Gdybym widział, nie byłbym tu, gdzie jestem. Niewidzenie zaprowadziło mnie w całkiem dobre miejsce. Mam kolorowe życie niewidomego człowieka
W kompletnej ciemności drżały mi ręce i waliło serce. Kołysałam się na boki. Ziemia jakby falowała, a ja miałam iść za głosem, który mnie wołał.
- Wszystko w porządku? – zapytał głos.
- Trzęsą mi się łydki – powiedziałam i ruszyłam przed siebie. Pierwszy przystanek – jakiś mebel. Chyba toaletka. Na blacie lokówka, grzebień, słoiczek z kremem do twarzy. Zaraz, skąd mogę wiedzieć, że to akurat jest krem? – pomyślałam. Szłam za głosem. Na chropowatej ścianie wisiały ciepłe narty. Ciepłe, czyli drewniane. Dalej zimne rzeźby i pianino albo fortepian. Jednak pianino. Potem wyjście z pomieszczenia – chyba owalnego. A może tylko jedna ściana zawijała?
- Uwaga, mostek – powiedział głos, a ja zastanawiałam się, czy jest balustrada.
- Jak wysoko jest ten mostek? – zapytałam, a głos podał mi rękę. Mój dotyk zebrał kolejne dane.
- Wsiadamy do tramwaju – usłyszałam.
- Nic trudniejszego – powiedziałam i zajęłam miejsce jako ostatnia, uderzając w głowę jednego z pasażerów.
Spędziłam godzinę na Niewidzialnej Ulicy w Poznaniu, by „poszerzyć horyzonty zmysłów” – tak zachęca ulotka interaktywnej ekspozycji umieszczonej w całkowitej ciemności. Rolę przewodników pełnią osoby niewidome lub słabowidzące.
Wybrałam się tam przed rozmową z Piotrem Dukaczewskim – niewidomym mistrzem szachowym. Chciałam być dobrze przygotowana, ale pierwszą rzeczą, którą zrobiłam jako przewodnik Piotra, było potknięcie o własne nogi. Przed upadkiem uratował mnie bohater tego tekstu.
- Przecież to ja jestem niewidomy – powiedział i zaczęliśmy się śmiać.
I tu opowieść mogłaby się skończyć, bo to doskonała puenta.
Zaczęło się, od podsłuchanej rozmowy.
- Ale jak to niewidomy? – powiedział pracownik biura turystycznego.
- Tak, niewidomy. Mówi, że sobie poradzi – odpowiedział drugi pracownik.
- Ale to wyjazd na łódź. Na pokładzie leży dużo kitesurfingowego sprzętu. Można się potknąć, wypaść za burtę. Ja tego nie widzę.
- On też nie i chciałby pojechać.
Piotr Dukaczewski od połowy lat 80. należy do ścisłej, światowej czołówki szachistów niewidomych i słabowidzących. Jest czterokrotnym wicemistrzem świata (1986 Moskwa, 2000 Benasque, 2004 Mondariz, 2010 Belgrad) oraz mistrzem Europy z 2011 roku (Rodos). Dziewięciokrotnie wystąpił w reprezentacji Międzynarodowego Stowarzyszenia Niewidomych Szachistów na szachowych olimpiadach, zdobywając liczne medale (w drużynie i indywidualnie).
Jest dziesięciokrotnym Mistrzem Polski Niewidomych, a od 1986 roku ma tytuł międzynarodowego mistrza szachowego.
Na pierwszą rozmowę spotkaliśmy się w Łodzi, bo tam wcisnęłam się w napięty grafik Piotra. Czekałam na niego na dworcu kolejowym i po raz pierwszy zwracałam uwagę na wszystkie linie prowadzące, pola uwagi, schody, windy, oznaczenia i komunikaty dźwiękowe.
- Winda czy schody? – zapytałam.
- Schody – wybrał Piotr. – Możemy zrobić tak, że ja będę szedł za tobą? Położę rękę na twoim ramieniu i ty mnie trochę poprowadzisz?
- OK – zgodziłam się, czując, że taka prośba skraca dystans.
