0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.pressIlustracja: Iga Kuch...

Poprosiliśmy autorów/autorki OKO.press, by wybrali jeden swój tekst lub podcast opublikowany w 2023 roku – najważniejszy, najtrudniejszy, najbardziej poruszający lub po prostu – we własnej ocenie – najlepszy.

Reportaż Krystyny Garbicz pod oryginalnym tytułem „Nie każda rana blisko serca jest śmiertelna. Casanova, Romeo i Siekieromłot opowiadają mi o wojnie” został opublikowany 15 stycznia 2023 r.

– Dzień dobry, niestety nie ma żadnych nowych informacji – odpisuje mi ciotka Wołodii, Siekieromłota. Wołodię poznałam rok temu, kiedy był na rehabilitacji na zachodzie Ukrainy. Od czasu do czasu pytałam, jak tam.

21 kwietnia wysłał mi krótkie wideo. „Pani ogląda wiadomości? Już udzielam wywiadu kanałowi 1+1. A wszystko zaczęło się od pani” – napisał. Korespondent głównego kanału ukraińskiej TV pyta Wołodię, jak im się walczy na zagranicznych pojazdach. Wołodia chwali, mówi, że nawet jak najadą na miny, to ludzie pozostają żywi, najwyżej lekko ranni.

– Czy czujecie się gotowi do kontrofensywy? – pyta reporter 1+1.

– Tak. Już trzeba skończyć tę wojnę – uśmiecha się Wołodia. Trwa to zaledwie kilka sekund.

Dwa dni po naszej ostatniej rozmowie zaginął niedaleko wsi Chromowe w rejonie bachmuckim. Osiem miesięcy temu.

Mama Wołodii chodziła do wróżek. Mówią, że żyje. W wojskomacie nieoficjalnie dają nadzieję, że może być w niewoli. Towarzysze widzieli zniszczone pojazdy, w których mógł być Wołodia. W środku nikogo. Ani martwych, ani żywych.

Na wojnie ludzie znikają.

Casanova wchodzi do pokoju pierwszy, za nim ja z Romeo. Wyciąga z siatki słoiczek chrzanu, małe papryczki i kawałek wędzonych żeberek zawiniętych w papier. Kładzie wszystko na stole. W pokoju unosi się lekki zapach leków, kolońskiej, potu i papierosów. Romeo biegnie otworzyć balkon i odpala telewizor na ścianie.

Skąd te pseudonimy: Romeo i Casanova? Nie chcą powiedzieć. W armii każdy ma jakiś pozywnyj.

Z frontu wycofały ich odłamki pocisków. Casanovę trafiło w udo, w twarz i tuż nad uchem, Romeo dostał w prawy łokieć, a pięć odłamków wbiło się w lewą łopatkę.

Przyszłam ich odwiedzić w centrum rehabilitacji dla obrońców i obrończyń Ukrainy.

Zasady bezpieczeństwa nie pozwalają mi na podanie nazwy miasta.

Zabitych nie zabijesz

Są z różnych stron Ukrainy, walczyli na innych frontach, spotkali się tutaj.

Casanova został ranny w końcu lipca pod Bachmutem, potem wysłali go na operację do Berlina. Wrócił sam. Miał też złamaną nogę. Obok łóżka stoją oparte o ścianę dwie kule. Już ich nie używa, ale trudno mu się chodzi.

W cywilu budował w Równym domy. 25 lutego oddali gotowy dom i całą ekipą, w sześć osób, poszli do komisji poborowej. Mówi, że tydzień stał przy drzwiach gabinetu, żeby go wpisali na listę. Odmawiali, bo miał „problemy z prawem”. Kiedy miał 16 lat, bronił dziewczyny i pobił napastnika. Po prośbach dostał się do wojska.

– Dlaczego pan poszedł na ochotnika? – pytam.

– Bo chciał pojechać do Berlina! – śmieje się Romeo.

– Wtedy nie wiedziałem, że tam wyląduję. Z takiej okazji, to dziękuję. Niech go pani nie słucha – macha ręką Casanova. – Jestem sierotą, mam trzy siostry i pięcioro siostrzeńców. Chcę, żeby spali w domu spokojnie.

