0:00
0:00

0:00

Tegoroczne wybory 24 września w Niemczech nie należą ani do najbardziej ekscytujących, ani fundamentalnie ważnych z punktu widzenia przyszłości kraju - tak przynajmniej twierdzą sami Niemcy. Według niedawnego sondażu instytutu Allensbach tylko 19 proc. obywateli przypisuje głosowaniu 24 września 2017 „przełomowe znaczenie”. To wprawdzie nieco więcej niż cztery lata temu, ale w 2005 roku (kiedy Angela Merkel miała zwyciężyć po raz pierwszy) opinię taką wyrażało 47 proc., zaś w 1998, gdy zbliżał się kres ery Helmuta Kohla (zastąpił go Gerhard Schröder) – 45 proc.

Na 10 dni przed wyborami analizę - przenikliwą, kompetentną i niebanalną - napisał dla OKO. press Piotr Buras - dyrektor warszawskiego biura think-tanku European Council on Foreign Relations.

Znawca relacji polsko-niemieckich. W grudniu 2015 zrezygnował z członkostwa w prezydenckiej Narodowej Radzie Rozwoju ("Podejmowane przez Pana Prezydenta decyzje w sprawie Trybunału Konstytucyjnego naruszyły Konstytucję. Proszę przyjąć moją rezygnację jako wyraz protestu...").

Współautor (wraz z Adamem Balcerem, Grzegorzem Gromadzkim i Eugeniuszem Smolarem) raportu „W zwarciu. Polityka europejska rządu PiS”, wydanego w lipcu 2017 przez Fundację im. Stefana Batorego.

Tekst Piotra Burasa jest obszerny - ale warto go przeczytać do końca, daje niespotykana w polskich mediach panoramę polityki niemieckiej od skrajnej prawicy, przez ogromne centrum, do lewicy. Naprawdę warto się dowiedzieć, dlaczego w kraju za Odrą "gotuje się".

Merkel gwarantuje status-quo

Mimo iż Angela Merkel rządzi już od 12 lat, chęci na zmianę nie widać. Pani kanclerz skutecznie przekonuje do siebie zapożyczonym od Konrada Adenauera hasłem „żadnych eksperymentów” (trafiającym do przekonania zwłaszcza ze względu na niepewną sytuacje międzynarodową i w Unii) i świetnym bilansem gospodarczym.

Jest symbolem epoki stabilizacji i satysfakcjonującego dużą cześć Niemców status quo, którego obietnica przedłużenia wystarcza za program wyborczy.
View post on Twitter

Ale pod powierzchnią tej politycznej sielanki zachodzą procesy, które zmieniają Niemcy bardziej niż świadczyłyby o tym ospała kampania wyborcza i nastrój samozadowolenia rejestrowany przez demoskopów.

Do obrazu sielanki nie pasują doniesienia o rosnącej w wielu zakątkach kraju atmosferze nienawiści do elit politycznych,

zwłaszcza w kontekście kryzysu uchodźczego i „zabetonowania” dyskursu politycznego przez koalicję dwóch największych partii CDU i SPD (wspieranych w wielu sprawach przez większość opozycji) oraz medialnego mainstreamu.

"W kraju gotuje się"

Mimo dobrych wyników gospodarki, nierówności materialne rosną, zaś liczba trwale bezrobotnych (1 mln) utrzymuje się od długiego czasu na niezmienionym poziomie. W subiektywnym odczuciu wielu Niemców społeczna gospodarka rynkowa nie spełnia kluczowej obietnicy równych szans awansu (nie tylko, ale zwłaszcza w Niemczech wschodnich).

„W kraju gotuje się” – przestrzega tygodnik „Der Spiegel”, z pewną przesadą próbując uchwycić napięcie między rzeczywistością społeczną a światem polityki.

Ale te nastroje to nie tylko kwestia subiektywnych odczuć obywateli.

  • System edukacji wymaga pilnej naprawy,
  • infrastruktura leży odłogiem,
  • pod względem digitalizacji Niemcy nie dotrzymują kroku najlepszym,
  • ekonomiści ostrzegają, że nieustanne czerpanie z istniejącej substancji (m.in. w imię uświęconej kilka lat temu przez niemiecką konstytucję zasady „zero długów”) grozi zapaścią w przyszłości.