- Wiesz, gdzie iść? Tu mam adres knajpki, którą polecali znajomi.
- Jasne, włączę nawigację – powiedziałam, zastanawiając się, jak wiele w świecie osób niewidomych opiera się na zaufaniu. Nie zdążyłam przyznać, że nie znam Łodzi i że wciąż się o coś potykam.
- Czy ktoś cię oszukał wykorzystując to, że nie widzisz? – pytam.
- Nie przypominam sobie. Może w jakichś drobiazgach. Nie żebym pamiętał. Wiesz, że spotykam się głównie z życzliwością? Ogólny margines zła w społeczeństwie jest chyba nieduży.
Jak ludzie robią świństwa, to myślę, że z konieczności.
Nie wiem, z biedy, z głodu. Tak mi się wydaje.
- Nigdy, nikt nie wskazał ci złośliwie złej drogi?
- Zdarzyło mi się zabłądzić w lesie, ale to jak byłem sam. Nie przez ludzi. – Chodzisz sam do lasu?
- Tak, lubię las.
Wzrok zaczął tracić w wieku siedmiu lat i do końca nie wiadomo, od czego się zaczęło. Może od kota, może przez mięso, a może przez nieumyty owoc. Możliwości, by zarazić się pierwotniakiem Toxoplasma gondii, jest kilka. Obecnie toksoplazmoza, jest chorobą, którą można zdiagnozować, wykonując testy na obecność przeciwciał, ale w latach 70. nawet najtęższe, medyczne umysły nie wiedziały, dlaczego pewien pierwszoklasista z Warszawy traci wzrok. Szpital w Katowicach, konsultacje w Lublinie,
Wojskowy Instytut Medyczny na Szaserów. Trochę tego było.
W Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej na Krasińskiego Piotr przeczytał w druku swoją ostatnią książkę. Były to „Przygody Sindbada Żeglarza”. Niebieska okładka, rysunek żaglowca z załogą i wielka ryba, a w środku Sindbad, który natrafiając na sytuacje beznadziejne, zawsze potrafił obrócić je na swoją korzyść.
Pod koniec roku szkolnego Piotr przesiadł się z ostatniej do pierwszej ławki, bo widział może dziesięć procent tego, co wcześniej.
W domu zaczęły się rozważania, czy Piotr będzie mógł uczyć się dalej w tej samej szkole, ale rodzice szybko doszli do wniosku, że niby dlaczego nie? Mama czytała mu wszystkie lektury, a tata uczył matematyki. Można powiedzieć, że Piotr podstawówkę i liceum skończył podwójnie, bo po zajęciach w salach klasowych wszystko wykładali mu jeszcze raz rodzice.
Edukacja dzieci widzących opiera się głównie na metodach wizualnych, więc rodzice Piotra sami opracowali system nauczania. Nie mogli pokazać mu przecież map, rysunków, tabel, grafów, funkcji czy diagramów, ale mogli je długimi godzinami opisywać i przystosowywać pomoce naukowe do słabowidzącego dziecka. Z czasem Piotr tak wyćwiczył pamięć, że liczył w głowie całe zadania.
W szkole, nieświadomie, dobrze się maskował i dopóki mógł grać w piłkę i wchodzić na drzewa, wszystko było w porządku. W piłkę grał jeszcze długo, a na drzewo potrafi wejść do dziś. Zresztą, cokolwiek by się nie działo, rodzice stali za nim murem.
- Czy pamiętasz, jak mama stresowała się tym, że tracisz wzrok? – pytam.
- Martwiła się, ale nie do przesady. Zauważ, że w większości ludzie boją się zmian. Jeśli mają jakąś swoją stabilizację i jeśli ma nastąpić jakaś gwałtowna zmiana, to pierwszą reakcją jest opór. U większości ludzi jest lęk. Ale nie u mojej mamy.
Ona była trochę taką luzaczką. Mnie też traktowała na ogromnym luzie i dała mi dużo swobody. Zawsze mogłem bawić się z chłopakami z podwórka, a w liceum pójść na imprezę. Mama nie trzęsła się nade mną. Oczywiście wiedziała, że lepiej jest widzieć niż nie widzieć, ale ja akurat nie widziałem i nic z tym nie mogliśmy zrobić.