Casanova nie ma bliskiej osoby ani żony, ani dziewczyny. Nie chce, żeby ktoś płakał, jeśli coś mu się stanie.

– Ale co ma się tobie stać? – kpi Romeo. – Trzeciej ręki wojna ci nie doda, kolejnej nogi też.

– No, tylko głowę może odebrać – uśmiecha się Casanova.

– Wojna, jak żona – wzdycha Romeo. Proponuje mi herbatę. Sobie i Casanovie polewa wódkę.

Żona Romea też została żołnierką, jest na szkoleniach i wkrótce dołączy do brygady męża, poszła do wojska przez niego i syna. Mają troje dzieci. Najstarszy syn jest snajperem zwiadu. Pod Bachmutem mina oderwała mu trzy palce prawej ręki. Ma 20 lat. Czeka na wojskową komisję lekarską, która decyduje o losie rannych żołnierzy. Romeo podejrzewa, że nie zwolnią syna z wojska, tylko przeniosą na tyły.

– Za tydzień miało być jego wesele. I tu taka chernia słucziłaś z palcami.

Siostra Romea jest felczerką w Zaporożu, przez ruskie bombardowania dwa razy miała wstrząs mózgu. A ich brat z rodziną mieszka niedaleko Starobilska w miejscowości okupowanej przez Rosjan.

Romeo wychodzi zapalić. Gasi pety w słoiczku po przetworach. Przy windzie widziałam karteczkę od sprzątaczek: „Chłopcy, nie rzucajcie niedopałków przez balkon!!! Bardzo prosimy i przepraszamy”.

Romeo ma około czterdziestki. W Hulajpolu miał swój sklep, sprzedawał okna i drzwi. Na początku lat 2000 służył w Wojskach Powietrznodesantowych (WDW), nazwa została z czasów radzieckich. Chwali się, że ma za sobą trzy skoki. Na rękawie wojskowej bluzy ma szewron z napisem po ukraińsku, „Drużyna Boba Marleya: Zabitych nie zabijesz”.

Tuszonki już nie zjesz

Budowlaniec Casanova jest na froncie strzelcem-sanitariuszem. Pilnuje swojego życia i wynosi rannych towarzyszy z czerwonej strefy pola walki do zielonej. Z zielonej mogą wyjechać tylko ranni lub ci, którzy wracają do domu na szczyti (na tarczy). Tak mówią teraz Ukraińcy, uznają, że to najbardziej oddaje cześć zabitym żołnierzom i żołnierkom.

– Przez pierwszy tydzień boisz się każdego dźwięku. Potem to przechodzi, wiesz, jak daleko leci – mówi Casanova. Pokazuje mi w telefonie wideo, chodzi z bronią i w pełnym ekwipunku po wzgórzu, potem pokazuje okopy. Miejsce do spania kopał przez trzy dni. Brązowa ziemia jest twarda, z korzeniami drzew. W kącie kryjówki leżą śpiwory.

– Tu śpimy – mówi głos z wideo. Nagle słychać serię wystrzałów tak głośnych, że odruchowo chcę się schować pod stół.

– Słyszałaś? Tu ruscy są z trzech stron – Casanova przesuwa palcem po ekranie.

– Jak blisko!

– Taki ranek. Przez miesiąc starzejesz się tam o 5 lat – mówi.

Zerkam na tamte zdjęcia przed okopem i na niego teraz, kiedy siedzi przede mną. Już nie wygląda na swoje 29 lat.

– Najbardziej wkurza, kiedy rano otwierasz sobie puszkę tuszonki, chcesz zjeść śniadanie i... już wiesz, że nie zjesz. Bo słyszysz te cholerne strzały. Ojcze nasz, mówisz, blin, co pół godziny. Gdzie nie siądziesz, gdzie nie padniesz, modlisz się za siebie i za bliskich, i za towarzyszy, za wszystkich. Jest Bóg na niebie. Mówię ci, jest. Wszystko widzi. Osądzi ich sprawiedliwie.

Przestań, nie opowiadaj tego

– Nie boisz się strasznych zdjęć? – pyta Casanova. – Pokażę ci jeszcze coś.

