Ucieczki. Przechodzenie granicy tyłem w celu upozorowania przekroczenia granicy w stronę PRL. Przechodzenie gęsiego po śladach osoby pierwszej. Przechodzenie pasa granicznego na szczudłach. Na czworakach. Na kolanach i łokciach. Trójskokiem
Plan był taki: koło Bratysławy rzeczka wpływa do Dunaju. Wsunąć się w nocy do rzeczki, położyć na plecach w głównym nurcie, płynąć kilometrami jak jakaś kłoda albo pień niesiony z prądem i wpłynąć do Dunaju, a potem szybko przepłynąć na drugi, austriacki brzeg. Wiedeń. Zachód. Wolność.
Nie utopi się? Nie, Zygi dobrze pływa. Miał siedem lat, kiedy piegowaci bracia Komarowie z Jędrzychowa, co zaczepiali chłopaków z Ochli, chwycili go w lesie – o, mamy Niemca, trzymaj – i wrzucili jak psiaka do poniemieckiego basenu. Wszyscy uciekli, a Zygi walczył o życie rozpaczliwym pieskiem podpatrzonym u starszych kolegów, aż uczepił się betonowego brzegu.
Teraz przepływa już Odrę koło Nietkowa i w Krośnie.
Dlaczego wybrał Dunaj? Bo miejsce jest źle chronione przez Czechosłowaków. A Czechosłowacja to „miękki sojusznik”, słabe ogniwo w Układzie Warszawskim, przecież dopiero co trzeba było im udzielać braterskiego wsparcia, bo sobie nie radzili z rozruchami w Pradze. Do tego lud mniej bojowy, tradycje szwejkowskie,
„najweselszy barak w naszym socjalistycznym obozie”.
Skąd Kapela o tym wie? Ze szkolenia wojskowego. No bo jak skutecznie zabezpieczyć taką dużą rzekę z dopływami, której stan ciągle się podnosi albo opada? Zasieków nie założysz!
Żołnierzy zawodowych Wojsk Ochrony Pogranicza ciągle szkolą na temat zagrożeń na granicy PRL, słabych punktów ochrony granic obozu socjalistycznego oraz na co wopista ma zwracać szczególną uwagę. A Zygfryd Kapela jest właśnie wopistą, starszym kapralem, dowódcą posterunku obserwacji wzrokowo-technicznej w służbie nad Bałtykiem. Ma lunetę czterdziestkę – jak jakaś dziewucha leży na wydmach, to starszy kapral Kapela z kilometra policzy jej grochy na kostiumie.
W nocy na radarze widać nawet stado kaczek na wodzie. Na radarze to cel, ale doświadczony obserwator huknie z rakietnicy, kaczki się podrywają i cel znika. Co innego człowiek na materacu, duży wyraźny obiekt. Więc Kapela kombinuje: można by zabrać zwinięty materac i gaśnicę pianową, odpłynąć wpław z pół mili od brzegu, cel jest wtedy malutki. Potem, żeby nie dmuchać materaca na środku morza, podłączyć gaśnicę do wentyla i materac napompowany błyskawicznie. Jednak ryzyko jest zbyt wielkie, bo nie wiadomo, gdzie dopłyniesz, a w dodatku fala może cię wyrzucić na brzeg.
Kapela wszystko zapamiętuje, map nie zbiera, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Rozważa różne koncepcje. Po to poszedł do WOP.
Dwa lata temu napisał podanie o paszport na wyjazd do RFN, odmówili, ponieważ obywatel ma nieuregulowany stosunek do służby wojskowej. Kapela, najpierw musicie iść do wojska.
Zgłosił się na ochotnika do pilnowania granic.
Teraz na szkoleniach wkuwa przykłady, jak to przestępcy graniczni i wrogowie socjalizmu uciekają z kraju do państw kapitalistycznych.
Przechodzenie granicy tyłem w celu upozorowania przekroczenia granicy w stronę PRL.
Przechodzenie gęsiego po śladach osoby pierwszej.
Przechodzenie pasa granicznego na szczudłach.