Pod koniec szkoły podstawowej ostrość wzroku Piotra wynosiła około 5 procent normy widzenia, ale matematyczka w szkole powiedziała, że i tak zajdzie daleko. To pamięta do dziś.
W liceum wybrał profil humanistyczny, bo zorientował się, że musi grać, tym co miał, a w zasadzie tym, czego nie miał. Ścisłe przedmioty, to rysunki, eksperymenty, tabele i wykresy, a on potrzebował nabyć takich umiejętności, które otworzą osobie niewidomej większą ilość drzwi w przyszłości.
- Cześć, jestem Tadek, mogę ci pomagać – usłyszał Piotr na jednych z pierwszych zajęć w XIX Liceum Ogólnokształcącym im. Powstańców Warszawy. Zawsze miał szczęście do ludzi.
Po liceum chciał pójść na wydział prawa, ale ostatecznie zdecydował się na Instytut Stosowanych Nauk Społecznych. Studia nie miały aż takiego znaczenia, bo Piotr był zakochany. Między innymi w szachach.
Pierwsze partie rozgrywał z tatą.
- Szachownica ma 64 pola – mówił tata. – Szybko nauczysz się grać w pamięci.
Piotr zapamiętał każdy szczegół, wdrukował szachownicę w głowę, a potem przesiadywał godzinami nad książką o teorii i strategii gry w szachy. Była to książka pisana brajlem, wielkie tomy tłumaczone na język osób niewidomych ledwie mieściły się na kolanach małego chłopca, ale Piotr przeanalizował każdą kombinację, taktykę i partię. Po wielu godzinach treningu szachownica utrwaliła się w umyśle na zawsze.
- Mogę rozegrać w głowie trzy partie jednocześnie. Cała trudność polega na tym, by przeprowadzić fragmentaryzację, podzielić głowę na trzy sektory. W każdym sektorze umieszczam sobie jedną z szachownic.
Acha, tylko nie pisz, że to jest coś niesamowitego.
- A nie jest? – zapytałam zdumiona.
- Nie, to zupełnie normalna umiejętność. Żaden geniusz. Wszystko jest kwestią treningu.
Na turniejach szachowych panuje cisza, mimo że przy każdym stole trwa wojna.
- To wspaniała gra, gdzie dochodzi do nieprzemocowej walki dwojga ludzi. To są wygrane lub przegrane bitwy, pojedynki intelektualne, wojny psychologiczne – opisuje Piotr.
- Atakujesz czy bronisz? – pytam.
- Jestem graczem atakującym. Obrona nie jest moją najlepszą stroną. To chyba wynika z mojego temperamentu. Wiesz, ja jestem optymistą
i to mi trochę przeszkadza w grze, bo mam tendencje do przeceniania swojej pozycji.
Bardzo często uważam, że jestem w lepszym położeniu, niż rzeczywiście jestem.
Bardzo ciekawe partie to te po przegranej rozgrywce. Tak uważa Piotr. Wtedy należy grać ze wzmożoną czujnością, bo porażka potrafi wwiercić się w zawodnika.
- Niezależnie od wyniku nigdy nie obraziłem się na szachy. Nie wyobrażam sobie bez nich życia. Oczywiście, że wolę wygrywać, ale sama gra jest już wielką przyjemnością.
Bardzo przyjemna musiała być zatem partia z 1986 roku, gdzie w Moskwie, w szachowej paszczy lwa zdobył wicemistrzostwo świata osób słabowidzących i niewidomych. Wtedy poczuł, że może nawet zrobił coś wielkiego.
Jednak na partię życia czekał jeszcze ponad dekadę.
Rok 1998, Elista, Republika Kałmucji, Olimpiada Szachowa. Naprzeciw Piotra Dukaczewskiego Alonso Zapata Ramirez, kolumbijski arcymistrz. Piotr pochyla się nad szachownicą z wypukłymi i wklęsłymi polami, na których figury umieszczone są w otworkach. Ciemne pionki różnią się od jasnych metalowymi zakończeniami. Szachownica Zapaty błyszczy równą powierzchnią, bo Kolumbijczyk widzi każde posunięcie przeciwnika.