Skroluje obrazy w telefonie. Widzę drzewa, pola, spalone czołgi, ludzi w kamuflażu, wszystko w kolorze ziemi i wojny. Na zdjęciu stoją trzej mężczyzn z bandażami w różnych miejscach, uśmiechają się. – To mój towarzysz Kaniuga, kula przebiła mu dwa cycki, wiesz, weszła bokiem, przeorała go pod kamizelką kuloodporną i została w ramieniu. Dobrze, że to nie był traser, amunicja smugowa.

– Wypaliłaby mu wszystko – dorzuca Romeo i polewa do kubków. Wypija, odrywa żeberko, wącha i zagryza.

Pytam o psychologów, czy z nimi pracują? Romeo kręci głową: – Wracamy z pozycji i nie ma takiej osoby, z którą moglibyśmy porozmawiać. A musi być ktoś, kto pilnuje, czy jesteś ogarnięty z myślami. Czy nie rozwalisz komuś głowy młotem, czy nie…

– Przestań! Nie opowiadaj tego – przerywa Casanova.

Ktoś puka do drzwi. To Choma, który mieszka z nimi w pokoju, wraca z zabiegów. Mówi, że napompowali go lekarstwami. Dzisiaj jest dziewiąty, dzień jak został ranny. Romeo i Casanova proszą go, żeby usiadł i śmieją się, kiedy odmawia.

Choma dostał odłamkiem w pośladek. Pokazuje mi medyczne zaświadczenia. Na kartce z sylwetką człowieka kółkiem zaznaczono miejsce, gdzie został ranny. Podobne kartki ma tutaj każdy. Choma wyjmuje z pudełka kawałek żelaza, który lekarze wydostali z jego ciała.

Poszedł walczyć jeszcze w lutym, chociaż wychowuje sam pięcioletnie dziecko. Mówi, że wszyscy mężczyźni z osiedla poszli. Dwa razy przychodził do komisji wojskowej, odmawiali z powodu dziecka. Ale napisał zaświadczenie, że idzie dobrowolnie i wzięli.

Już wie, jak śmierdzi wojna. Był już w okopach w 2015 roku na Doniecczyźnie. Brał udział w ATO, Antyterrorystycznej Operacji na wschodzie Ukrainy.

– Teraz to jest inna wojna. Wtedy to separy...

– Separatyści?

– Tak, separy w krótkofalówkach mówili, kiedy będą strzelać. Chodziliśmy do tego samego sklepu we wsi, raz oni, raz my. I wtedy się nie strzelało – opowiada Choma. – Teraz idą na nas po 60, 100 osób. Po polu porozrzucane kawałki mięsa. Jeśli to Czeczeni, to zbierają. Wagnerowcy sami swoich dobijają. Widziałem przez termowizor, jak ciągną rannego. Nie dostanę ich z karabinu maszynowego. Ale słyszałem: Wania, Wania. Daj znieczulenie… Bach, Wania poszedł na tamten świat. Oni nie żałują swoich.

– Powiedz pani, jakie jest wasze hasło – mówi Casanova.

– Bijsia Boha i chłopciw z Krywoho Roha (Bójcie się Boga i chłopaków z Krzywego Rogu) – uśmiecha się szeroko Choma.

Muszę wyjść z tego pokoju. Boli mnie głowa. Od tych zdjęć, filmików, które pokazują mi na zmianę, głośnych rozmów, chaosu i prawdy z pierwszej linii frontu.

Ten budynek jest pełen młodych okaleczonych żelazem ciał i dusz okaleczonych wojną.

Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.press

Starsza pani w białej chustce

Wołodię spotkałam przy bramie ośrodka, lekko kulał. Zagadnęłam. Walczył w jednej z brygad, które brały udział w operacji chersońskiej. W sierpniu szturmowała rzekę Ingulec na południu Ukrainy. To oni przebili się przez pierwszą linię rosyjskiej obrony.

Chodziły słuchy, że jeśli operacja chersońska się powiedzie i do zimy SZU wyzwolą prawobrzeżną Chersońszczyznę, to brygada zostanie przeniesiona na tyły, żeby odpocząć.

