"Wędliny podrożały o 200 procent!" Internet zalewają porównania ilustrujące rzekomo kosmiczny wzrost cen w ostatnich 3 latach. Niektóre towary faktycznie drożeją, ale na ogół wrażenie wzrostu cen ma nikły związek z faktycznym wzrostem. Może być jednak symptomem nadchodzącego spowolnienia, a z pewnością wiąże się z wciąż zbyt niskimi płacami w Polsce
Według Polaków życie w naszym kraju jest drogie. 70 proc. ocenia koszty życia jako wysokie lub bardzo wysokie, a tylko 4 proc. jako niskie lub bardzo niskie. W ciągu trzech lat rachunki wzrosły nawet o dwie trzecie – wynika z raportu Krajowego Rejestru Długów (KRD) z sierpnia 2018 roku. Dane z raportu zrobiły furorę w internecie.
Raport Portfel statystycznego Polaka autorstwa KRD, największego polskiego biura informacji gospodarczej, oparty na wynikach badania Kantar Millward Brown, przyjrzał się jednak deklaracjom, a nie rzeczywistymi wydatkom. Pokazuje on, jak odczuwamy wzrost cen, a nie faktyczny ich wzrost – obrazowany przez wskaźnik inflacji mierzony przez Główny Urząd Statystyczny (GUS).
W porównaniu z kwietniem 2015 roku, deklarujmy też o wiele wyższe wydatki, ogółem o 63 proc, w tym nawet nawet 188 proc. za energię cieplną, 65 proc. za prąd, 73 proc za gaz. Zgodnie z deklaracjami, na same opłaty przeciętne gospodarstwo domowe wydaje 1852 zł – ale ci, którzy mają kredyty czy pożyczki, co miesiąc ubożsi są o 4663 zł.
Jednak ceny najczęściej wcale nie pędzą w górę tak mocno, jak się nam wydaje. Według danych GUS we wrześniu 2018 r., ceny ceny towarów konsumpcyjnych wzrosły o 1,8 proc. rok do roku.
Ostatnie lata w ogóle nie są okresem szalejących cen towarów konsumpcyjnych. We wrześniu 2018 w porównaniu z wrześniem 2015 ceny wzrosły ogółem o 3,6 proc. W przypadku energii cieplnej było to 0,1 proc., prądu: 0,7 proc., a gaz… staniał o 5,6 proc. (wyliczyliśmy to dzięki platformie Dziedzinowe Bazy Wiedzy). GUS bada ceny rynkowe, a nie deklaracje.
Z porównania deklaracji z raportu KRD z danymi GUS wynika, że Polacy twierdzą, że wydają znacznie więcej, niż pokazuje rzeczywisty wzrost cen. Skąd ta rozbieżność? I czy rzeczywiście wzrost cen to wina partii rządzącej?
Aby się tego dowiedzieć, OKO.press poprosiło ekonomistów Szkoły Głównej Handlowej, Akademii Koźmińskiego i Uniwersytetu Warszawskiego, a także Fundacji Kaleckiego o wskazanie, gdzie politycy mają bezpośredni wpływ na nasze koszty życia, a gdzie możliwości ich interwencji są ograniczone.
Po pierwsze, coraz słabiej odczuwamy podwyżki. „W ostatnich miesiącach - po raz pierwszy od dwóch lat - zaobserwowano spadek wzrostu dochodu rozporządzalnego – oznacza to, że górka pozostała po opłaceniu kosztów życia rośnie coraz wolniej” – tłumaczy OKO.press Dariusz Standerski, ekonomista z Fundacji Kaleckiego. Dzieje się tak pomimo nominalnego wzrostu płac, które w porównaniu z 2017 roku są o 7,2 proc. wyższe.
„Wyzerował się przyśpieszający efekt 500 plus, a mimo wzrostu płacy minimalnej, pensje są niskie: według GUS w sektorze przedsiębiorstw 2/3 proc. Polaków zarabia mniej niż 3100 zł na rękę” [GUS bada strukturę zarobków tylko w większych przedsiębiorstwach, w których generalnie zarabia się lepiej – przyp. red.]