Nie mniej ważne jest pytanie, jak Niemcy definiować będą swoją rolę w świecie i Unii Europejskiej: przez ostatnie cztery lata niemieckie elity uświadomiły sobie, że bez podjęcia przez Berlin większej odpowiedzialności (politycznej, militarnej i gospodarczej) interesy kraju i przyszłość Unii Europejskiej będą zagrożone. Jak ta odpowiedzialność powinna wyglądać i jak przekonać do niej mało entuzjastycznie nastawione do takiej ewolucji społeczeństwo – to zadanie na następne cztery lata albo i dłużej.

O tym, czy i jak Niemcy zdołają sprostać tym wszystkim zadaniom, zdecyduje wiele czynników, w tym koniunktura gospodarcza i sytuacja na świecie. Ale wbrew pozorom utwierdzanym przez rzekomą „bezalternatywność” kursu Angeli Merkel oraz letnią temperaturę sporu politycznego między największymi graczami (jej świadectwem była pozbawiona większych kontrowersji debata telewizyjna Merkel-Schulz), bardzo ważne znaczenie będzie miał kształt sceny politycznej i koalicji rządzącej.

A pod tym względem tegoroczne wybory przyniosą najpewniej niezwykle ważne rozstrzygnięcia.

Przeczytaj także:

Jamajka czy zieloni-chadecy

Po pierwsze, w Bundestagu pojawi się nowa partia (rzecz bez precedensu od 1990 roku), która kwestionuje podstawowe paradygmaty polityki niemieckiej i znajdująca się całkowicie poza szerokim konsensusem społecznym. Mowa oczywiście o skrajnie prawicowej Alternatywie dla Niemiec (AfD).

Po drugie, wejście do parlamentu AfD, z którą żadna inna partia nie chce współpracować, zmieni zasadniczo układ sił i może mieć bezpośredni wpływ na kształt koalicji rządowej.

Jest bardzo prawdopodobne, że wobec rozdrobnienia sceny politycznej nie będzie żadnej dwupartyjnej alternatywy dla przedłużenia obecnej „wielkiej koalicji” CDU/CSU - SPD. A wedle dominującej opinii, polityczny płodozmian zrobiłby bardzo dobrze krajowi (a także słabnącej SPD).

Jedyną inną opcją może stać się trzypartyjny, egzotyczny sojusz chadeków, liberałów (FDP) oraz Zielonych. Tzw. „Jamajka” (barwy tych trzech partii układają się w jamajską flagę) byłaby nie lada eksperymentem: zapewne niestabilna i skłócona stanowiłaby dodatkowe wyzwanie w czasie, gdy Niemcy potrzebują sprawnego i przewidywalnego przywództwa.

Po trzecie, także inna prawdopodobna opcja koalicyjna – pierwszy w historii sojusz chadecji z Zielonymi – oznaczałby w Niemczech nową erę polityczną.

AfD, Zieloni i liberałowie (w mniejszym stopniu Partia Lewicy, Die Linke) skupiają dziś na sobie uwagę bardziej niż wielkie partie, bo to od nich zależeć będzie zapewne korekta kursu niemieckiej polityki, której kierunek po wyborach nadal wyznaczać będzie Angela Merkel. Zaś implikacje powyborczych scenariuszy z ich udziałem to wcale niemało, jak na wybory pozbawione przełomowego charakteru i wiejące nudą.

Populistyczna prawica - Niemcy równają do reszty Europy

Spodziewane wejście AfD do parlamentu federalnego (ma szansę stać się trzecią siłą polityczną – obecnie chce na nią głosować 11 proc.) będzie największą rewolucją, choć widzieć można w nim zarazem doszlusowanie Niemiec do poziomu europejskiej normalności.

Partie skrajnej bądź populistycznej prawicy to już standard w większości krajów, Niemcy przestają być wyjątkiem. W tej zmianie można widzieć nawet pozytywy: to lepiej, że poglądy skrajnej części społeczeństwa reprezentowane będą w parlamencie, niż gdyby resentyment i frustracja rozładowywać musiały się w działaniach pozaparlamentarnych lub otwarcie antydemokratycznych.

