0:000:00

0:00

Każdy kto tylko z doskoku śledzi niemiecką kampanię wyborczą, musi czuć się jak na kolejce górskiej. Socjaldemokraci są już trzecią partią, która w ciągu ostatnich sześciu miesięcy znalazła się na czele sondaży.

Jeszcze na przełomie lutego i marca stawce zdecydowanie przewodziła koalicja chadeckich partii CDU/CSU z poparciem sięgającym 35 proc. Ale pod koniec kwietnia na czoło wysunęli się już Zieloni, którym niektóre sondaże dawały nawet 28 proc. poparcia. Długo nie zagrzali oni jednak miejsca na fotelu lidera - w lipcu chadecy po dramatycznych wiosennych spadkach odzyskali grunt pod nogami i doszlusowali do niemal 30 proc., spychając Zielonych ponownie na drugie miejsce.

Sierpień należał jednak do socjaldemokratów – poparcie dla nich urosło w ciągu miesiąca o 7 punktów procentowych i zostawili oni w tyle nie tylko Zielonych, ale i odebrali chadekom sondażową palmę pierwszeństwa.

W efekcie na ostatnią prostą kampanii SPD wybiega ze średnim poparciem na poziomie 24 procent. Na drugim miejscu plasują się chadecy, cieszący się sympatią 22 procent Niemców. Niektóre sondaże wskazują jednak na znacznie większą przewagę SPD – nawet stosunkiem 27 do 19,5 procent. Zieloni kampanijny finisz zaczynają od trzeciego miejsca z ok. 17 procent.

Zrekonstruujmy przebieg zdarzeń, który doprowadził do takiej sytuacji i zastanówmy się, czy czekają nas kolejne zwroty akcji.

Śmiech Lascheta zachwiał chadekami

Wiosenny spadek poparcia chadeków wynikał z wewnątrzpartyjnych przepychanek pomiędzy liderami siostrzanych partii CDU i bawarskiej CSU o to, kto zawalczy o schedę po ich partyjnej koleżance Angeli Merkel, oraz chaosu wokół wprowadzeniu lockdownu na okres wielkanocny (ostatecznie nie doszedł do skutku). To zdenerwowało Niemców. Chadecy to nie tylko partia reprezentująca określony profil ideologiczny, ale i partia władzy. Dlatego wielu wyborców ocenia ją przez pryzmat tego, czy czuje się w jej rękach bezpiecznie i dobrze „zaopiekowanym” – czyli tak jak czują się w ramionach Mutti Merkel.

Gdy więc na zamieszanie pandemiczne nałożył się bałagan wewnątrzpartyjny, pojawiły się wątpliwości, czy bez oparcia w postaci pani kanclerz faktycznie można powierzyć chadekom dalsze losy państwa.

W kolejnych tygodniach chadecy odbudowali jednak poparcie. Armin Laschet, który rozstrzygnął na swoją korzyść nominacyjny pojedynek z premierem Bawarii Markusem Söderem, nie wzbudzał co prawda wielkiego entuzjazmu, ale jego umiarkowane usposobienie dawało nadzieję na kontynuowanie kursu Merkel. Atutem Lascheta – zwłaszcza na tle niedoświadczonej kandydatki Zielonych Annaleny Baerbock – był też zajmowany przez niego urząd premiera najludniejszego niemieckiego landu, czyli Północnej Nadrenii-Westfalii.

Niemiecką kampanię wyborczą dla OKO.press opisuje Adam Traczyk*, autor cotygodniowego podcastu „Raport Berliński”, w którym przygląda się sytuacji politycznej w Niemczech przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu. „Raport Berliński” jest projektem Fundacji Global.Lab wspieranym przez Fundację Współpracy Polsko-Niemieckiej. Partnerem projektu jest Polis 180.

Gdy wydawało się, że chadecy wrócili już na ścieżkę prowadzącą do władzy, Laschet oblał jednak najważniejszy dotychczas kampanijny test. W czasie powodzi, która nawiedziła zachodnie Niemcy, zamiast zaprezentować się niczym ojciec opatrznościowy, dał się sfilmować, gdy na terenach zniszczonych powodzią radośnie śmieje się w gronie swoich współpracowników. Wydarzenie to stało się punktem zwrotnym kampanii i symbolicznie obnażyło wszystkie słabości chadeków i samego kandydata.