„A stosunek wydatków na życie do zarobków jest proporcjonalnie niższy wśród lepiej zarabiających” – mówi OKO.press prof. Jacek Tomkiewicz z Katedry Ekonomii na Akademii Leona Koźmińskiego.
Oznacza to, że osoba zarabiająca 5000 zł na ogrzewanie czy jedzenie nie wyda dwa razy więcej, niż ta, której dochód wynosi 2500 zł. Osoby uboższe odczuwają koszty życia dotkliwiej, niż zamożniejsi.
„Z danych GUS wynika również, że 20 proc. najbiedniejszych Polaków wydaje 105 proc. tego, co zarabiają. Cześć pracuje w szarej strefie i nie wykazuje dochodów, a część naprawdę nie zarabia i wpada w długi” – zauważa prof. Tomkiewicz.
„Zadłużanie się ma wpływ na poczucie rosnących kosztów życia. Sprzyja mu polityka państwa, ułatwiająca zaciąganie kredytów” – zgadza się prof. Anna Dąbrowska z Katedry Badań Zachowań Konsumentów w Szkole Głównej Handlowej. „Mamy prawo odczuwać, że koszty życia są wysokie, tym bardziej, że poziom życia jest niski” – mówi OKO.press.
Według Prof. Dąbrowskiej w dzisiejszej polityce dominuje polityzacja konsumpcji. Dzięki regulowanym cenom w obszarach takich jak usługi medyczne, edukacja, zabezpieczenie socjalne, infrastruktura, woda czy prąd, politycy mogą – korzystając z budżetowych pieniędzy – niejako nabywać poparcie. Co nie zawsze pokrywa się z racjonalną polityką społeczną. Warto się zastanowić, które usługi powinny w naszym wspólnym interesie zapewniać (i finansować) państwowe instytucje, a w przypadku jakich lepiej dać ludziom możliwość wyboru.
Państwo posiada szereg instrumentów, którymi może chronić obywateli przed skutkami drożyzny, choć jego możliwości mają swoje granice. Dr Łukasz Drozda, wykładowca Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, podkreśla, że głównym ograniczeniem jest tutaj wolny rynek, który nie pozawala spółkom skarbu państwa obsadzanym przez rządzącą partię na swobodne kształtowanie cen. „Nawet w PRL władze nie mogły sobie na wszystko pozwolić" – mówi badacz.
Co zatem mogą politycy?
Za stabilność cen odpowiada przede wszystkim bank centralny, Narodowy Bank Polski (NBP).
„To niby instytucja niezależna: istnieje mit apolitycznego eksperta, który stoi na jej czele, kogoś spoza »złego« świata partyjnej polityki. Jednak prezesa NBP wybiera Sejm. Nawet jeśli jest on uznanym naukowcem, to odgrywa rolę jak najbardziej polityczną” – tłumaczy dr Drozda.
To bank centralny ustala stopy procentowe – czyli oprocentowanie pożyczek, których wzajemnie udzielają sobie banki. Należą do nich stopy referencyjne, od których zależą raty kredytów – zatem NBP ma na ich oprocentowanie niemal bezpośredni wpływ. Stopy referencyjne od marca 2015 roku są najniższe w historii, utrzymując się na poziomie 1,5 proc.
Drugą formą bezpośredniego wpływania na ceny są podatki pośrednie, czyli VAT (który może mieć różne stawki na różne grupy produktów) i akcyza. I to już w zasadzie wszystko, co w krótkim terminie może zrobić państwo. Reszta to działania długofalowe.
Obszarem, w którym państwo działające w granicach tradycyjnej ekonomii może stosunkowo niewiele, są ceny żywności. Chociaż budzą one wiele emocji, to aktualna cena marchewki i cukru zależy przede wszystkim od popytu i konkurencji na rynku. Państwo może dokonać skupu interwencyjnego, ale różnica między ceną hurtową a tym, ile trzeba zapłacić w sklepie kształtowana jest już przez rynek. Dlatego kiedy Mateusz Morawiecki mówi, że rząd „przygląda się” np. cenom masła, to jest to tylko ładne pustosłowie.