Na czworakach.
Na kolanach i łokciach.
Trójskokiem.
Przepłynięcie Nysy Łużyckiej w kwietniu z ubraniem zwiniętym na głowie.
Kryjówki: na półce z bielizną w wagonie sypialnym pociągu międzynarodowego, w skrytce pod wagonem, w suficie wagonu na desce do prasowania, w transporcie beczek z karbidem, w skrytce pod karoserią autobusu Jelcz, w aucie w oparciu tylnej kanapy,
w tunelu wału napędowego ciężarówki.
Ucieczki przez Bałtyk: pontonem z silnikiem, szwedzkim węglowcem, kutrem rybackim, jachtem harcerskim, kajakiem z Kołobrzegu na Bornholm jak Jerzy Szymczak w 1962 roku.
Księdza, co uciekał kutrem do Szwecji, namierzył radar, szybki meldunek do marynarki wojennej i potem puszczali podoficerom WOP film, jak wielki trałowiec wciąga księdza na pokład razem z kutrem, sukces naszych służb.
Jest 1969 rok. Kapela zbadał już porty rybackie w Darłowie i Ustce,
zagadywał rybaków, podrywał ich córki, ale w każdej rodzinie jakaś wtyka, kapuś, ucho, trudno uciec przez Bałtyk.
Czwartego sierpnia jedzie na przepustkę do domu i już w cywilnych ciuchach dalej do Zakopanego.
Dwa dni czai się w obozie studenckim w Dolinie Chochołowskiej, zostawia plecak i przez Wołowiec przechodzi na czechosłowacką stronę. (GOPR będzie go szukał w górach).
Była bitwa. Trzydziestego pierwszego sierpnia 1981 na polu pod Glińskiem koło Świebodzina chłopi indywidualni starli się z chłopami państwowymi.
W pegeerach wrze. O starciu pod Glińskiem pegeerowcy mówią jak o bitwie pod Grunwaldem. Krzyżacy, ci z „Solidarności” Rolników Indywidualnych, najechali pegeerowską ziemię traktorami. Wtedy traktorzyści z pegeeru – wielu z nich też z „Solidarności”, tylko pegeerowskiej – na rozkaz dyrektora wskoczyli na służbowe ciągniki i jako nasze wojska pod wodzą Jagiełły pognali bronić pól państwowych.
Stoją naprzeciwko siebie, dymią i ryczą. Z jednej strony dwadzieścia osiem zetorków z pługami rolników indywidualnych – zastępy z Rusinowa, Grodziszcza, Glińska i Nowego Dworku – szykuje się do zaorania pegeerowskiego pola. Z drugiej – dwadzieścia cztery mocne traktory z pegeeru, które zajechały im drogę i w szarży próbują zepchnąć indywidualnych z pola.
Zetorki są małe, bo rolnik indywidualny w gospodarce socjalistycznej nie ma dostępu do porządnych traktorów. Ciągniki pegeerowców są wielkie. Jan Gabruk, rolnik indywidualny, dostaje wstrząsu mózgu, gdy ciągnik pegeeru najeżdża na niego z tyłu. Potem jedni powiedzą, że ci z pegeeru też byli uzbrojeni w ciężkie pługi, inni będą się upierać, że przyjechali z wielkimi bronami i okrążając indywidualnych, odwrócili je długimi bolcami do góry, by przeciwnik rozpruł sobie opony. (Wtedy trudno dostępne na rynku – wszystko jest trudno dostępne).
Nie wiadomo też do końca, która strona użyła rozsiewaczy,
żeby obsypać przeciwnika wapnem porażającym oczy i płuca.
Tadeusz Bobowski, autor książki o „Solidarności” świebodzińskiej, napisał, że to pegeerowcy razili wapnem.
Zygfryd Kapela, wtedy już palacz centralnego ogrzewania i lider pegeerowskiej Solidarności na bitwę nie zdążył, ale słyszał od kolegów z pegeeru, że jednak to indywidualni użyli rozrzutników gnoju, ciskając w pegeerowców żrącym krowim łajnem. Nawet interwencja Milicji Obywatelskiej, która spóźniona przyjechała na miejsce bitwy niebieską nyską, niewiele pomogła.