W przeciwieństwie do sytuacji z wczesnej wiosny z powodziowego potknięcia chadeków nie mogli już skorzystać Zieloni. Ich liderka wcześniej sama bowiem zaliczyła serię – co prawda niewielkich – wpadek, które w sumie mocno nadwyrężyły jej wizerunek. Baerbock, która nie może powołać się na znaczący dorobek polityczny, na starcie kampanii punktowała przede wszystkim autentycznością, świeżością i osobistą wiarygodnością. Te atuty straciła, gdy na jaw wyszło, że „podkręciła” swój życiorys, a w swojej książce przepisała fragmenty innych publikacji. Do tego Zieloni skompromitowali się, nie rejestrując listy wyborczej w jednym z landów. Sprowokowało to pytania, czy nadają się do rządzenia krajem, skoro mają problem z zachowaniem dość jasnych procedur.

Gdy więc chadecy i Zieloni potykali się o własne nogi zza ich pleców wyskoczyli socjaldemokraci.

Przeczytaj także:

Czy "wyborcy Merkel" zostaną wyborcami SPD?

Błędem byłoby jednak przypisywanie wszystkich zasług za sondażową zwyżkę SPD słabości przeciwników. Socjaldemokraci doskonale zdiagnozowali sytuację polityczną u schyłku ery Merkel i prowadzą póki co niemal bezbłędną kampanię.

Tak jak Merkel kilkanaście lat wcześniej zrozumieli, że żelazne elektoraty partii stały się w XXI wieku znacznie mniejsze niż były we wcześniejszych dekadach. Wraz z transformacją niemieckiego społeczeństwa doszło do spłaszczenia sceny politycznej i bezpowrotnie minęły czasy, w których dwa wielkie bloki – chadecki i socjaldemokratyczny – miały niemal wyłączność na organizowanie niemieckiego życia politycznego. Nie ma więc sensu ze łzą w oku wspominać czasów, gdy SPD zdobywało wyniki grupo ponad 30, a nawet 40 procent. Do objęcia urzędu kanclerza może wystarczyć wynik nieznacznie przekraczający 20 procent. A to – przy założeniu, że żelazny elektorat SPD wynosi ok. 13-15 procent – oznacza, że wystarczy odbić względnie niedużą część wyborców.

Jednocześnie socjaldemokraci przyjęli założenie, że wybory ciągle rozstrzygają wyborcy reprezentujący centrum społeczeństwa, a nie jego brzegi. Nie przez przypadek Merkel korzystała ze sloganu „Die Mitte”, czyli środek. Nie ma także przypadku w tym, że owi centrowi wyborcy zyskali przydomek „Merkelwähler”, czyli wyborcy Merkel.

W kolejnych wyborach głosowali oni nie tyle na chadeków, co właśnie na Merkel. Ufali bowiem, że to właśnie ona dobrze zaopiekuje się nimi i całym krajem. Przynależność partyjna była drugorzędna.

Dziś Olaf Scholz robi wszystko, aby przekonać wyborców Merkel, że powinni stać się wyborcami Scholza, a więc i SPD. W tym celu w atut przekuwa to, co dotychczas socjaldemokraci uznawali za ciężar – bycie mniejszym partnerem w wielkiej koalicji z chadekami. Gdy cztery lata temu kolejny raz SPD weszła w taki układ, wielu komentatorów wieszczyło jej ostateczny upadek. Merkel miała wysysać z socjaldemokratów resztki życiodajnych soków.

Kanclerz opanowała bowiem do perfekcji przejmowanie pomysłów innych partii i sprzedawanie ich realizacji jako swoich sukcesów. Kiedy Merkel triumfowała, socjaldemokraci zdawali się być wiecznie niezadowoleni ze swoich osiągnięć – przyjęte rozwiązania były w ich oczach bowiem zawsze zbyt mało ambitne. W efekcie rządy u boku Merkel przerodziły się w toksyczny związek, w którym SPD tkwi z powodu poczucia odpowiedzialności za państwo i strachu przed utratą resztek wpływów i stanowisk.

Teraz pełniący funkcję wicekanclerza Scholz zamiast winić Merkel za niedolę SPD, prezentuje się jako naturalny kontynuator jej dzieła. Robi to na tyle skutecznie, że chadeków doprowadza niemal na skraj załamania nerwowego. W końcu to oni po długich wewnętrznych bojach postawili na kandydata, który miał uosabiać kontynuację.

Do tego Scholz odszedł od tradycji samobiczowania się i w myśl zasady „jak sam się nie pochwalisz, to nikt tego nie zrobi”, zaczął publicznie doceniać osiągniecia SPD. Szczególny nacisk kładzie przy tym na projekty, w których maczał palce – od programu budowy mieszkań komunalnych w Hamburgu, którego był burmistrzem, po zapomogi covidowe i popowodziowe, za które odpowiadał jako minister finansów.