11 listopada cały świat dowiedział się, że Chersoń jest uwolniony od okupantów. Jednak brygady, które tygodniami atakowały wroga i po kawałku odzyskiwały ukraińską ziemię, nie weszły do miasta.

– Rozbiliśmy Rosjan, zaczęli uciekać. – Wołodia zapala papierosa. – Jeśli widziała pani wiadomości z wyzwolonego Chersonia, to tam chodzą chłopcy w nowych mundurach, kamizelkach kuloodpornych, są czyści. Jakby nie walczyli. W ogóle nie tak wyglądaliśmy.

Byliśmy brudni, śmierdzący potem i krwią. Jasne, że nie było to ładne dla mediów.

Wysłali tam chłopców z oddziałów specjalnych. Nie wiem, dlaczego tak. Ludzie ich przytulali, dziękowali. Przepraszam, a za co? A my zostaliśmy bez nagrody – zaciąga się. – W ogóle życie jest niesprawiedliwe.

Przeczytaj także:

Pierwsze skojarzenie z Pryłukami w obwodzie czernihowskim, skąd pochodzi Wołodia, to nazwa tanich papierosów, które w dzieciństwie widziałam u facetów pod monopolowym. Wołodia pali Sobranie, Parliament, te najdroższe. A właściwie palił przed wojną, bo na froncie palą różną driań, wszystko, co przywiozą wolontariusze.

– Chociaż te amerykańskie są całkiem porządne – mówi Wołodia. Idziemy na kawę. Chce się napić normalnej, dobrej kawy, póki jest w cywilu.

W kawiarence na ścianie wisi duża mapa Ukrainy. Goście zaznaczają pinezkami skąd przyjechali. Pinezki są nawet przy Symferopolu i Kerczu na Krymie. Wołodia jest prawie z samego serca kraju.

Obok baru pracuje generator prądu. Po atakach Rosji na infrastrukturę Ukraińcy często siedzą bez prądu i ogrzewania. Państwo robi przerwy w dostawie prądu, ale w centrum rehabilitacyjnym prąd jest zawsze.

Wołodia trafił tu z najgorszego teraz miejsca na froncie, z Bachmutu w obwodzie donieckim. Dzisiaj Bachmut to miasto gdzieś obok Doniecka, ale „ponad sto lat temu to miasto było nie tylko centrum ukraińskiego życia w regionie, było centrum Donbasu” – pisze historyk Jurij Juzycz w „Istorycznej Prawdzie” i dodaje: „Donieck stał się ośrodkiem regionalnym później, w czasie bolszewickiej okupacji Ukrainy”.

Wołodia walczy w brygadzie piechoty zmotoryzowanej, nie ujawni jej nazwy, więc będę pisać brygada X. Jest dowódcą pojazdu bojowego M113, amerykańskiego transportera opancerzonego.

M113 są stare, ale bezpieczne, dobrze wytrzymują miny i karabin maszynowy. Walczyliśmy na nich trzy miesiące na Chersońszczyźnie.

W końcu listopada brygada X nie pojechała na tyły, tylko na wschód, w stronę Bachmutu, żeby wzmocnić obronę. Na tym kierunku frontu obie armie ponoszą duże straty.

– Odłamek, którym dostałem, to drobiazg w porównaniu z obrażeniami naszych chłopców – mówi Wołodia. – Wierzę, że Bóg ma plany wobec mnie. Już kilka razy mnie ochronił. A teraz wyciągnął tym odłamkiem z Bachmutu.

Pierwszy raz Bóg interweniował w sprawie Wołodii 29 sierpnia. Brygada X weszła na rosyjskie pozycje na południu Ukrainy.

– Najpierw oni próbowali się bronić, ale potem zaczęli uciekać, chociaż byli tam poważni desantowcy, biegli jak szczury – mówi Wołodia.

Wojska ukraińskie wyzwoliły okolice wsi Suchyj Stawok, do wsi nie wchodzili, żeby nie narażać cywilów. Zajęli pozycje obok.