Autobusy pegeeru z nowymi obrońcami pól przywiozły żywność i oranżadę, a żony i córki rolników indywidualnych dostarczyły jedzenie swoim. Zbiegli się gospodarze z wiosek.
Napięcie rosło, traktory ryczały, część rolników z jednej i drugiej strony opuszczała już ciągniki, szykując się do walki wręcz. I pewnie chłopi indywidualni z chłopami państwowymi rzuciliby się sobie do gardeł, byliby pewnie ranni, a może nawet gorzej, gdyby nie Krystyna Mucha, żona rolnika indywidualnego, której, jak to napisał Bobowski, „udało się poprzez spontaniczne, głośne wezwanie skłonić obie strony do rozmów”.
Świadkowie mówią, że wbiegła między traktory i na przemian lamentując i wyzywając chłopów z obu stron od najgorszych, zmusiła ich do przerwania walki.
Na pole bitwy przyjeżdża też wicewojewoda, namawia do rozmów.
O ataku na pegeerowskie pola Kapela usłyszał na korytarzu „Solidarności” w Zielonej Górze od Jana Kudły. Kapela już wie, że Kudła to człowiek z bohaterskim życiorysem, żołnierz generała Maczka, a potem żołnierz wyklęty, bojownik WiN (Wolność i Niezawisłość), który zaszył się na Ziemiach Odzyskanych i został skazany w latach pięćdziesiątych na piętnaście lat więzienia. Tak jak Zygfryd, palacz centralnego z Kruszyny, Kudła także należy do władz zielonogórskiej „S”. Sympatyzuje z powstałym w marcu ogólnopolskim związkiem „Solidarność” Rolników Indywidualnych, który ma walczyć o prawa chłopów, zwykłych rolników, plantatorów, właścicieli gospodarstw, sadów, upraw ogórków, pomidorów, pól żyta, pszenicy, ziemniaków, szklarni z czerwonymi goździkami – ogólnie mówiąc, właścicieli wszystkich hektarów nieupaństwowionych po wojnie przez komunistyczną władzę i łaskawie pozostawionych w prywatnych rękach.
Chłopi z Glińska chcą ziemi. Powołują się na wywalczone w lutym 1981 roku porozumienie rzeszowsko-ustrzyckie między rolnikami a władzą z podpisem Lecha Wałęsy, które daje gwarancję nienaruszalności chłopskiej własności. Bo władza odbierała im pola jeszcze w latach siedemdziesiątych. Prawa rolników indywidualnych mają być równe z prawami rolnictwa państwowego.
Chcą prawa do zakupu pegeerowskich nieużytków i mówią głośno to, co wie cała Polska: że państwowe gospodarstwa – mówi się też „kołchozy”, wykrzywiając usta z pogardą – tylko marnują ziemię.
Prawie całe poniemieckie Ziemie Odzyskane (wtedy mówi się już „zachodnie”) są w rękach pegeerów. I to pegeery są tymi „Krzyżakami”, a nie oni, chłopi indywidualni, Bóg, honor, ojczyzna i tradycja chłopskich pokoleń, co żywią i bronią.
Wymyślili więc akcję orną. Zaorają kawałek pegeerowskiej ziemi, żeby przypomnieć władzy, co obiecała. Tajna narada odbyła się pod dębem u jednego z gospodarzy. Najpierw planowali ruszyć na Rusinów,
ale żeby zmylić szpicli i donosicieli, skręcili traktorami pod Glińsk. Tam wbili pługi.
(Eugeniusz Pihan, jeden z organizatorów zajazdu na Glińsk, gdy kilka lat później kupi pole, na którym starły się traktory, nazwie je polem grunwaldzkim).