Jak podkreśla prof. Tomkiewicz, państwo może i powinno kontrolować rynek, aby nie dopuszczać do tworzenia zmów i karteli. To rola Urzędu Regulacji Energetyki oraz Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
„Z punktu widzenia konsumenta, najgorsza sytuacja jest wtedy, kiedy jeden prywatny podmiot zostaje monopolistą” – mówi.
Jak zauważa Dariusz Standerski, obecnie przedmiotem takiego zainteresowania ze strony PiS może być bardzo silna pozycja pośredników handlu żywnością. To m.in. przez nią ceny skupu produktów od rolników są niskie, a stawki detaliczne wysokie. Wywołało to paradoksalną sytuację, w której w 2018 roku rolnikom nie opłacało się zbierać owoców, choć w kraju trwała susza.
W perspektywie wieloletniej rząd może i powinien również wpływać na ceny mieszkań i czynszów. „Kiedy rząd wprowadzał program Mieszkanie plus, ekonomiści przywoływali prostą zasadę – im więcej mieszkań, tym niższe ceny. Jednak do końca roku wybudowane zostanie tylko 580 mieszkań z obiecanych 3 milionów” – mówi Standerski.
To mikroskopijna skala, a potrzeby są ogromne. Budowa tanich mieszkań na wynajem byłaby nieskończenie skuteczniejsza, niż wprowadzony za pierwszej kadencji PiS program Rodzina na swoim (przemianowany przez krytyków na „Deweloper na swoim”) oraz Mieszkanie dla młodych z czasów Platformy. Polegały one na finansowym wspieraniu konsumentów, którzy nie dysponowali wystarczającym wkładem własnym, aby wziąć kredyt hipoteczny na nowe mieszkanie.
„Państwo mówiło: wiemy, że ceny mieszkań są wysokie, więc my dopłacimy. Deweloperzy mieli więc bodziec, by dalej je podwyższać”
– mówi Dariusz Standerski.
„Dosypywanie pieniędzy, przy braku działań na rzecz zwiększania podaży, to błędna polityka. Spójrzmy na Barcelonę, gdzie nie wydaje się pozwolenia na budowę, jeśli określony procent inwestycji nie należy do segmentu tanich mieszkań”.
W ostatnich tygodniach emocje wzbudziły planowane na 2019 podwyżki cen energii elektrycznej. Są one związane m.in. z rosnącymi kosztami uprawnień do emisji CO2. Mogą dotknąć przede wszystkim dużych odbiorców przemysłowych, bo dla indywidualnych konsumentów minister energii zapowiada plan rozwiązań osłonowych.
„Plan maksymalny to przeznaczenie jednej trzeciej przychodów [z uprawnień do emisji] dla branż energochłonnych, a reszty na rekompensaty dla obywateli, którzy rozliczają się z fiskusem w ramach pierwszego progu podatkowego. Więcej zwolenników ma jednak wsparcie tylko najuboższych” – mówi informator „Rzeczpospolitej”.
Jednak, jak zauważa Dariusz Standerski, te opłaty powinny być przeznaczane przed wszystkim na rozwijanie odnawialnych źródeł energii (OZE). Albo konserwację sieci, w celu budowania wydajnego, czystego i niezawodnego systemu energetycznego.
„My się do dokładamy, a państwo nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań”
– komentuje. „Wszyscy poniesiemy koszty tej bezczynności”.
Gospodarka
Ministerstwo Finansów
ekonomia
energetyka
Główny Urząd Statystyczny
Krajowy Rejestr Długów
pieniądze
polityka społeczna
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Maciek Piasecki (1988) – studiował historię sztuki i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, praktykował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej w Londynie. W OKO.press relacjonuje na żywo protesty i sprawy sądowe aktywistów. W 2020 r. relacjonował demokratyczny zryw w Białorusi. Stypendysta programu bezpieczeństwa cyfrowego Internews.
Komentarze