z wisząca w tych drzwiach walizką – spojrzał, splunął i krzyknął z furią: »tfu, tfu, do diabła!!!«. Bardzo się pan Janek rozgniewał, o spoczynku już nie myślał, (…) obraził się na nas bardzo. Po kilku dniach dopiero skruszony i złamany nasza obojętnością przeprosił nas i przestał się gniewać. A bal? Bal udał się świetnie, był wspaniały! Tańczyliśmy przez trzy dni, w końcu upadliśmy ze zmęczenia”, opisywała Helena (za opracowaniem Jarosława Marczaka „Pobyt Marii Skłodowskiej w dworze Kępa nad Biebrzą”).

Kamienny gigant i mały biznes

To mało znana anegdota. I na szczęście nie pozostawia wątpliwości, że z młodej Marii była niezła kawalarka. Bo możemy się zastanawiać, czy Pitagoras stworzył swój słynny przeciekający „kubek sprawiedliwości” dla żartu czy dla moralnej nauki dla uczniów, którzy nie potrafili zachować umiaru w piciu wina (ewentualnie połączył miłe z pożytecznym). Możemy się zastanawiać, czy osławione kręgi w zbożu to dzieło pranksterów czy już dzieło sztuki. Albo czy XVII-wieczny „Turek”, czyli rzekomy automat szachowy barona Wolfganga von Kempelena (a w rzeczywistości skrzynia z przemyślnie ułożonym człowiekiem, sterującym ruchami automatonu), był wyrafinowanym oszustwem obliczonym na zarobek, czy do pewnego stopnia także kpiną z ówczesnych elit? A czy Mark Twain był tylko dziennikarzem z bujną wyobraźnią i ciętym językiem, czy też starał się od czasu do czasu robić kawały czytelnikom?

Kiedy w drugiej połowie XIX wieku Amerykanów opętała pogoń za skamielinami, m.in. mającymi literalnie potwierdzać biblijne opowieści, w październiku 1862 roku Twain spłodził artykuł w czasopiśmie „Territorial Enterprise”. Opisał w nim odkrycie skamieniałego ciała w pobliskim Gravelly Ford.

„Każda kończyna i każdy szczegół kamiennej mumii były idealne, nawet lewa noga, która najwyraźniej za życia właściciela była drewniana” – relacjonował. Następnie opisał pozycję, w której odkryto ciało i jak miało ułożone ręce. Gdyby to sobie dobrze wyobrazić, to wyglądało, jakby palcami grało sobie na nosie z łatwowiernych czytelników!

A że byli i pozostali łatwowierni świadczyło wydarzenie, które rozegrało się siedem lat później. W październiku 1869 roku na farmie Williama Newella w Cardiff w stanie Nowy Jork odkopano przypadkiem coś zadziwiającego. Spetryfikowane nagie ciało trzymetrowego człowieka. Spekulowano, że to jeden z biblijnych Nefilimów, czyli olbrzymich synów aniołów i ziemskich kobiet. Farmę nawiedziły tłumy gapiów i reporterów. Powstawały niestworzone historie. Dopiero po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że wykonanie i zakopanie „giganta z Cardiff” zlecił niejaki George Hull, kuzyn Newella. Z przekonań ateista, chciał wyśmiać poglądy religijnych ortodoksów ślepo wierzących w zapiski z Księgi Rodzaju. Dlatego stworzył fałszywkę, aby pokazać łatwowierność swych oponentów. A gdy odniosła sukces, zaczął na niej zarabiać. I to był największy żart.

;

Udostępnij:

Adam Węgłowski

Dziennikarz i autor książek. Był redaktorem naczelnym magazynu „Focus Historia”, zajmował się m.in. historycznymi śledztwami. Publikował artykuły m.in. w „Przekroju”, „Ciekawostkach historycznych” i „Tygodniku Powszechnym”. Autor kryminałów retro, powieści z dreszczykiem i książek popularyzujących historię.

Komentarze