Po trzydziestu latach schodzę z Kapelą do kotłowni. Zygfryd Kapela, niemiecki emeryt odwiedza swoje miejsca z przeszłości. Drzwi zamknięte. Nowa tablica, stary napis „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. No to patrzymy dookoła i w górę, na komin, na którym Kapela zakładał antenę do odbioru Wolnej Europy. Chodzimy między blokami, niedziela. Dziadek na składaku ciągnie wózek z czarnym kundlem, spod starego passata wystają męskie nogi w beżowych skarpetach i zielonych klapkach, trzy kobiety oparte o garaż grzeją się w słońcu.
Pan Zygfryd?! – jedna z nich rusza w naszą stronę. Po głosie i uśmiechu poznała.
O, pani Ula, cieszy się Kapela, a co u Władka?
Siedzi w domu, chodź pan. Prowadzi do bloku, opowiada, że mąż ma ciężkie nogi i nadciśnienie. Zostali w bloku, bo jak upadły pegeery, to państwo sprzedało im tanio mieszkania. I siedzą tak na swoim do dziś, tyle że roboty nie ma. Dali mieszkania, ale robotę zabrali. Prowadzi schodami prosto do swojej kuchni. Pod oknem siedzi wielki facet i wielkimi rękami skręca długopisy, na stole ma dziewięć pudełek, w każdym coś do przyszłego długopisu: sprężynki, rurki, klipy, pstryki...tyle tych gówienek, że człowiek myli kolejność, i jak to złapać grubymi paluchami, dwadzieścia lat był wybitnym traktorzystą, orał ziemię, skiba piękna jak Miss Polonia kładła się równo na bok, Władek dźwigał wielki pług i orał w drugą stronę, teraz ręce mu się trzęsą, grubymi palcami łapie różowe kółeczko, żeby nałożyć na białą rurkę, a tu w kuchni staje siwy Zychciu jak zjawa, kolega z pegeeru sprzed trzydziestu lat, ciśnienie skacze, ręce się trzęsą, kółeczko wypada, toczy się pod lodówkę, krępująca chwila dla wszystkich, żona proponuje herbatę. Władek płacze, rękami zasłania twarz. Kapela zmieszany klepie Władka po ramieniu, a mnie jest głupio, bo nie sądziłem, że w połowie drugiej dekady xxi wieku ktoś w Polsce skręca jeszcze długopisy za grosze.
Ostatni raz widziałem to ze dwadzieścia lat temu, na początku nowej Polski, w Nietkowie, niedaleko stąd, tylko z drugiej strony rzeki. Długopisy skręcała prawie cała wieś. Raz w tygodniu przyjeżdżał z Niemiec tir i stawał na krzyżówce pod lipą. Każdy chwytał za rower, dziecięcy wózek czy taczkę i ustawiał się w kolejce po części. Gospodyni z sąsiednich Lasek przyjeżdżała wozem konnym i brała długopisy dla czterech rodzin.
Jędrzejczakowa, spawaczka na rencie, która trzydzieści lat budowała wagony, miała na koncie już 85 540 skręconych długopisów. Jej starsza córka Krystyna, kelnerka na wychowawczym, miała wtedy 80 450 długopisów. Co zarobiła na długopisach, to ładowała w cement i pustaki – stawiała przybudówkę dla siebie i synka. Młoda, ładna. Owdowiała na Boże Narodzenie. Mąż się powiesił na bojlerze od ciepłej wody. Wrócili z pasterki, poszedł do łazienki i już nie wyszedł. Nie wiadomo dlaczego.
Najmłodsza Ania skręciła 50 450 długopisów, mniej niż matka i siostra, bo chodziła jeszcze do szkoły. (Zdała właśnie do technikum krawieckiego, matka kupiła jej za długopisy maszynę do szycia).
W lutym 1996 roku, kiedy Niemcowi bardzo się spieszyło,
ustanowiły rekord Nietkowa – dziesięć tysięcy długopisów w pięć dni.
Długopisy z dwiema sprężynkami i dwunastoma częściami ludzie od razu ochrzcili „hitlery”, bo paskudne do skręcania, na każdym napis „Germany” i czarne. A nie ma nic gorszego niż czarny długopis. Po paru tysiącach czarnych długopisów bolą oczy, człowiek myśli, że oślepnie, więc doświadczeni brali połowę czarnych i połowę białych. Czarne skręcało się w dzień, a białe w nocy.