– Biegnę i od razu mnie ostrzeliwują, kilka sekund i znowu. Siedzę, ale czuję, że muszę zmienić miejsce, może wrócić? Krąży ich dron, widzi pewnie cały budynek, w którym się chowamy. Widzą, że nas nie ma we wsi, ale walą w nią specjalnie.

Przestajemy pić kawę. Jestem z Wołodią na wojnie.

Wyskoczył ze schronu, bo z każdej strony ostrzał. Chowa się za orzechem, może gałęzie zatrzymają bomby kasetowe. Okopów nie ma. Ze 100 metrów dalej stoi wiejska chata. Stara, w dachu ma dziurę, już coś w nią trafiło. Nagle wychodzi z niej starsza pani w białej chustce, siada na schodach.

– Strzelają strasznie, a ona siedzi. Jak zaczęliśmy wyzwalać teren, to zaczęli mścić się na cywilach. Odchodzimy 300 metrów i widzę, jak na podwórko babuli przylatuje pocisk. Nie wiem, czy zdążyła wejść do środka, może ściany by ją uchroniły.

Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.press

A jeśli rzucą fosfor?

Trudno zobaczyć wroga przez gęste pole słoneczników. Kolejny rok nikt ich nie zbiera. Na wojnie trudno o kombajn do zbierania słoneczników.

Rosjanie się skradają, ostrzeliwują moździerzami.

Są blisko, 800 metrów, w niektórych miejscach nawet do 200. Ukraińcy widzą ich przez termowizory.

– 200 metrów do pidariw – złości się Wołodia przy stoliku. Zaraz się tłumaczy, że tam na froncie nie mówią inaczej na ruskich żołnierzy, tylko pidary.

– Tu-tu-tu-tu – odtwarza dźwięk Wołodia. Wróg ostrzeliwuje AGS-ami, to granatniki automatyczne, które strzelają granatami odłamkowymi WOG. – Dźwięk jest szybszy niż granat. Słyszę wystrzał i mam kilka sekund, żeby się ukryć. Czuję, że leci w moją stronę.

2 grudnia około godz. 14 Wołodia jest na pozycji, już dwie doby w okopie. Myśli że mimo rozwoju cywilizacji ta wojna przypomina I wojnę światową. Jeszcze dwie godziny i zmienią go koledzy. Odpocznie w piwnicy w Bachmucie, pośpi, zje, bo przez te dwie doby nie dało się. Wróg czaił się w słonecznikach, nawet termowizory zawodziły.

Żołnierze biorą na pozycje suche racje żywnościowe. – Był mróz, odgryzłem kawałek zamrożonego ryżu, possałem trochę. Takie to jedzenie – opowiada Wołodia.

Tu-tu-tu-tu, Wołodia właśnie ładował magazynek. Skoczył do okopu. Spadło obok.

Znowu słyszy wystrzały. W okopie wydrążył sobie dodatkową jamę w ziemi.

– Jeśli będą rzucać fosfor do okopów, to się tam schowam. Fosfor wszystko wypala, tylko nie ziemię – Wołodia mocno gestykuluje.

No i schował się, tylko kolana wystawały trochę. Trafił w nie odłamek WOG-a.

Niedawno wojskowi lekarze przeprowadzili operację usunięcia niewypału granatu WOG z ciała ukraińskiego żołnierza. Operowali w obecności dwóch saperów, którzy czuwali nad bezpieczeństwem personelu medycznego. Udało się.

„Nie każda rana w pobliżu sercu jest śmiertelna!” – komentowała Hanna Malar, wiceministra obrony Ukrainy. Zagraniczne media powtórzyły.

Wystarczy powiedzieć Bachmut

Wołodia oprowadza mnie po mieście. Chce sobie kupić słuchawki do telefonu. Kuleje na jedną nogę. Na grube, szare skarpety, które na front przywieźli wolontariusze – a on żartował, że można w nich walczyć bez butów – wcisnął New Balance w kolorze khaki.

W cywilu „N” przypomina niektórym „raszystowską Z-kę”. Wołodia tego nie słucha. Widział prawdziwe „Z-etki” i więcej, niż inni.