„Dużo osiągnęliśmy. Teraz chodzi o to, aby zrobić jeszcze więcej” - mówi w wyborczym spocie Scholz. To przekaz skrojony pod społeczeństwo, które jest zadowolone z bilansu ostatnich lat i oczekuje kontynuacji z koniecznymi korektami.

Żelazna konsekwencja kampanii SPD

Do tego w odróżnieniu do kampanii sprzed czterech lat SPD swoją taktykę wyborczą zaplanowała z dużym wyprzedzeniem i realizuje ją z żelazną konsekwencją. Scholz partyjną nominacje uzyskał już ponad rok temu. Ten bufor czasowy pozwolił przygotować SPD spójną i przemyślaną kampanię.

Pozostałe partie powtórzyły za do błąd socjaldemokratów sprzed czterech lat. Wówczas w ostatniej chwili na kandydata na kanclerza wysunęli oni Martina Schulza, byłego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Mimo początkowego entuzjazmu, który pozwolił SPD niemal zrównać się w sondażach z CDU, jego kampanii zabrakło jasnego motywu przewodniego. Efekt znamy: SPD w 2017 roku uzyskała najgorszy wynik wyborczy w swojej powojennej historii. Tym razem to konkurencja spóźniła start.

Kandydatury Annaleny Baerbock i Armina Lascheta zostały ogłoszone dopiero w kwietniu, co utrudniło partiom przygotowanie kampanii skrojonych pod kandydatów, co mści się na finiszu wyścigu o władzę. Do tego na każdym kroku muszą mierzyć się z dywagacjami, czy są właściwą osobą na właściwym miejscu i czy nie warto było ich zamienić na – odpowiednio – drugiego współprzewodniczącego Zielonych Roberta Habecka i wspomnianego premiera Bawarii Södera.

O ile Zieloni zachowują się lojalnie wobec swojej kandydatki, to Laschet musi poświęcać wiele czasu, aby udobruchać swoich wewnętrznych krytyków – czasu, którego potem brakuje na przekonywanie do siebie wyborców.

Socjaldemokratom udało się natomiast wyciszyć wewnętrzne spory i w efekcie są jak jedna pięść. Choć Scholz przed nominacją kanclerską przegrał wyścig o szefostwo partii z przedstawicielami lewego skrzydła, to nikt jego kandydatury nie kontestuje. Do tego socjaldemokraci postawili na kilka prostych haseł i konsekwentnie się ich trzymają. Zapowiadają podniesienie płacy minimalnej do 12 euro za godzinę, budowę 400 tysięcy nowych mieszkań rocznie i zapewnienie stabilnych emerytur. Do tego przekonują, że w landach, w których to oni rządzą transformacja energetyczna ku odnawialnym źródłom energii idzie sprawniej niż w rządzonych przez chadeków i Zielonych.

Merkel deklaruje, że Scholz to nie ona

Czy Scholzowi uda się dowieźć zwycięstwo do mety? Chadecy, którym wyraźnie brakuje własnych pomysłów programowych, z pomocą zaprzyjaźnionych mediów - jak choćby bulwarówki „Bild” - w ostatnich tygodniach kampanii będą atakowali Scholza, strasząc wyborców perspektywą „skrętu w lewo”, czyli zawiązania koalicji z Zielonymi oraz Die Linke. Głos w tej sprawie zabrała nawet kanclerz Merkel, która unika angażowania się w kampanię. Ogłosiła, że nigdy nie stworzyłaby takiej koalicji i fakt, że w przypadku Scholza nie można tego w pełni wykluczyć, stanowi zasadniczą różnicę miedzy nimi.

Z drugiej strony – jeśli Merkel musi publicznie deklarować, że Scholz nie jest nią, czy nie świadczy to o skuteczności taktyki socjaldemokratów?

Trudno więc wyobrazić sobie, aby próba robienia lewicowego radykała z polityka, którego Niemcy od lat znają jako umiarkowanego wicekanclerza, okazała się skuteczna. Dlatego wydaje się, że największym zagrożeniem dla SPD i Scholza jest dziś to, co wcześniej wyhamowało kampanie chadeków i Zielonych. Własne, niewymuszone błędy.

Udostępnij:

Adam Traczyk

Politolog, działacz społeczny i publicysta. Współzałożyciel i prezes think tanku Global.Lab. Ukończył studia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Warszawskim. Studiował też na Uniwersytecie w Bonn oraz na Freie Universität w Berlinie. Współpracował m.in. z Fundacją im. Friedricha Eberta, Helsińską Fundacją Praw Człowieka i Polską Akcją Humanitarną. Członek Amnesty International.

Komentarze