Wielu chce widzieć w AfD po prostu tradycyjno-konserwatywną partię, która zajmuje miejsce zwolnione po prawej stronie przez konserwatywne skrzydło chadecji, słabnące za sprawą ciągnącej partię mocno w stronę politycznego centrum kanclerz Merkel. Ale to iluzja.

Na przestrzeni ostatnich dwóch lat AfD przeszła wyraźną ewolucję w kierunku postaw nacjonalistycznych, ksenofobicznych i radykalnych.

Według sondażu Allensbacha 60 proc. wyborców partii popiera taki właśnie kurs, zaś tylko 28 proc. uważa, że postawy skrajnie prawicowe AfD powinna odrzucić. Partia przez palce patrzy na neonazistowskie wypowiedzi i biografie swoich członków, zaś jej przywódcy z rozmysłem sieją nienawiść do obcych.

"Zutylizować Niemkę tureckiego pochodzenia"

Jeden z dwójki czołowych kandydatów w wyborach do Bundestagu, Alexander Gauland, wywołał ostatnio skandal mówiąc, że Aydan Özoguz, minister ds. integracji w rządzie Merkel, mającą tureckie pochodzenie (ale urodzoną i wychowaną w Hamburgu) należałoby „zutylizować” w Anatolii. Była to reakcja na jej słowa, że poza językiem trudno wskazać „specyficzne” cechy niemieckiej kultury.

Druga z dwójki Spitzenkandidaten AfD, Alice Weidel, miała uchodzić za „liberalne” oblicze partii. Ale w miniony weekend dziennik „Die Welt” opublikował jej maile z 2013 roku, w których pisze, że rząd Merkel to „świnie będące marionetkami zwycięskich mocarstw”. Na niedawnym wiecu sama określiła się mianem „wściekłego obywatela” (Wutbürger), którego używa się w Niemczech do opisu protestu skierowanego przeciwko mainstreamowi, poprawności politycznej i establishmentowi politycznemu. W wydaniu AfD znajdzie teraz Wutbürger – zapewne trwałą – reprezentację na szczeblu federalnym. To ważna cezura w niemieckiej kulturze politycznej.

Zieloni - przegrani wygrani

Jeśli wzrost AfD jest znakiem czasu, w którym w kwestie tożsamości i kultury zaczynają silniej polaryzować społeczeństwa, zaś populizm jest wyrazem protestu wobec nierówności i niepewności jutra, to względna słabość Zielonych (raptem 7-8 proc. w sondażach) mogłaby uchodzić za druga stronę tego samego medalu.

Ale rzeczywistość polityczna jest dużo bardziej skomplikowana.

Zieloni są w Niemczech prawdziwą partią sukcesu, która zarazem stała się tegoż sukcesu ofiarą.

Na przestrzeni ostatnich 30 lat Niemcy zmieniły się nie do poznania:

  • wartości postmaterialne zyskały na znaczeniu,
  • ekologia stała się nie mniej „niemieckim” nastawieniem niż jedzenie Bratwurstów i picie piwa,
  • stosunek do różnorodności stał się bardzo liberalny, czego wyrazem akceptacja małżeństw dla homoseksualistów czy osławiona Willkommenskultur (pozytywny stosunek do obcokrajowców i migrantów).

56 proc. Niemców deklaruje dzisiaj poglądy centrolewicowe lub lewicowe, ale wartości kojarzone z Zielonymi rozpowszechnione są, mniej lub bardziej, w całym „centrum” niemieckiego społeczeństwa. Według niedawnego sondażu Fundacji Bertelsmanna jest ono - centrum - dzisiaj największe w Europie, przynależność do niego deklaruje 80 proc. społeczeństwa.

Nic dziwnego, że socjologowie mówią o „zielonym” duchu czasu, który zdominował współczesne Niemcy. Wielu działa to na nerwy, zaś nawet wielu sympatyków Zielonych drażni ich pouczający i wszystkowiedzący styl. AfD jest skrajnym produktem tej irytacji.