Ukraińcy wyrzekają się wszystkiego, co jest podobne do rosyjskich symboli. Opowiadam Wołodii, jak moja kuzynka poszła z synkiem do fryzjera, poprosiła o kreatywną fryzurę. Do wojny popularna była błyskawica nad uchem. Teraz wyszła z mody, bo jest podobna do „Z”.

Chociaż mieszkańcy tego miasta już się przyzwyczaili do mundurów, które są wszędzie, to wystarczy powiedzieć Bachmut, a przyspieszają, jakby bali się, że ta wojna ich dotknie.

Słychać głośne, bum-bum-bum-bum... Wołodia zatrzymuje się nagle, szuka źródła dźwięku. Przechodzący chłopak pokazuje na auto, z którego wali to bumkanie i zbliża się w naszą stronę. – Niech pan nie zwraca na to uwagi – uspokajam Wołodię.

– Komuś tu bardzo wesoło.

W centrum rehabilitacji Wołodia jest już dwa tygodnie. Chwali warunki: – Telewizor i prysznic na każdy pokój, karmią dobrze. Wczoraj nawet były gołąbki.

Wołodia lubi dobrze zjeść. W sierpniu brygada Wołodii stała tydzień na Dnipropetrowszczyźnie. Ludzi przywozili obrońcom pyriżky, drożdżówki z owocami i miód. „Chłopcy, dawajcie rzeczy, wypierzemy, przywieziemy czyste i wysuszone”, proponowali miejscowi.

– Naród jest wsparciem– uśmiecha się Wołodia. – Jak kiedyś. Zwykli ludzie karmili i ubierali powstańców. Wie pani, co to jest kryjiwka? To za czasów UPA schrony w lesie, gdzie mieszkali żołnierze. Nikt nie wiedział, gdzie są, nawet najbliżsi.

Wołodia odświeżył sobie wiedzę w tutejszym muzeum historycznym. Żołnierze z centrum rehabilitacji każdego dnia mają jakieś atrakcje. Można pojechać do zoo czy porysować z delfinami w miejscowym delfinarium.

Na peredku 100 tysięcy

W szkole Wołodia miał najwyższe oceny. Nauczycielka literatury zachęcała, żeby poszedł na studia dziennikarskie. Wołodia wybrał zawód nauczyciela historii i prawoznawstwa. Ale nie pracował w szkole ani dnia.

– Z nauczycielskiej pensji nie da się wykarmić nawet siebie – mówi Wołodia.

Pojechał szukać pracy do Kijowa. Ostatnie 5 lat pracował na budowie, wykańczał fasady. Dobrze zarabiał, nawet 80 tysięcy hrywien. Na froncie ukraiński żołnierz otrzymuje państwowe wsparcie, nie pensję. Na pierwszej linii, czyli na peredku to 100 tys. hrywien, a na tyłach 45 tys.

– Żeby te 100 tysięcy dostać, trzeba jeszcze przeżyć – uśmiecha się gorzko Wołodia i poważnieje. – Jasne, że nie dla pieniędzy walczymy. Ci, co przyszli zarobić w armii, długo nie wojują. Pierwszy wyjazd, mina spadnie obok i biegnie pisać raport, że nie może walczyć. Państwo ich ubrało, karmiło, uczyło kilka miesięcy, a oni po pierwszej walce nie dają rady? Trzeba ich jakoś ukarać. Nie może tak być.

– Pan dostał wezwanie?

– Nie. Sam poszedłem.

Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.press

Tylko kucharze i programiści?

24 lutego Wołodia przyszedł do pracy. Budowa była zamknięta, wrócił do domu. Męczyło go, że wojna idzie, a on bez wezwania.

Kiedy miał 18 lat, służył w prestiżowym, prezydenckim pułku. Bordowe berety, paski z herbem i dumnie podniesione głowy. Prezydenta Juszczenkę widział często.

Najbardziej zapamiętał wyjazd z okazji 1020. rocznicy Chrztu Rusi Kijowskiej. Juszczenko przyjmował Bartłomieja I, patriarchę Konstantynopola.

Wezwania nie było, pojechał do rodziców na wieś, narąbał drewna na 5 lat i siał pola.

W kwietniu jego firma miała naprawiać dachy w Irpieniu i Buczy.