Na początku wszystkich bolały palce, a potem nawet nie myśleli, że skręcają. Pili herbatę, gadali, słuchali radia. Telewizor wyłączony, bo od telewizji mylą się części. Albo skręcanie, albo telewizor.
Napisałem reportaż. Okazało się, że w tekście za dużo jest słowa „długopis”. To dlatego, że tych, co skręcali, wieś nazywała tak samo jak to, co skręcali – „długopisy”.
Człowiek zwany długopisem od skręcanego długopisu. Od tysięcy skręconych długopisów.
Zapytałem, czy się im opłaca tak po 0,8 grosza za długopis.
Nie opłaca się, ale innej roboty nie ma, powiedziała jedna z długopisów.
Sołtys, który nie skręcał, wymienił największe zakłady pracy w Nietkowie: Stolarnia – cztery osoby, kółko rolnicze – trzech traktorzystów, kierownik, prezes... razem pięć albo sześć osób. Pięć sklepów spożywczych, dwa bary, w byłym pegeerze już tylko kilka osób zostało. Najwięcej ludzi żyje z długopisów, jakieś dwieście osób.
Wycofujemy się z Kapelą z kuchni, w której płacze wielki Władek długopis, wycofujemy się z bloku, z osiedla. Pod kotłownią pytam jeszcze ludzi, czy ktoś pamięta Zygfryda Kapelę, palił tutaj za czasów „Solidarności”.
Kapela?! – irytuje się kobieta i zaciska pięści, a pewno, że pamiętam! Weź pan tego swojego Kapelę i tę całą waszą „Solidarność” i spieprzajcie stąd, już.
To fragmenty reporterskiej książki Włodzimierza Nowaka, „Niemiec. Wszystkie ucieczki Zygfryda”, której drugie wydanie ukazało się właśnie w Wydawnictwie Dowody.
Historia człowieka, który całe życie uciekał, był wopistą-ochotnikiem, dezerterem, cinkciarzem, palaczem centralnego ogrzewania w pegeerze, zdrajcą, uciekinierem-recydywistą, „pegeerowskim Wałęsą” witanym owacjami na wiecach, antybohaterem, tajnym współpracownikiem bezpieki, związkową szychą w OPZZ, więźniem… I małym chłopcem z zakazanym na „Ziemiach Odzyskanych” imieniem Zygfryd.
Pół Polak, pół Niemiec szarpany przez kolegów, bity przez ojca i gnębiony przez władzę ludową. Wszyscy chcą go złamać, więc od dziecka ucieka.
Chciał przepłynąć Dunaj pod Bratysławą. Biegł przez pole graniczne między NRD a RFN, z przestrzelonymi nogami trafił w ręce Stasi.
Udało mu się dopiero pod koniec lat 80. gdy pomarańczowym maluchem wymknął się z PRL udając, że jedzie z rodziną do Berlina po pomarańcze na święta. Ale to nie koniec ucieczek Zygfryda.
Pisano o tej książce, że nawet gdyby spleść biografie kilku osób, i tak nie powstałby życiorys równie intrygujący. Bo Zygfryd Kapela to Obywatel Piszczyk wymieszany ze Szwejkiem.
To powojenna historia Polski w soczewce życia jednego człowieka.
„Kapela to postać, która musiała trafić do literatury” – stwierdził Jerzy Sosnowski.
„To opowieść o tym, że ucieczka od siebie samego jest niemożliwa. Albo o rozpaczliwym poszukiwaniu tożsamości” – napisał Mariusz Szczygieł.
Jesteśmy świadkami konfrontacji wspomnień różnych ludzi, śledzimy ustalanie przebiegu wydarzeń, mozolne dochodzenie – i pytającego, i pytanego – do prawdy.
To książka o tym, że prawd o jednym życiu może być wiele.
Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi.
Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi.
Komentarze