Niemniej niewielka polaryzacja, dominacja politycznej poprawności, dominacja wartości liberalno-lewicowych w sferze publicznej to nie wyniki spisku elit, jak często przedstawiają je krytycy wewnątrz Niemiec i poza nimi (także w Polsce). Są odzwierciedleniem szerokiego konsensusu społecznego w sferze wartości, w którego ukształtowaniu Zieloni mieli na przestrzeni ostatnich dekad niezwykle ważny udział.

Ale właśnie ten ich sukces w ukształtowaniu niemieckiej kultury politycznej jest bodaj główną przyczyną aktualnych kłopotów partii Zielonych.

Największe ugrupowania – CDU i SPD – bardzo skutecznie przyswoiły sobie „zielonego” ducha czasu.

Zwrot chadecji pod wodzą Merkel ku politycznemu centrum (i jej „socjaldemokratyzacja” i „zazielenienie”) jest właśnie wyrazem przekonania, że nie można ignorować przemian społecznych, a wybory wygrywa się w centrum.

Skoro chadecy (nie wspominając o socjaldemokratach) rezygnują z energii atomowej, otwierają granice dla uchodźców i głosują za małżeństwami jednopłciowymi (tej wiosny), to czym jeszcze wyróżnić się mogą Zieloni?

Ale częścią problemu Zielonych jest także to, że tożsamość tej partii zbudowana jest na fundamencie anarchii, buntu i podważania pewników, podczas gdy w międzyczasie stała się partią mainstreamu i mainstream ten definiującą.

Ich polityk Winfried Kretschmann jest premierem jednego z największych i najbardziej uprzemysłowionych landów niemieckich Badenii-Wirtembergii, co może być najlepszym symbolem ewolucji, jaką przeszli i Zieloni, i całe Niemcy. Ale partia ma z nim problem – ani jego pozycja, ani zbyt konserwatywne poglądy nie pasują do autowizerunku ugrupowania, a zwłaszcza oczekiwań jego dołów partyjnych. Zieloni nadal rozerwani są między skrzydłem realos, którzy widzą się w koalicji z Merkel (za tym opowiadają się ich czołowi kandydaci Cem Özdemir, urodzony w Niemczech syn imigrantów z Turcji, i Kathrin Göring-Eckart, członek synodu Kościoła Ewangelickiego), a partyjną lewicą, która wolałaby nierealny dziś sojusz z SPD i Partią Lewicy.

Kto będzie koalicjantem Merkel

Waga tego, kto ostatecznie będzie partnerem Merkel w przyszłym niemieckim rządzie, nie jest bagatelna. Wynika ona ze stylu sprawowania władzy przez panią kanclerz i jej elastycznych poglądów.

Merkel nie jest dogmatykiem, potrafi łatwo korygować kurs swojej polityki i dostosowywać się do zmieniających się warunków.

Z tej pozornej słabości (czyż od polityków nie oczekuje się wierności zasadom i zdecydowanych poglądów?) uczyniła wręcz swoją doktrynę władzy. Bardziej wyraziści od niej koalicjanci mogą więc silniej odcisnąć piętno na polityce rządu niż wynikałoby to z liczby oddanych na nich głosów.

CDU jest dzisiaj – za sprawą Merkel - partią bez wyraźnego profilu, która z powodzeniem może skręcić bardziej w lewo lub w prawo. I to właśnie dlatego

te wybory coraz bardziej stają się starciem pomiędzy Zielonymi a liberałami z FDP – jako potencjalnymi koalicjantami pani kanclerz w jej czwartej kadencji.

Liberałowie - partia protestu sytych

Liberałowie (od 2013 poza parlamentem) uważani są przez swoich adoratorów za jedyną partię, która może przełamać okowy „socjaldemokratycznego konsensusu” gwarantowanego przez „kleptokratyczne działania” obu wielkich partii rządzących. Tak lider FDP Chrsitian Lindner scharakteryzował politykę płacową (płaca minimalna) i emerytalną (złagodzenie reformy wydłużającej wiek emerytalny do 67 lat).