Skoro państwo nie potrzebuje mnie jako żołnierza – myślał – to będę odbudowywać domy.

Ale nic z tego nie wyszło i Wołodia pojechał do komisji wojskowej:

– Bierzcie mnie do armii.

Zapytali, czy skarży się na zdrowie.

– Zdrowy jak byk.

– Tak zapiszemy.

Za tydzień dzwonią koledzy z firmy:

– Wowa, jest praca.

– Zgłosiłem się do wojska, czekam na telefon.

W końcu sam dzwoni do komisji wojskowej:

– Bierzecie mnie?

Powiedzieli, że potrzebują kogoś do obsługi komputerów.

Nie dał się namówić.

Dzwoni znowu: – Tracę czas, nie służę państwu, wyłowiłem już wszystkie ryby w stawie.

– Może pan jest kucharzem? – pytają.

Borszcz ugotuję, ale kucharzem nie jestem.

– W tym tygodniu mamy nabór na kucharzy.

– To kto będzie walczył, kucharze i programiści?

22 czerwca zadzwonili. Trafił do brygady, która po dużych stratach dobierała żołnierzy.

– Nie mam uwag: nauczyli, ubrali, wszystko jak powinno być – mówi Wołodia. Ale nie wszystkim się powiodło.

Rodzinna Pryłuczczzyna nie była okupowana, artyleria tam nie sięga, z czołgu nie strzelisz, rakiety po wsi, gdzie mieszkają rodzice Wołodii, nie ma sensu puszczać, bo przecież jest droga.

– Miałem komfort, walczę i wiem, że w moim domu wszystko w porządku, a chłopcy z Mikołajowszczyzny, Chersońszczyzny czy z Nikopola każdego dnia oglądają wiadomości, czy bombardowali ich miasto. To trudne, kiedy walczysz, a twoja rodzina jest pod ostrzałem.

Kwiatek rysowany jodyną

Wtedy w okopie, 2 grudnia, tylko Wołodia nie miał szczęścia. Towarzysze chcieli rannego odprowadzić do miejsca odpoczynku, ale odmówił. Sam kulał 2 km.

– Nie było nawet krwotoku – Wołodia podwija nogawkę aż do kolana. – Krew weszła do środka kolana. Nie było jej widać. Myślałem, że nic się nie stało.

Usiadł, żeby zjeść zupę, a wstać już nie mógł. Silny ból, kolano spuchnięte.

Odwieźli Wołodię do bachmuckiego szpitala. W Pawłohradzie lekarze powiedzieli tylko, że będzie żyć i zajęli się ciężej rannymi. Dopiero w Dniprze zrobili zdjęcie rentgenowskie. Jednak w nodze jest odłamek.

– Powiedzieli, że mam ogolić nogę od dupy do pięty, przepraszam.

Trzy maszynki, 40 minut Wołodia męczył się nad depilacją. Dzień po operacji, kiedy zmieniali mu opatrunek, zauważył na nodze kwiatek narysowany jodyną. Twórczość pielęgniarki.

Trzeba chłopaka pogrzebać

Do niektórych pacjentów w centrum rehabilitacji przyjeżdżają bliscy. Mogą spędzić tu kilka tygodni. Do Wołodii nikt nie przyjeżdżał. Za daleko. Po świętach wiozę mu kutię, żeby miał namiastkę domu.

Noga Wołodii nie zgina się do końca. W kawiarni trzyma ją wyprostowaną.

– Mało osób zwalniają ze służby. Nie masz nogi, to mogą cię uznać za niezdolnego, ale jak nie masz oka, to nadal służysz – mówi Wołodia.

– Miałem nadzieję, że dostanę urlop, chcę pojechać do domu. Ale kość w kolanie jest cała, więc pewnie wrócę na front.

W szpitalu chłopcy nosili koniaki, prosili, żeby lekarze wpisywali inną datę w zaświadczeniu, żeby zdążyli odwiedzić rodziny, przynajmniej na dzień czy kilka godzin pojechać do domu. Casanova, wracając z Niemiec, wpadł na dobę do Równego. Niektórzy jadą tysiąc kilometrów, żeby tylko zjeść kotlety, które przygotowała matka.