Piotr otwiera partię pionem królewskim. Przesunięcie na e4. Tak zwana obrona sycylijska. Wybrał ją, bo daje dużą dynamikę gry i wiele wariantów. Zapata przesuwa pion na c5. Piotr rusza skoczkiem na f3. Skoczek to jego ulubiona figura, bo jest nietypowy i zaskakujący. Zapata decyduje się na ruch pionem na e6. Piotr odpowiada przesunięciem pionka na d4. Wojna trwa. W końcu król Zapaty staje się bezsilny. Szach-mat. Piotr Dukaczewski pokonuje pierwszego w historii Kolumbii arcymistrza szachowego. Zapata nie wierzy własnym oczom. Przegrał.
- Czy twoim zdaniem takie otwarte turnieje, to sprawiedliwa rywalizacja? – chcę wiedzieć.
- A czy życie jest sprawiedliwe? – odpowiada pytaniem Piotr. – Nie czepiajmy się tak tej niesprawiedliwości. Zawsze będzie mi trudno grać z widzącymi mistrzami, bo analizują zmiany szybciej niż ja. Wiem to i akceptuję.
Dwadzieścia lat temu, na Zatoce Puckiej, Piotr zakochał się po raz kolejny. Tym razem w windsurfingu. Wspólnie ze swoim przyjacielem Lubkiem, opracowali prosty system komend i dźwięków, które pozwalają osobie niewidomej na naukę pływania na desce. Ze względów bezpieczeństwa Piotrowi na wodzie zawsze ktoś towarzyszy. Osoba towarzysząca musi być jednak dobrym windsurferem, bo Piotr pływa w ślizgu, czyli szybko. W pewnym momencie poczuł jednak, że w tej dyscyplinie doszedł do ściany i więcej nauczyć się nie mógł. Wpadł zatem na inny pomysł.
- Myślisz, że dam radę, bo ja myślę, że dam – zagadnął raz instruktora kitesurfingu.
- Możemy spróbować – powiedział instruktor, dał Piotrowi kamizelkę ochronną oraz kask z mikrofonem i słuchawkami.
Piotr nigdy nie widział pływających kitesurferów. Nie widział też latawców z długimi linkami ani żadnego innego kitesurfingowego sprzętu. Wszystko jednak potrafił sobie wyobrazić.
– Nie widziałem, ale na pierwszej lekcji obmacałem każdy centymetr latawca.
To mi wystarczyło – oznajmił. – Potrzebowałem po prostu więcej czasu na wyczucie.
- I co wyczułeś?
- Że kitesurfing to absolutny crème de la crème wolności, prędkości i swobody. Gdy płynę, nie jestem uczepiony czyjegoś ramienia. Jestem tylko ja i przestrzeń, i to, co słyszę w słuchawce.
- Słyszysz ostrzeżenia instruktora?
- Nie. Słyszę: Całe morze twoje, Piotr.
Gdy Piotr nauczył się pływać w lewo i w prawo, postanowił zdobyć nowe umiejętności. Tylko, kto miałby nauczyć go skakać?
- Ja mogę, nawet chętnie – powiedziała Martyna Konkel1, polska kitesurferka (pierwsza w Polsce, piąta na świecie we freestyle’u).
I tak mistrz szachowy spotkał się z mistrzynią kite'a.
- Jak przygotowywałaś się do lekcji z Piotrem?
- Pierwsza i druga lekcja była trochę na wyczucie i zdarzało mi się powiedzieć, żeby Piotr pociągnął za czerwoną linkę, a on wtedy odpowiadał, że nie wie, która jest czerwona. Chwilę nam zajęło, żeby opracować komunikację,
ale chyba najbardziej pomagało mi to, że zamykałam oczy.
- Zamykałaś oczy?