Krytycy liberałów mówią raczej o partii protestu dobrze sytuowanych i zadowolonych z własnego życia, którym nie podoba się kierunek, w jakim zmierza kraj. Obie interpretacje mają uzasadnienie. Wyborcy liberałów są mniej więcej tak samo niezadowoleni z elit politycznych, jak wyborcy AfD, i przywiązują największą wagę do podobnych tematów: kwestii bezpieczeństwa, migracji, a także podatków i emerytur.

Ale są ponadproporcjonalnie zamożni, znacznie bardziej szczęśliwi i niechętni radykalizmowi.

Zaś ich partia prezentuje poglądy w wielu sprawach dość istotnie odbiegające od aktualnego mainstreamu. Kwestie sprawiedliwości społecznej ograniczają w zasadzie do sfery edukacji (równe szanse) i widzą siebie głównie jako „usługodawcę” niemieckich przedsiębiorstw (wypowiedź jednego z liderów partii z 2013 roku).

Do europejskich traktatów chcą wpisać możliwość opuszczenia strefy euro przez państwo członkowskie (w tej roli chętnie widzieliby Grecję) oraz - bezwzględnego przestrzegania zakazu udzielania wsparcia finansowego krajom UE zagrożonym bankructwem. Chcą też zlikwidować Europejski Mechanizm Stabilności, który wymyślono w trakcie kryzysu euro, by zapobiec jego rozprzestrzenianiu się. Dotąd polityka Niemiec opierała się na kluczeniu w tych sprawach i płaceniu, kiedy to konieczne. Zaś większość krajów UE uważa, że Berlin powinien poluzować swoją nadal zbyt dogmatyczną Ordnungspolitik w tych kwestiach.

Przywódca Zielonych Cem Özdemir, zatweetował po jednej z debat, że "CDU-SPD to status quo, CDU-FDP to przeszłość, a Zieloni to przyszłość”. Jest w tym sporo prawdy. Program liberałów przesiąknięty jest, jak zauważył parę dni temu komentator portalu „Der Spiegel”, do tego stopnia wiarą w nieomylność rynku i skuteczność aktualnych zasad funkcjonowania strefy euro, jakby kryzysy finansowy i wspólnej waluty nie odcisnęły żadnego piętna na światopoglądzie ekonomicznym tej partii.

Tematy elektromobilności, wciąż kulejącej transformacji energetycznej, wyrównywania szans, integracji uchodźców, roli Niemiec w świecie czy inwestycji w infrastrukturę – wszystko to kwestie, od których zależy przyszłość kraju – wydają się u Zielonych w lepszych rękach. Ale to kwestia poglądów.

Na pewno spór między Zielonymi a liberałami, którego wynik może przesądzić o kierunku, w jakim pójdą Niemcy (i po części Europa), dotyczy także fundamentalnej dla współczesnych demokracji sprawy roli państwa we wszystkich tych procesach.

Tak więc koniec końców te wybory wcale nie są nudne i mogą okazać się w wielu sprawach przełomowe. Chyba, że całe to zamieszanie skończy się tym, co Niemcy lubią najbardziej: zachowaniem status quo i repetą „wielkiej koalicji”.
;
Na zdjęciu Piotr Buras
Piotr Buras

Dyrektor Warszawskiego Biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR). Publicysta i ekspert do spraw polityki europejskiej i Niemiec. W latach 2008–2012 stały współpracownik „Gazety Wyborczej” w Berlinie. Ostatnio opublikował m.in. Nowy rozdział. Transformacja Unii Europejskiej a Polska (z Szymonem Ananiczem i Agnieszką Smoleńską, Warszawa 2021), Partnerstwo dla Rozszerzenia: nowa oferta UE dla Ukrainy i nie tylko (z Kaiem-Olafem Langiem, Warszawa 2022), Zeitenwende. Jak wojna w Ukrainie zmienia Niemcy (Warszawa 2023). Redaktor i współautor opublikowanego niedawno raportu Fundacji Batorego Powrót do Europy. Rekomendacje dla polskiej polityki w UE

Komentarze