Wołodia nie będzie o nic prosić. Dzisiaj był u fryzjera. Krótko się ostrzygł. Przygotowuje się do powrotu na front.

– Moich chłopców tam już nie ma. Z 60 zostało 5. Reszta to ranni, zabici lub zaginieni – mówi Wołodia. Dowódca roty, kapitan, też został ranny. – Kula weszła w ramię, wyszła przez łopatkę.

Szedł ściągnąć z pola walki chłopca, którego zabił rosyjski snajper.

Trzeba chłopaka pogrzebać, żeby nie liczył się jak zaginiony.

Dla tysięcy matek, żon i bliskich to ważne. Łatwiej pochować ciało i chodzić na grób, niż miesiącami żyć w bólu niepewności.

Wołodia ma nadzieję, że dowództwo wycofa brygadę na tyły i ją uzupełnią. Nie będzie rzucać świeżo zmobilizowanych na front, jak Rosjanie.

Ilustracja: Iga Kucharska/OKO.press

Śmiali zawsze mają szczęście

Obok nas żołnierze oglądają mecz. Jest głośno. Wołodia zwraca im uwagę.

– Tak jest dobrze, brat? Przepraszamy – mówią i ściszają.

Wołodia dokłada mi na talerz kawałek pizzy. Między talerzami niby pajęczyna ciągnie się ser. Uśmiechamy się.

– Nie umrę na tej wojnie. W snach widzę swoją przyszłość – mówi Wołodia, kiedy walczę z pizzą. – Los lubi śmiałych. Moi towarzyszy, którzy zostali zabici, mieli przedtem złe przeczucie. Bali się być na wojnie.

– Podoba mi się powiedzenie: „Śmiali zawsze mają szczęście”, to z „Tyhrołowów” Iwana Bahrianego, pamięta pan taką lekturę ze szkoły?

Patrzę na Wołodię i z całego serca pragnę, żeby tak było.

– A pan ma pseudonim? – zmieniam temat.

Wołodia śmieje się, że niektórzy już w pierwszym dniu w armii sami nazywają siebie Wilkami, Lwami, innymi groźnymi imionami.

Pozywnyj powinni dać ci towarzysze broni, musi pasować do ciebie. Jak było dawniej na Siczi? Szedł chłop, potknął się, po ukraińsku spotyknuwsia, to mówili na niego Spotykajło.

- A mój? – pokazuje słowo wyskrobane na powerbanku.

Kołun?

– Bo uwielbiam rąbać drwa. Rąbię od 13 roku życia. Jak trzeba było w wojsku narąbać drewna, zgłosiłem się. Szybko to robiłem, chłopcy klaskali, więc przyspieszyłem i zahaczyłem siekierą o kurtkę, zraniłem się w rękę.

Wołodia pokazuje rękę, między palcami widać bliznę, miał pięć szwów.

Dokładnie w tym miejscu mam podobną bliznę od sierpa.

– Dowódca myślał, że chcę sobie coś zrobić, żeby zwiać z wojska.

Tak zaczęli mówić na Wołodię Kołun, czyli siekieromłot.

Wychodzimy, Wołodia obiecuje, że mnie jako pierwszej udzieli wywiadu po zwycięstwie Ukrainy.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnia. – Najważniejsze dożyć i widzieć zwycięstwo na własne oczy.

Żegnamy się na skrzyżowaniu, on wraca do szpitala, ja idę w stronę centrum. Nie widzę pod sobą drogi, łzy przeszkadzają. Za kilka dni Wołodia wróci do miejsca, gdzie śmierć bez zmęczenia zabiera najlepszych. A ja będę śledzić, czy na messengerze świeci się zielona kropeczka obok jego nazwiska i czekać, aż zaprosi mnie na wywiad.

;
Na zdjęciu Krystyna Garbicz
Krystyna Garbicz

Jest dziennikarką, reporterką, „ambasadorką” Ukrainy w Polsce. Ukończyła studia dziennikarskie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisała na portalu dla Ukraińców w Krakowie — UAinKraków.pl oraz do charkowskiego Gwara Media.

Komentarze