- Żeby wiedzieć, co mam mówić Piotrowi. Starałam się czuć latawiec, deskę i wiatr tak, jak on. Mogłam mu lepiej tłumaczyć. Najpierw skakałam ja i zamykałam oczy. Musiałam sobie popróbować i wyczuć sprzęt nie używając wzroku. Wyliczałam sobie w ten sposób czas, żeby wiedzieć, ile zajmuje dany etap skoku. Kiedy powiedzieć Piotrowi skręć teraz, czy ugnij kolana. Uświadomiłam sobie też, jakie to jest trudne i jak gotowe na wszystko musi być ciało.
Piotr jest aktywnym działaczem sportowym. Pełnił funkcję prezesa Stowarzyszenia Kultury Fizycznej i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących „Cross”, z którym zorganizował między innymi szachową olimpiadę w Zakopanem. Jest również wiceprezesem Międzynarodowej Federacji Niewidomych Szachistów oraz byłym członkiem zarządu Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego. Obecnie zarządza stowarzyszeniem „Syrenka”, które zajmuje się wdrażaniem projektów unijnych i krajowych dla osób z niepełnosprawnościami. Projekty mają charakter edukacyjny, rehabilitacyjny, sportowy i ułatwiający wejście na rynek pracy. Piotr, gdyby mógł, chciałby być jeszcze kierowcą Formuły 1.
- Nie możesz przecież prowadzić auta – zaczepiam go.
- Nie myśl, że ja nie mam świadomości swoich ograniczeń. Mam. Z tą Formułą 1 mi nie wyjdzie. Nie przeczytam gazety, nie obejrzę filmu w kinie, nie zobaczę Wielkiego Kanionu Kolorado, swojej żony czy dzieci. Miałem trochę czasu w życiu, żeby to przemyśleć.
- I co wymyśliłeś?
- Że widzenie to tylko jedna z opcji, a możliwości w życiu mam wiele i podejrzewam, że większości nawet nie jestem w stanie wykorzystać.
W 2011 roku prezydent Bronisław Komorowski wpiął mu do klapy Złoty Krzyż Zasługi za działalność na rzecz sportu środowiska osób niewidomych i słabowidzących. W 2021 roku taki sam krzyż wręczył mu prezydent Andrzej Duda. Tym razem za zasługi w działalności na rzecz osób potrzebujących pomocy, wsparcia i zagrożonych wykluczeniem społecznym.
- Pokażesz mi te krzyże? – proszę.
- No ja ci to mogę pokazać, ale gdzie ja to mam?
- Byłeś dumny?
- Tak, byłem. To jest miła rzecz.
- To jaki masz teraz cel?
- Wiesz, że nie mam wyśrubowanych planów? Zresztą nigdy nie miałem. Tak po prostu wychodzi. Może mi się zwyczajnie udaje? Jestem człowiekiem spełnionym. Mam żonę, trzech dorosłych synów, dwie wnuczki. Życie jest dla mnie kolorowe.
- Kolorowe? – pytam.
– Tak, kolorowe życie niewidomego człowieka.
Gdybym widział, nie byłbym tu, gdzie jestem. A jestem w bardzo dobrym miejscu. Tu zaprowadziło mnie niewidzenie – w całkiem dobre miejsce w życiu.
- Masz kolorowe życie, to może jest coś, co widzisz doskonale?
- Co widzę doskonale? Sens życia widzę wyraźnie, ale unikam, żeby mówić innym jak żyć, bo nie wiem. Słyszałaś ten kawał o ślepych koniach na Wielkiej Pardubickiej? One biegły, bo nie widziały przeszkód. Może ze mną tak jest. Ja nie widzę przeszkód.
Chciałam odnaleźć przeciwwagę dla tej historii. Może faktycznie Piotr nie jest człowiekiem ograniczeń, a człowiekiem możliwości. Może rzeczywiście mama wlała w niego entuzjazm do życia. Może zawsze miał szczęście do ludzi i wszystko jest kwestią dostrzeżenia opcji. Może tak, ale przecież około 80 proc.2 informacji, jakie odbieramy z otoczenia, trafia do nas poprzez bodźce wzrokowe. Każdego dnia stale obserwujemy otoczenie. Jemy oczyma i zakochujemy się od pierwszych wejrzeń. Obrazy, które widzimy, zachwycają nas i bawią. Cieszymy się na czyjś widok, podziwiamy wystawy, modę i sztukę w teatrze. Oglądamy seriale, spadające liście, dekoracje świąteczne i zdjęcia.
- To wyszło za cukierkowo – dzwonię do Piotra.
- Za słodko, mówisz?
- Zastanawiam się, czy tak spokojnie można pogodzić się z utratą wzroku. Czy było tak prosto.
- Acha, czyli, że za prosto – zamyśla się Piotr.
Darek poznał Piotra na jednym z kitesurfingowych wyjazdów. Obserwował, jak na wyczucie podpina linki do kite’a, jak płynie starając się opanować kilkunastometrowy latawiec, jak reaguje na szkwały i szarpnięcia, jak skacze i jak łamie sobie żebra.
- Łamie żebra? – wtrącam pytanie.
- Tak. Wyskoczył z osiem metrów do góry.
- Trudno nie upaść, gdy nie widzi się, kiedy deska od kite’a ląduje na wodzie – zauważam.
- Po to jest system łączności z instruktorem. Piotr słyszy w słuchawce, jak wysoko skoczył i kiedy ma machnąć latawcem, gdy zbliża się do powierzchni wody.
- Ale nie zawsze uda mu się wylądować – dopowiadam.
- Jak każdemu. Różnica polega na tym, że jedni uważają to za przeszkodę, a inni nie. Piotr po tym upadku zapytał, czy pożyczę mu swój trapez do kite’a.
- Wyjaśnisz?
- Ja mam taki niski trapez, który mniej uciska na żebra, a Piotr chciał sobie jeszcze popływać.
- Pożyczyłeś?
- Oczywiście, trudno jest Piotrowi odmówić, bo trudno go nie lubić. Mam taką scenę w pamięci, kiedy Piotr poprosił mnie, bym był jego przewodnikiem w wodzie. Mieliśmy wskoczyć do morza, a potem płynąć wpław przed siebie. Z pozoru prosta sprawa – mówi Darek.
- Wskoczyliście?
- Tak, Piotr nie bał się wcale, natomiast ja widziałem zagrożenia. Z lewej płynęła łódź, która nagle zmieniła kurs, z prawej sunęła motorówka i pojawili się kitesurferzy. Piotr tego nie widział, ale widziałem to ja i napisałem w głowie kilka czarnych scenariuszy.
Pomyślałem wtedy, że wzrok jest naszą polisą ubezpieczeniową, ale też może nas ograniczać, straszyć raną, wyglądem i niebezpieczeństwem.
Bliscy Piotra na pewno martwią się o niego, bo to oni widzą te wszystkie siniaki i zadrapania.
- Ale mimo wszystko sprawiają, że widzi świat wyraźnie i kolorowo.
- Tak, bez wsparcia bliskich i przyjaciół byłoby to trudniejsze do osiągnięcia.
- Przepraszam, czy ten niewidomy mężczyzna pojechał na łódź, na Morzu Czerwonym? – pytam pracowników biura turystycznego.
- Pojechał – słyszę odpowiedź.
- I jak wyszło? – dopytuję.
- Świetnie. Na naszej stronie są zdjęcia, jak skacze na kitesurfingu. Ten album można by podpisać: „A kto widzi, niech się wstydzi”.
1Martyna Konkel – polska kitesurferka, trzykrotna mistrzyni Polski, piąta zawodniczka Pucharu Świata we freestyle’u, instruktorka IKO, trenerka.
2Dane liczbowe podaję za A. Fojkis, „Zobaczyć świat”, Łódź 2009, s. 15.
Absolwentka Technologii Chemicznej i Polskiej Szkoły Reportażu. Autorka książek dla dzieci. Pisze, bo ludzie opowiadają jej historie. Lubi krótkie zdania i długie podróże.
Absolwentka Technologii Chemicznej i Polskiej Szkoły Reportażu. Autorka książek dla dzieci. Pisze, bo ludzie opowiadają jej historie. Lubi krótkie zdania i długie podróże.
Komentarze